W I kw. tego roku 933 tys. Polaków zarabiało w więcej niż jednym miejscu – wynika z badań aktywności ekonomicznej ludności prowadzonych przez GUS. To o 52 tys. więcej niż w ostatnich trzech miesiącach ubiegłego roku i o 32 tys. więcej niż przed rokiem. Oznacza to zdecydowaną zmianę sytuacji: w poprzednich latach liczba osób, które miały wielu pracodawców, była w I kw. na ogół mniejsza niż w kwartale poprzednim. Przede wszystkim dlatego, że zimą znikała część prac sezonowych, głównie w rolnictwie. W tym roku ten ubytek został zrekompensowany z nawiązką nowymi etatami stworzonymi m.in. w handlu, przemyśle i budownictwie. Powstało ich tak dużo, że w końcu I kw. było aż 152,4 tys. wolnych miejsc pracy – o 29,4 proc. więcej niż w końcu grudnia ubiegłego roku.
Zainteresowani dorabianiem mogli więc przebierać w ofertach. A takich osób jest, z różnych powodów, stosunkowo dużo. Nadal jest spora grupa otrzymująca minimalne wynagrodzenie. Według danych z 2016 r. (to najświeższe z dostępnych) – aż 13 proc. zatrudnionych na umowę o pracę, podobnie jak w czterech poprzednich latach, otrzymywało najniższą możliwą pensję.
– Takie wynagrodzenia nie pozwalają wielu pracownikom utrzymać siebie i rodziny – ocenia prof. Zenon Wiśniewski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Tłumaczy, że część osób pracuje w wielu miejscach, bo chce więcej zarobić, aby móc spłacać np. kredyt mieszkaniowy lub podwyższyć standard życia. Coraz częściej mamy poczucie, że naszym zarobkom daleko do poziomu płac w starych krajach Unii Europejskiej.
– Dorabianiu sprzyja też rozpowszechnienie się u nas elastycznych form zatrudnienia, na przykład umów-zleceń i umów o dzieło – twierdzi dr Wiktor Wojciechowski z SGH. Jak tłumaczy, ponieważ wynagrodzenia przy takich umowach są często niskie, pracownicy muszą szukać dodatkowych dochodów.
Ale na takie rozwiązanie decydują się również osoby, które mają stabilne zatrudnienie. Wśród nich są pracownicy służby zdrowia, nauczyciele i przedstawiciele wolnych zawodów – m.in. informatycy, architekci, projektanci. Nie mają z tym większych problemów, ponieważ często ich wymiar czasu pracy jest krótszy niż w administracji czy przemyśle i mogą łatwo godzić główne zajęcie z dodatkowym. – W tym roku właśnie nauczyciele mogli podnieść statystykę, gdy po ubiegłorocznej reformie edukacji część pedagogów musiała podjąć pracę w wielu szkołach, aby uzbierał się im pełny etat – zauważa Marta Petka-Zagajewska, kierownik zespołu analiz w PKO BP.
Zwyczajowo dorabiają też murarze, stolarze czy hydraulicy, czyli przede wszystkim specjaliści branżowi.
W I kw. według GUS zajęcie w więcej niż jednym miejscu pracy miało 5,7 proc. osób zatrudnionych w całej gospodarce. W krajach unijnych większy odsetek takich pracowników był w 2017 r. tylko w Szwecji, Danii, Holandii i Finlandii.
– Można oczekiwać, że nadal będzie rosła w Polsce liczba tych, którzy dorabiają. Głównie dlatego, że powszechnie brakuje rąk do pracy i pracodawcy będą zmuszeni do tworzenia stanowisk na część etatu, aby mieć większą szansę na zatrudnienie pracownika – twierdzi prof. Wiśniewski.