Ci, którzy dziś zadają pytania o długofalowe skutki imigracji, z miejsca dostają łatkę ksenofobów. Rozmowa na ten temat jest w zasadzie wykluczona. Sprawę pogarszają politycy zarówno partii rządzącej, jak i opozycji, którzy przed wyborami zaczynają grać imigrancką kartą. A pytań jest naprawdę wiele. Czy Polska przewiduje jedynie imigrację czasową, czy może w niedługiej przyszłości odbędzie się akcja łączenia rodzin? Jak dokładnie zwolennicy masowej imigracji zamierzają zapobiegać konfliktom społecznym znanym z Europy Zachodniej (bo samo hasło „polityka integracyjna” to za mało)? Zamiast pogłębionej dyskusji mamy jak mantrę powtarzane hasło, że „Polska potrzebuje imigrantów” i „trzeba uprościć procedury”. Nasza gospodarka ma potrzebować napływu ciągle nowych pracowników z coraz dalszych krajów świata, bo inaczej „przestaniemy się rozwijać”, a już na pewno „nie będzie kto miał pracować na nasze emerytury”. Wygłasza się te slogany zazwyczaj bez prób odniesienia się do wątpliwości, które społeczeństwo ma prawo mieć.
Można zauważyć pewną prawidłowość – takie hasła głoszą ludzie, którym zależy na taniej sile roboczej. To nie tylko przedsiębiorcy, lecz także politycy, którzy – niezależnie od tego, co oficjalnie mówią – dzięki jej napływowi mogą (chwilowo) unikać niepopularnych decyzji, np. podniesienia wieku emerytalnego. Negatywnych skutków, takich jak lokalne konflikty na tle etnicznym, mogą w ogóle na własnej skórze nie odczuć. Aby uciszyć niepokoje, próbuje się tworzyć narrację, że różnice kulturowe magicznie znikają, o ile cudzoziemiec przyjechał legalnie. To, że nie jest to prawda, można zaobserwować chociażby na przykładzie Francji. Przodkowie większości dzisiejszej „młodzieży z przedmieść” toczącej regularne bitwy z policją znaleźli się nad Sekwaną legalnie. Ba! Na zaproszenie władz!
Dwa światy
Zacznijmy od tego, że bardziej majętni Polacy nie będą mieli z przybyszami w zasadzie żadnej styczności, chyba że zatrudnią ich jako sprzątaczki lub ogrodników. W Europie Zachodniej ta prawidłowość jest bardzo widoczna: bogate dzielnice są białe, a im biedniejszy obszar, tym więcej mieszka na nim imigrantów. W niektórych krajach podział ten nastąpił samoistnie – nowo przybyłych stać było tylko na najtańsze lokum, więc sprowadzali się do zaniedbanych dzielnic. A następni osiedlali się obok rodaków, co powodowało, że status dzielnicy wśród rdzennych mieszkańców jeszcze spadał. Kiedy było ich na to stać, wyprowadzali się w inne rejony miasta, co utrwalało podział klasowy. W drugim modelu założono, że imigranci będą mieszkać na przeznaczonych dla nich osiedlach. Tak było nad Sekwaną, gdzie paryski bourgeois z 16. dzielnicy do pewnego momentu nie miał nawet szans, żeby się spotkać z biednym mieszańcem przedmieść, chyba że jako dostawcą tanich usług. Akurat w Paryżu założenie zupełnego oddzielenia tych światów chwieje się dziś w posadach.