Szlachta doprowadziła do upadku Polski szlacheckiej. Robotnicy załatwili system realnego socjalizmu. Nie mamy szlachty, klasa robotnicza kurczy się, zanika, odpływa w historyczny niebyt. A ta pożądana przez transformacyjny etos warstwa średnia jakoś nie może się wykluć. Nawet nie mamy haseł, pod którymi moglibyśmy się jednoczyć. Bo przecież ciepła woda z kranu nikogo już nie poderwie do boju. Europejskość też się znudziła, żeby nie powiedzieć – spsiała. Co innego „Sojusz robotniczo-chłopski – fundamentem pomyślnego rozwoju socjalistycznej Polski”. Albo „Partia z narodem, naród z partią”. Tak, nieco kpię, trochę się śmieję. Ale poważnie mówiąc – zastanawiam się, co się stało z tą przewodnią siłą narodu, proletariacką, chłoporobotniczą. Która, znów całkiem poważnie mówiąc, była przed paroma dekadami napędem polskiego społeczeństwa. Jeśli jej już nie ma, gdzie się podziała? W którą stronę skręciły jej dzieci? Pokończyli wyższe szkoły i awansowały? Potworzyły firmy, zatrudniły mniej zaradnych od siebie, przechodząc na wrogą stronę kapitalistycznych wyzyskiwaczy? A może odpłynęły w stronę Wysp Brytyjskich razem z falą akcesyjnej emigracji? Wszystko to prawda, ale nie do końca. Błądzimy, szukając odpowiedzi, podobnie jak – jako społeczeństwo – wciąż szukamy swojej drogi. Już wiemy, że nie jest nią socjalizm, ale też nie niewidzialna ręka rynku, która zepchnęła nas bardziej w stronę wewnątrzunijnej kolonii, pionka globalnych rozgrywek, nie podmiotu. Skąd pochodzimy? Dokąd zmierzamy? I jeszcze, czy w dzisiejszej dobie jest jakaś siła, która byłaby w stanie ruszyć z posad bryłę świata? No i gdzie ci proletariusze, są dziś, a może ich nie ma?

Barbara pamięta

Dziadek Baśki był górnikiem. I wielkim działaczem komunistycznym. Ze Śląska wyjechał w latach 20. XX wieku do Francji, do miejscowości Belfort, mekki polskiej klasy pracującej tych czasów. Być może kumplował się z ojczymem Edwarda Gierka, późniejszego I sekretarza KC PZPR. W każdym razie dziadek musiał wrócić do Polski w 1934 roku, kiedy po strajku solidarnościowym ze zwalnianymi Polakami z kopalni Lefores cała ekipa dostała wilcze bilety i przymusowy transport do ojczyzny. Tata Baśki miał może pięć lat, kiedy dotarli do Katowic. Ona dziadka nie poznała, zmarł wcześniej, ale dobrze pamięta czas, kiedy jej ojciec robił na Kleofasie. Na grubie, czyli kopalni. Bo ta kopalnia tak przechodziła z ojca na syna, potem na wnuki i tak dalej. Kobiety, które urodziły kilku chłopaków i wszystkich oddały pod opiekę św. Barbary, patronki górników, dostawały państwowe odznaczenia i cieszyły się poważaniem. W każdym razie ojciec Baśki machał łopatą pod ziemią, częściej się tam czołgał albo skakał w przykucu, niż chodził, bo taka to była dupiata robota: w śmiesznej pozycji, za śmieszne pieniądze, tyle że honor z niej był i poczucie bezpieczeństwa. Socjalnego w każdym razie, bo nie faktycznego. Barbara pamięta z tamtego czasu, że matka żegnała ojca wychodzącego do pracy znakiem krzyża kreślonego na czole. Sama nie pracowała, bo musiała zajmować się dziećmi i domem. Oraz mężem, któremu – kiedy wracał do domu zmęczony po zmianie – trzeba było dać jeść i pogłaskać po głowie. – Jak tata już się najadł, musiał się przespać. Nawet jak był dzień. Więc razem z bratem kładliśmy się obok, pod jego pachą, zasypialiśmy razem. Matka nas potem wyciągała po cichu, budziła do życia, ale tak, żeby nie zbudzić swojego robotnika – wspomina Barbara. Chodzili na paluszkach wokół tego mężczyzny, który co miesiąc karnie przynosił pasek z wypłaty i wykładał na stół pieniądze. Tak było we wszystkich domach na Giszowcu, gdzie mieszkali: zmęczony, spocony, ale dumny facet dawał swojej kobiecie pasek i kładł geld, czyli kasę. Potem wspólnie planowali: to na opłaty, to na ubranie, to na dzieci. Jakaś końcówka musiała iść na cygarety i piwo. – Mała końcówka, tyle żeby się fater nie czuł gorszy wśród kolegów. Bo nie było dużo pieniędzy w domu, jedna pensja nie wystarczała na przelew – wspomina Barbara. Tak było wszędzie, w okolicznych domach: mężczyźni robili, baby opiekowały się dziećmi, sprzątały, gotowały, ściubiły, żeby wystarczyło na chleb i coś do chleba. Jak w domu było więcej mężczyzn, jak u tej sąsiadki z drugiej klatki schodowej, która miała męża hajera, a jeszcze na grubie robiło ich trzech dorosłych synów, to mogli sobie pozwolić na więcej. Ale krótko jej zazdrościli, w każdym razie do tego poniedziałku, kiedy tąpnęło na kopalni. Tego poranka straciła wszystkich swoich mężczyzn. Męża i jednego syna zabiło na miejscu. A za parę tygodni tych dwóch pozostałych synków wyjechało do Vaterlandu, bo się ich żony zbuntowały, że nie chcą zostać młodymi wdowami. Od tego momentu matka buntowała ojca Barbary, żeby uciekał z dołu. I w końcu udało mu się, zaczął uczyć w górniczej szkole zawodu, potem też pojechał do RFN-u za robotą. – Nie pchał się do związków, do polityki, chciał normalnie przeżyć - wzdycha córka. Pochowała go 22 lutego, była zdziwiona, że tylu starych znajomych, jeszcze z kopalni, przyszło na pogrzeb. Z dzieciakami, już dorosłymi, jak trzeba. Już nikt nie pracuje na grubie. Starzy to emeryci, młodsi się pokształcili, pracują w urzędach, na państwowym. Kilka drobnych interesów. Ci, którzy nie przyszli, pomrzyli ze starości lub wyjechali do „Efu”. Było też przed laty kilka samobójstw tych, których zredukowali po 89 roku z dołu i którzy nie umieli sobie poradzić w nowej epoce.
Na szczęście mama goniła mnie i brata do nauki, mówiła, że tylko pracując głową, nie rękami, możemy do czegoś dojść w życiu – wspomina Basia. Ona studiowała rusycystykę, ale przerwała: na Śląsku jak się szło za mąż, to siadało się w domu dzieci pilnować. Brat skończył polibudę. Oboje jakoś sobie radzą.
Reklama

Górnicy, stoczniowcy, chłoporobotnicy

Profesor Henryk Domański, socjolog z PAN, który od lat bada zmiany struktury polskiego społeczeństwa, przyznaje, że wśród wszystkich robotniczych zawodów przed czasem transformacji dwie grupy stanowiły największą siłę: to właśnie górnicy oraz stoczniowcy. No, można by jeszcze do nich dodać hutników. Najliczniejsi, świetnie zorganizowani, dopieszczani przez władzę, mieli poczucie swojej wartości i siły. Zawodowy etos, dumę, wspólne kody kulturowe. Zresztą wrzucanie do jednego worka „klasa robotnicza” tych wszystkich, którzy utrzymywali się z pracy własnych rąk, jest nieco ryzykowne. Bo definicyjnie do tego zbioru należałoby dodać zarówno tzw. chłoporobotników, spawaczy kadłubowych, jak i śmieciarzy. Ludzi o wysokich kwalifikacjach i niskich. Profesor Domański wyciąga dane ze swoich badań: jeszcze w 1989 roku, zaraz po przełomie, gros Polaków utrzymywało się z pracy fizycznej. 26 proc. to byli robotnicy wykwalifikowani, 16–17 proc. niewykwalifikowani, a 23 proc. – chłopi. Olbrzymia armia – 66 proc. wszystkich pracujących Polaków „miast i wsi”. Transformacja systemowa, jaka odbyła się w Polsce, nastąpiła właśnie ich kosztem. Wielki przemysł, tak ceniony za czasów PRL-u, w nowej sytuacji zaczął zawadzać jako nierentowny. Zaczęło się zamykanie wielkich zakładów pracy: pod nóż szły kopalnie, huty i stocznie, do niedawna duma narodu. Szok, krew i łzy. O skali tego przedsięwzięcia najlepiej powiedzą suche liczby. Dziś mamy może 16 proc. robotników wykwalifikowanych, góra 13 proc. niewykwalifikowanych oraz najwyżej 8 proc. rolników. Razem: 37 proc. fizycznych. Z wielkiej armii 450 tys. górników zostało jakieś 100 tys. – choć oni jeszcze najdłużej się bronią. Profesor Juliusz Gardawski z SGH dodaje następne liczby: ze 100-tysięcznej armii hutników zostało mniej niż jedna trzecia.

Nie tylko siła, ale i kultura

„Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Paciorki jednego różańca”. Wreszcie: „Śmierć jak kromka chleba”. Ktoś, kto chciałby zrozumieć fenomen „górniczej klasy robotniczej” na Śląsku, powinien najpierw obejrzeć wybitne filmy w reżyserii Kazimierza Kutza. Lepszych i bardziej prawdziwych nikt nie nakręcił. Natomiast prof. Kazimiera Wódz w książce pod swoją redakcją „Zapomniane miejsca, zapomniani ludzie”, Wydawnictwo Śląsk 2011 rok, opisuje zmiany, jakie zaszły na tym terenie nie tylko w sensie ekonomicznym, ale też kulturowym. Grupa naukowców przebadała dwie różne społeczności: zagłębiowską, z Będzina i Dąbrowy Górniczej, zamieszkującą typowo górnicze osiedla (Ksawera, Koszelew), oraz śląską z Rudy Śląskiej (Kaufhaus, Gopdula, Nowy Bytom, Wirek leżące w pobliżu kopalni Pokój i nieistniejącej już Walenty Wawel). W takich miejscach ludzie żyli – jak to się mówi – niczym jedna wielka rodzina. Razem pracowali, razem się bawili, pili, grali w orkiestrze albo w jednym piłkarskim klubie. Kiedy zaczęli zwalniać (pierwsza fala ruszyła w 1993 roku), najpierw zaczęto wykaszać przyjezdnych, którzy przyjechali kopać węgiel z kieleckich, mazowieckich czy warmińskich wsi. Zaczęli wracać do siebie, ci, którzy nie mieli powrotu, koczowali jako bezdomni na dworcach. Wtedy właśnie po raz pierwszy w woj. katowickim zanotowano ujemne saldo migracji: minus 2428 osób.
Rodzice Remka (rocznik 73) przyjechali do Tychów w latach 70. z Wrocławia, czyli z Ziem Odzyskanych, na Śląsku była praca i perspektywy. Ojciec machał łopatą na Ziemowicie, Remek latał za balem z chłopakami z osiedla. Hotelowiec – tak nazwano dzielnicę, w której stanęły hotele robotnicze. Dziś porobiono w nich normalne mieszkania i posprzedawano, bo nie ma komu wynajmować pokoi. Ci starzy, zakorzenieni górnicy, z tradycyjnie robotniczych jeszcze przed wojną rodzin, pazurami trzymali się swojej pracy. Jak Mirosław, rocznik 64, który 34 lata przerobił na Halembie. Na tej kopalni ryli też węgiel jego ojciec i dziadek. Mirek bał się, że i jego zredukują i rodzina – żonka i dwóch chłopaków – nie będzie miała co jeść. – Te wszystkie programy przekwalifikowania górników, te odprawy to było jedno wielkie gówno – mówi twardo. Nie da się z ryla (górnik dołowy) zrobić florysty, nawet jak się go wyśle na cztery szkolenia. A pieniądze, jakie dawali za dobrowolne odejścia, to był pusty śmiech na sali i wstyd. – Za 30 tys. zł nie zbuduje się nowego życia – ocenia. Lepiej, żeby niczego nie dawali, uniknęłoby się nieszczęść. A tak to naprodukowano jednomiesięcznych milionerów. Kupował sobie facet pięcioletniego mercedesa i antenę satelitarną, pojechał z babą nad morze, napił się z kamratami i nie zostawało mu nic. – Z tego tylko rozwody były i inne nieszczęścia – uważa Mirek. Na szczęście było trochę programów osłonowych, te wcześniejsze emerytury, urlopy górnicze. Starzy, którzy nie wyjechali za zachodnią granicę, jakoś dotrwali do ZUS-owskiego świadczenia. Gorzej miały ich dzieci – musiały zmienić styl życia i myślenie.

Fenomen polskiej klasy robotniczej

Na pomysł, że rewolucja pożera swoje własne dzieci, wpadł już w XVIII w. Georges Danton, jakobin, jeden z przywódców rewolucji francuskiej. Tylko skąd górnicy z Wujka czy gdańscy stoczniowcy mieli o tym wiedzieć. Nawet gdyby ktoś im powiedział, nie uwierzyliby pewnie. I dalej poszliby się nawalać z ZOMO-wcami – o lepszy byt, lepsze jutro, jak myśleli. W pamiętnych 21 postulatach sierpniowych z 1980 roku tylko sześć miało charakter polityczny (wolne związki), reszta bytowy. Profesor Janusz Erenc z Uniwersytetu Gdańskiego nie ma wątpliwości: żadna inna grupa społeczna, żadna klasa nie była w stanie doprowadzić do zmiany tamtego systemu. – Doprowadzili do jego końca, nie rozumiejąc, do czego dążą, więc choć stali się zwycięzcami, nie zostali beneficjentami rewolucji – wzdycha prof. Erenc. Jego naukowy mistrz, nieżyjący już prof. Marek Latoszek, robił podobne badania na Wybrzeżu jak prof. Wódz na Śląsku. I powychodziły mu podobne rzeczy: po rozgromieniu wielkiego przemysłu, a co za tym idzie, wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, całkowicie się zmienił styl życia ludzi. Choć nadal mieszkają na dawnych stoczniowych osiedlach, solidarność, poczucie wspólnoty interesów, podobieństwo kulturowe stały się historią. – Oni już się nie identyfikują jako klasa robotnicza mająca wspólne cele, zobowiązana do wzajemnego wspierania się – zauważa prof. Erenc. To tym bardziej dojmujące, że dotknęło to stoczniowców będących czymś w rodzaju robotniczej arystokracji. Dawnego – silnego i dumnego robotnika – zastąpił dziś robotnik sprywatyzowany i zindywidualizowany. Bez świadomości klasowej. Bo przecież klasa robotnicza, choć skurczyła się, nadal istnieje. Tylko często nie wie sama, kim jest. – To pracownik fizyczny, który pracuje w mniejszych, prywatnych zakładach pracy. Zwykle nie ma w nich związków zawodowych – tłumaczy Erenc. Związków nie ma, bo właścicielowi nie pasuje ich istnienie. Ale nawet jego pracownicy za bardzo za nimi nie tęsknią. Oni żyją dziś dla siebie, swoich rodzin, nie mają poczucia wspólnoty. Jeszcze na Wybrzeżu Gdańskim wspomnienie o niej zostało w postaci mitu, pewnego archetypu. Zapewne dlatego, że tutaj ludzie byli bardziej zakorzenieni niż na odzyskanym Wybrzeżu Szczecińskim. Tam do stoczni czy zakładów azotowych przyjechały robić, jakbyśmy to dziś powiedzieli, słoiki z Polski. Rodzice Marcina, 76 rocznik, to potomkowie rodaków po wojnie przybyłych z Kresów, którzy osiedlili się na Śląsku Opolskim. – Ojciec najpierw pracował w Zakładach Azotowych w Kędzierzynie, potem wziął matkę, mnie z siostrą i przyjechał do Polic, bo tu było mieszkanie w bloku z wielkiej płyty i perspektywy – wspomina Marcin. Dobrze pamięta, że kiedy tata chował w szufladach pod papierami solidarnościowe ulotki, opowiadał o walce z komuną, on i jego kumple przerabiali pierwszą lekcję wolnorynkowego kapitalizmu. Sprzedawali robotnikom butelki z wodą, kranówą zresztą. Ciągle coś się budowało, chłopy były spragnione, a nie było sklepu ani automatów z colą. A potem liczył drobniaki, czy wystarczy na kupno jednego z resoraków, jakie oglądał na wystawie w peweksie. Od małego marzył o tym, żeby zostać spawaczem, skończył zawodówkę, odpowiednie kursy, zdobywał doświadczenie. Pracę zaczął już w zmienionej Polsce, najpierw firma w kraju, jedna, druga, potem załapał się na zagraniczny wyjazd – do Skandynawii. Teraz pracuje dla Szkotów, którzy w swoich stoczniach budują lotniskowce dla Brytyjczyków. – Związki zawodowe, a po co? – jest autentycznie zdziwiony pytaniem. Jak mówi, jemu działacz związkowy kojarzy się nie z bohaterem, ale z „chujograjcą”, cwaniakiem, który tylko patrzy, jak by się ustawić. Solidarność klasowa? Znów tylko łypie okiem. On jest solidarny ze swoją rodziną. Musi ją utrzymać – żonę i córeczkę, Maja właśnie idzie do komunii, przyjęcie będzie kosztować. Więc dobrze, że ten kontrakt wypalił. Wiadomo, lepiej byłoby być bliżej, ale zawsze w życiu jest coś za coś, tego już się nauczył. – Związkowcy lepiej by zrobili, gdyby pilnowali bezpieczeństwa w pracy, zamiast użerać się o przywileje – mówi. Marcin ma porównanie: jak robił w Polsce, bywało, że nie było okularów, kasków, wentylacji, jak spawali w zbiornikach. Pasy przy pracach na wysokości? Zapomnij o tym. Na Zachodzie to standard. – A na przykład w Norwegii związki kontrolowały, czy zagraniczni robotnicy mają dobre warunki mieszkaniowe i czy pracodawca zapewnia im bezpłatny dostęp do internetu. Żeby mieli stały kontakt z rodziną – opowiada.

Co się stało z naszą klasą

Profesor Juliusz Gardawski zgadza się, że dziś pojęcie klasa robotnicza oznacza coś zupełnie innego niż kiedyś, ale podczas gdy prof. Erenc używa określenia „sprywatyzowana”, to on woli mówić o klasie peryferyjnej. Jednak jego zdaniem cechy identyfikowane z tą grupą – zarówno przed transformacją, jak i po niej – a więc silny kolektywizm, solidarność klasowa itd. – są mocno przesadzone. Owszem, nasi robotnicy decydowali się na zrywy, doznawali okresowego wzmożenia. Tak było w 56 roku, 70, 81... Ale przypisywanie im tych cech, zwłaszcza po 89 roku, jest nieporozumieniem, nakładaniem ideologicznych klisz. Owszem, to, co tych naszych proletariuszy, zwłaszcza wielkoprzemysłowych, wyróżniało wśród międzynarodowej braci, to niski poziom lęku. Badała to socjolog prof. Jadwiga Koralewicz jeszcze za czasów realnego socjalizmu: wyszło jej, że w przeciwieństwie do społeczeństwa Stanów Zjednoczonych u nas na dole ludzie się nie boją, za to przestraszeni byli ci, którzy stali wyżej. Pewnie dlatego, że mieli nad sobą nie tylko zakładowych szefów, ale i oficerów politycznych, tych wszystkich pierwszych sekretarzy, którzy wywierali na nich wielką presję. W USA z kolei była odwrotna zależność: im wyższe stanowisko, tym niższy poziom lęku. Można się spodziewać że gdyby dziś to jeszcze raz przebadać okazałoby się, że i pod tym względem, upodabniamy się do – jak kiedyś mówiono – tego zgniłego Zachodu.
Jeszcze ciekawsze jest to, że – zdaniem prof. Gardawskiego – nasi robotnicy byli już za autorytarnego socjalizmu skłonni do działania na własny rachunek. I bardzo dobrze przygotowani do wkroczenia do nowego systemu. Obowiązywała bowiem w państwowych zakładach ekonomika fuch. – Robiłem badania terenowe na przełomie lat 80. i 90. w kilku dużych zakładach pracy, co pozwalało mi na bliższe zaznajomienie się z robotnikami. A potem prosiłem, żeby mi dorobili np. część do starej, mechanicznej maszyny do szycia – opowiada profesor – robotnicy w czasie pracy wytaczali mi na obrabiarce skomplikowane elementy, a ja dzięki temu mogłem poznać ekonomikę fuch. Był system drobnych fuch, „za flaszkę”, ale też dużo poważniejszych, za pieniądze. A kierownictwo na to zezwalało, była to powszechnie stosowana forma swego rodzaju dopłat do pensji wysoko wykwalifikowanych robotników. – Ci ludzie jedną nogą działali już w systemie prywatnym, więc po transformacji szybko włączyli się do systemu rynkowego – ocenia Gardawski.
Dowodem niech będzie choćby ten fakt, że etosowa grupa młodych działaczy związkowych marzyła sobie, że podczas procesów prywatyzacyjnych 20 proc. akcji sprzedawanych zakładów, które trafiały darmowo do rąk załóg, warto dać organizacjom pracowniczym – żeby mieli grupowy wpływ na zarządzanie sprywatyzowanym zakładem pracy, stali się kolektywnym współudziałowcem. Miało to miejsce w Słowenii. Ale nasi pracownicy nie chcieli, woleli dostać udziały do ręki i szybko zamienić na żywą gotówkę. Tym samym nie potwierdziły się wizje proletariackiego kolektywizmu naszej klasy robotniczej.
Najważniejsze jednak były postawy robotników, które badaliśmy na przełomie lat 80. i 90. Większość polskich robotników była zwolennikami gospodarki rynkowej, a nie socjalistycznej, chociaż oczekiwała, że rynek nie pociągnie utrudnień, nie wywoła bezrobocia. Gdy we wczesnych latach 90. bezrobocie zaczęło szybko rosnąć, robotnicy nie wycofali swego poparcia dla rynku.
Oczywiście transformacja miała swoje ofiary. Najbardziej poszkodowani zostali pracownicy PGR-ów, których socjalistyczne gospodarstwa rolne wytresowały w bezradności, którą ci przekazali w smutnym spadku następnym pokoleniom. Tomy już o tym napisano. Natomiast reszta nieźle sobie radzi. Znów kilka liczb z badań prof. Gardawskiego. Kiedy w 1999 roku, a więc dekadę po transformacji, przyjrzano się, kim są właściciele małych i średnich firm (nie mikro), zatrudniający od 10 do 249 pracowników, okazało się, że w 60 proc. jest to świat byłych socjalistycznych menedżerów. Robotników niemal nie było. Kiedy badanie powtórzono po dwunastu latach, obraz był całkiem inny. Już 30,2 proc. takich przedsiębiorców to były osoby, których ojcowie byli robotnikami. A 17 proc. – rolnikami. – 47,2 proc. miało pochodzenie robotniczo-chłopskie – podkreśla prof. Gardawski.
Wpływ na to miał na pewno boom edukacyjny. Biznesmeni o chłopskich korzeniach, których ojcowie mieli wykształcenie podstawowe i zasadnicze, sami w 20 proc. pokończyli studia, z czego 12 proc. uzyskało dyplom inżynierski. Z kolei wśród tych przedsiębiorców wywodzących się z robotniczego środowiska dyplom wyższej uczelni zdobyło 30 proc., a niemal połowa z tej liczby to byli inżynierowie.
Dzieci proletariuszy prą do przodu, wypychają do nauki następne pokolenie. Barbara opowiada o swoich pociechach: najstarsi Bartek i Ola studiują. Chłopak informatykę na Politechnice Śląskiej, dziewczyna stosunki międzynarodowe na UJ. Najmłodsza Karolcia za rok będzie zdawała maturę, ale i ona na pewno pójdzie się uczyć dalej. Barbara robi rachunek sumienia: ojciec i dziadek to była klasa robotnicza, nie da się ukryć. Ona to już półinteligencja. Ma nadzieję, że jej trójka wychuchanych dzieciaków (lekcje muzyki, fortepiany, malowanie, pływanie, każde pieniądze szły na to) to już będzie klasa średnia jak się patrzy. Dla Baśki i jej męża Andrzeja (prywatna inicjatywa, handel) pojęcie klasa robotnicza kojarzy się głównie z dawnymi czasami i tytułami w „Trybunie Robotniczej”. Albo z muzeum. Bo tylko tam można zobaczyć to, co się wciąż reszcie Polski kojarzy ze Śląskiem. Dziś, idąc przez Katowice, więcej się spotka przegiętych gejów w pełnym makijażu niż robociarzy z kreskami wokół oczu wymalowanymi węglem.
Marcin także jest pewien, że jego jedynaczka, choć on skończył zawodówkę, a jego żona nie zrobiła matury, awansuje dzięki nauce. Dobrze się uczy, jest świetna z matematyki, do wszystkich konkursów ją w szkole wystawiają. Dlatego inwestują w nią na wszystkie strony. On jak był dzieckiem, kopał tylko piłę, mała jest wożona na zajęcia baletowe, taniec, lekcje muzyki. Żeby żyła jak ludzie. Miała wszystko, czego jej potrzeba. Remek sam skończył zaocznie studia, politologię, pracuje w reklamie, głową. Jego starszy syn jest na prawie. Jakoś sobie poradzi w życiu.
Profesor Henryk Domański podpowiada, że choć styl życia i konsumpcyjne ambicje klasy robotniczej są dziś podobne do tych, jakie cechują klasę średnią, niekoniecznie jest to związane z takim parciem na sukces jak u niej: przeskakiwania kolejnych szczebli społecznych, awansowania za wszelką cenę. Wystarczy jej przedstawicielom w miarę wygodne życie. A jeśli nawet chcą czegoś więcej, jest im trudniej, co się wiąże z gorszym zapleczem kulturowym wyniesionym z domu. Pod tym względem rodziny Barbary czy Marcina są wyjątkowe. – Nie zawsze też awans edukacyjny jest tożsamy z awansem zawodowym – zauważa Domański. Nasza inteligencja jest od lat stabilną grupą, jakieś 12–13 proc. społeczeństwa. Niewielką zresztą – w krajach skandynawskich jest ponad dwukrotnie większa – 30 proc. Więc mali proletariusze kształcą się, ale nie wchodzą na najwyższe stanowiska, jeśli już, to zasilają niższą i średnią klasę średnią. Okienko transferowe pozwalające na szybkie awanse szybko się zamknęło, jeszcze w latach 90. Poza tym kończą gorsze szkoły niż ich rówieśnicy z wyższych klas. Po których trudno o naprawdę dobrą pracę. Często zresztą poprzestają na licencjacie, który nie jest powodem do przyzwoitych zarobków. Ale też, zauważa prof. Juliusz Gardawski, mamy zależną gospodarkę rynkową, w której liczba miejsc pracy dla dobrze wykształconych ludzi nie jest za wielka. Mamy montownie, przedsiębiorstwa nastawione na produkcję dużych serii produktów robionych na zagranicznym know-how. Liczba ośrodków badawczych, centrów rozwojowych jest ograniczona. Poprzestanie na licencjacie bywa więc często przejawem pragmatyzmu: twórcy nie są potrzebni. Bardziej mrówki. Ile dzieciaków z dyplomami siedzi „na kasie” w marketach? Ci pracownicy wielkich sieci handlowych to – zdaniem prof. Gardawskiego – także współcześni robotnicy. Tyle że nie oni są już przewodnią siłą narodu. Stracili swoje znaczenie i siłę.

To kto nią jest? Ostatnio w modzie było pojęcie prekariatu, który zdaniem niektórych miał wejść w miejsce proletariatu. Ale to zbytnie uproszczenie. Mnie bardziej przekonuje to, co mówi prof. Janusz Erenc: stare się kończy, nowe jeszcze nie dokonało. Klasa średnia, która miała być motorem nowego ładu, jeszcze się nie wykształciła. To proces, który nieustannie trwa. I nie wiadomo, ile to potrwa. – Dziś lepiej niż teoria klas nasze społeczeństwo opisuje teoria elit – zauważa Erenc. W niej punkt ciężkości opiera się na rządzących i miejscach podejmowania najważniejszych decyzji – politycznych i gospodarczych. Przy czym, warto zauważyć, te elity są ideologicznie zunifikowane. Gra toczy się właśnie o udział we władzy, obsadzanie stanowisk swoimi, przejmowanie instytucji, monopolizowanie rzeczywistości. I nie jest to diagnoza tylko ostatniej „dobrej zmiany”, ale tego, co się dzieje w kraju od dwóch dekad z okładem. To wokół elit – także politycznych – gromadzą się ludzie, traktując rzeczywistość jako pole do zwycięstwa. Konkuruj, walcz, zwyciężaj lub giń. Ruguj przeciwnika. Ale to, co jest dopuszczalne w czasach rewolucji, niszczy i psuje demokrację. Co gorsza, brak dzisiaj siły, która mogłaby tupnąć nogą i to zmienić. No, chyba że w Polakach, niezależnie od tego, jakie mają wykształcenie, jaką pracę wykonują, obudzą się świadomi obywatele. Wzmocni się świat organizacji obywatelskich i związków zawodowych. Pojawią się, jak w latach 80., etosowi idealiści. Ale to życzeniowe myślenie, chyba mało kto w to wierzy.