Dorota Kalinowska: Na głowę Pani upadła? Kto to słyszał szukać pracy w Chinach?
Ewa Jasińska: Dużo w tym przypadku. To był jeszcze 2012 rok, w polskich biurach projektowych krucho z pracą. Kiedy chodziłam na rozmowy, to widziałam, że np. na 15 stanowisk, zajęte były dwa-trzy. Stwierdziłam, że może lepiej będzie poszukać innego pomysłu na siebie. A ponieważ zawsze interesowała mnie Holandia i ich podejście do projektowania, to pomyślałam, że może tam. Tak trafiłam na ogłoszenie dużego biura i dostałam odpowiedź: "W naszej placówce w Rotterdamie nikogo nie szukamy, ale może miałaby Pani ochotę pojechać do Chin?"

Reklama

I długo się Pani zastanawiała?
To był impuls – stwierdziłam, że skoro pojawia się taka możliwość, to szkoda byłoby z niej nie skorzystać. Poza tym fakt, że było to biuro z holenderską bazą upewnił mnie, że będzie trochę po europejsku. Że się nie pogubię. Że wszyscy będą mówić po angielsku. I że pomogą mi w znalezieniu mieszkania czy jeszcze wcześniej np. w uzyskaniu wizy.

Ale jak to?! Sama słyszałam opowieści, że tam się jedzie jak do obozów pracy, a na pomoc nie ma co liczyć.
Niekoniecznie. Chiny to nie tylko setki fabryk na przedmieściach – w samym Shenzhen, gdzie mieściło się biuro mojej firmy, nie widziałam ani jednej; dużo za to było warsztatów ulicznych rozsianych po całym mieście. Mała budka, a w środku mężczyzna skręcający np. aluminiowe profile okienne. Bo handel odbywa się na każdy możliwy sposób.

Ale Chiny to też dziesiątki wieżowców, do których ciągną Europejczycy, żeby zrobić karierę – to rynek, który bardzo mocno się rozwija i który nadal jest bardzo chłonny, zwłaszcza jeśli chodzi o obcokrajowców. Ci zyskują szansę na wybicie się, której nie mieliby w Europie, z kolei chińskie firmy – ogromny prestiż. Pamiętam, że w biurze, w którym pracowałam, był projekt, przy którym nie postawiłam ani jednej kreski, a i tak szef zabierał mnie na spotkania z klientami.

Poza tym w naszej pracowni był też inny standard – nie da się go porównać z tym, co się działo na ulicy.

Inny czyli jaki?
Biuro w wieżowcu, pomieszczenie klimatyzowane, z ładnym widokiem. Praca 5 dni w tygodniu, choć w Chinach z zasady pracuje się od poniedziałku do soboty. Zaczynaliśmy o godz. 9, a kończyliśmy około godz. 18.00-18.30. Obowiązkowa była przy tym półtoragodzinna przerwa – na zjedzenie obiadu i krótką drzemkę, bo Chińczycy mają niesamowitą zdolność zasypiania o każdej porze dnia, w dowolnej pozycji i w każdych warunkach. Jedni rozkładają w tym celu kawałek maty, inni zwijają się pod biurkiem, a jeszcze inni – to najczęstszy scenariusz – drzemią po prostu z głową opartą na biurku. Miasto wtedy zamiera, jak podczas śródziemnomorskiej sjesty.

Tyle że to oznacza, że w tygodniu przepracowują…
… 40 godzin, czyli tyle, ile Polacy. Bo jeśli pracują od poniedziałku do soboty, to w pracy siedzą odpowiednio krócej, czyli około 6-7 godzin dziennie. To zresztą niejedyny mit związany z pracą w Chinach. Inny mówi np. o tym, że Chińczycy nigdy nie mają wakacji. Tymczasem nie dość że liczba dni urlopu zwiększa się w zależności od liczby przepracowanych lat (do 10-15 dni – przypis red.), to bardzo dużo jest też u nich odgórnie narzuconych świąt. Bo jest i chiński nowy rok – co najmniej 2 tygodnie w styczniu-lutym, i np. święto narodowe – tydzień we wrześniu-październiku. Są też pojedyncze dni wolne, jak święto zmarłych w kwietniu, podczas którego jedzie się do domów rodzinnych, a potem w miejscach pamięci, czyli tam, gdzie rozsypuje się prochy, strzela fajerwerkami.

Reklama

A co robi Chińczyk, kiedy ma już te dwa tygodnie wolnego?
Podróżuje. Jedzie w turystyczne miejsce, przy czym tamtejsza turystyka jest taka, jak same Chiny. Kolorowa, głośna i sztuczna. Kiedy pojechałam np. zwiedzać jaskinie – słyną z tego, że są przepiękne – to w środku obok form krasowych znalazłam też światełka LED, którym tu i ówdzie towarzyszyła muzyka. Podobnie jest w parkach – tam dostawia się kilka drzew z plastiku, też ze światełkami.

Co ciekawe, dziewczęta nie podróżują same - zawsze są w grupie. Z przyjaciółką, a najlepiej z kilkoma.

Do osobnych wagonów metra jak np. w Kairze, jednak daleko?
Na szczęście tak. Pamiętam jednak, że podczas jednego z wyjazdów – podróżowałam sama – chińskie dziewczyny poczuły potrzebę, żeby się mną zaopiekować. Zaprosiły do swojego grona i przez te kilka dni właściwie się nie rozstawałyśmy. To była podróż nad duże jezioro, położone w górach, bardzo malownicze. I było widać, że dziewczyny biorą z reguły udział w zorganizowanych wyjazdach – jak podróż łódkami, to ktoś je przewozi, jak wypożyczają rower, to jeżdżą po określonej trasie i to najlepiej niezbyt daleko. Po troszeczku. Tak, żeby się specjalnie nie zmęczyć. Kiedy dowiedziały się, że zamierzam objechać całe jezioro, skwitowały to krótko: Sportów ekstremalnych nie uprawiamy.

Skoro już o sporcie mowa, to Chińczyk po pracy idzie na siłownię? Na basen? A może pobiegać?
Przede wszystkim na badmintona. Chińczycy spotkają przy tym w wielkich halach, gdzie jest nie 1, 5 czy 10 stanowisk, ale aż 50. Boiska są zaprojektowane w trzech rzędach, co jest konsekwencją przede wszystkim dużej gęstości zaludnienia.

Niewielu Chińczyków biega, chętnie za to spacerują i ćwiczą tai-chi – tym bardziej, że w samym Shenzhen jest bardzo dużo parków. Zawsze starannie zaprojektowanych, więc w żadnym nie może zabraknąć jeziorka, małej świątyni, kręgu z ławeczkami, kamieniami i latarenką. Często też w wydzielonych częściach parku można spotkać starszych państwa, którzy grają na tradycyjnych instrumentach. Dla europejskiego ucha to jest ciężkie do zniesienia, bo o ile nasza skala nut opiera się na tonach i półtonach, o tyle ich ma jeszcze ćwierćnuty, które brzmią dla nas jak fałszywe tony. Mieszczą się miedzy c a cis. Innym popularnym ćwiczeniem – też dla starszych osób – jest chodzenie tyłem po parku. Za pierwszym razem trudno uwierzyć w to, co się widzi.

Ale w parkach organizowany jest także zajęcia fitness i np. tańce grupowe.
Te ostatnie odbywają się zresztą nie tylko w parku, ale też w innych miejscach jak np. przed wejściem do pracy, na dachu, na parkingu supermarketu. Wszędzie. Taniec jest na tyle ważny w życiu Chińczyka, że organizuje się też motywacyjne spotkania pracownicze. Raz widziałam nawet taką grupkę przed salonem fryzjerskim: wyszli z niego wszyscy pracownicy i manager. Ten ostatni, stojąc na ulicy, pokazywał poszczególne ruchy, puszczał muzykę i śpiewał. Inni powtarzali tak jego ruchy, jak i słowa.

A na karaoke Pani poszła? To najbardziej tradycyjna forma spędzania wolnego czasu.
Oczywiście. Weszłam kilka razy do jednego z tych ogromnych budynków wielkości naszych centrów handlowych, w których jest milion małych pokoików. W każdym z nich telewizor i mikrofon. Kelnerzy donoszą tylko owoce i napoje – alkohol rzadko, bo Chińczycy słabo go tolerują. Z powodzeniem z kolei śpiewają na trzeźwo. Mają nawet swoich artystów popowych, więc z ogromną przyjemnością patrzyłam, jak nasza 50-letnia sekretarka śpiewała piosenkę o wielkiej miłości. Ja nie próbowałam, bo mój chiński nie pozwala na to, żeby płynnie czytać.

Ale w Chinach wychodzi się też na bilard i dyskotekę, która jednak jest do strawienia tylko dla wytrwałych. Muzyka jest bardzo głośna, światła ostre, a na parkiecie – duża liczba europejskich i amerykańskich mężczyzn około 40-tki, którzy bardzo łatwo zaprzyjaźniają się z 20-letnimi Chinkami. I to działa w dwie strony – one są zafascynowane tym, że zainteresował się nimi biały ("Na pewno bardzo bogaty", w domyśle: "To moja szansa na nie wiadomo jakie życie"), oni z kolei pompują swoje ego.

W Chinach wystarczyć być białym, żeby odnieść sukces?
Jedną z najlepiej płatnych prac jest nauczyciel języka angielskiego. Także dlatego, że można liczyć na dodatkowe profity, w tym mieszkanie czy np. bezpłatne przeloty do domu.

Podobno dobrze też powodzi się aktorom, modelkom, performerom...
Nie wątpię. Na miejscu poznałam rosyjską parę. Ona pracowała jako modelka – miała niewyobrażalne powodzenie. Blondynka, szczupła, wysoka – żyła jak w bajce. On z kolei przebierał się za angielskiego policjanta i stawał przy replice pałacu Buckingham. I to ona zarabiała więcej od niego, choć on – co trzeba przyznać – też miał przyzwoitą pensję.

Jaka jest w ogóle średnia zarobków w Chinach? Z badań Banku Światowego wynika, że w najbiedniejszych regionach wieśniacy zarabiają nie więcej niż 200 juanów rocznie. To 16 juanów miesięcznie, czyli 8 zł.
Tego nie wiem, ale przepaść miedzy bogatymi a biednymi jest kolosalna. Z jednej strony widać ludzi ekstremalnie biednych, którzy żyją w pokojach o powierzchni 4 mkw. bez okna lub w substandardowych warunkach, slumsach w zasadzie, a z drugiej – co krok sklepy Diora wielkości Tesco. Największe sklepy renomowanych marek są zresztą w Chinach.

Jest już jak w Dubaju, gdzie do sklepu przyjeżdża się jak do hotelu? Zostaje na kilka dni, dostaje osobny pokój, a kolejne firmy tylko dowożą towary…
Jeszcze nie, choć bogactwo w Chinach to zazwyczaj już superbogactwo. A towarzyszy temu osobna historia, jaką w Chinach jest "instytucja" tzw. drugiej żony. Temat śliski, choć obecny w tamtejszych mediach. Kiedyś tradycją chińską było posiadanie kilku żon – i choć oficjalnie tego zakazano, to nadal obowiązuje myślenie: jeśli ktoś chce się pokazać wśród znajomych, zaimponować im, sprawia sobie utrzymankę. Ona nie funkcjonuje jak "kochanka", jest raczej jak "biżuteria". Te dziewczyny twierdzą przy tym, że sporo na tym korzystają - mają mieszkanie, samochód, biżuterię. Mieszkają w najlepszych dzielnicach, w których są tylko luksusowe salony, zero sklepików i drobnego handlu. Same świetne samochody, piękne budynki z ogrodami; dzięki temu sponsor wie, że jego towarzyszka nie spotka na ulicy żadnej nieodpowiedniej osoby. To kwestia ładu i bezpieczeństwa - tak myślą Chińczycy.

Ale wiele z tych dziewczyn bardzo rozważnie dysponuje pieniędzmi od sponsora i np. idzie na studia. Kiedy relacja się kończy, wychodzą z niej z ogromnym majtkiem i możliwością startu inną niż miałyby w swojej wsi, zarabiając te 8 zł na miesiąc. I choć rząd chiński z tym walczy, wciąż jest to powszechny proceder.

A jak wynagradzani są ci, którzy pracują u kogoś? A nie dla kogoś.
Moja pensja była na przykład dwa razy wyższa niż w Polsce, a to był przecież sam początek. Ceny z kolei są o 80-90 proc. niższe niż w Polsce. I tak np. za 50 zł można przejechać tysiąc kilometrów: albo pociągiem, albo autobusem sypialnym – jest jedna duża przestrzeń, tyle że z kojami przeznaczonymi do spania.

Kiedy z kolei przed opuszczeniem firmy dostałam propozycję zostania tam na kolejne lata, to – przyznaję – pensję miałabym bardzo obiecującą.

To dlaczego w takim razie po roku zdecydowała się Pani wyjechać?
Ze względów osobistych. O ile mnie łatwo było się tam zaaklimatyzować, o tyle innym przychodziło to z trudem. Wskoczyłam w tę kulturę od razu na główkę, bo wierzę, że inna metoda by nie zadziałała.