Ponad pół miliona złotych – o tyle majętniejszy jest samozatrudniony od pracownika. Ten pierwszy, według ostatniego raportu Narodowego Banku Polskiego, zgromadził średnio 783,6 tys. zł, a drugi – tylko 238,6 tys. Taka informacja na pewno wywołuje konsternację wśród 11 mln Polaków zatrudnionych na umowie o pracę. I prowokuje pytanie: jak to? Przecież każdy chce mieć etat, umowy cywilnoprawne nazywa się śmieciowymi, rząd chce z nimi walczyć, bo nie zapewniają godnych warunków pracy. Więc dlaczego pracownicy są średnio trzy razy mniej zamożni niż ci wszyscy – pożal się Boże – przedsiębiorcy?
Na to pytanie odpowiedź jest jedna: drodzy koledzy pracownicy, jesteśmy po prostu frajerami. Zarabiamy mniej na rękę, a więcej płacimy na ZUS. Przy czym samozatrudnionym i tak trzeba będzie na starość dopłacać z naszych pieniędzy, bo w przeciwnym razie nie dostawaliby nawet emerytury minimalnej lub poszliby po pomoc społeczną. To i tak pozytywny scenariusz. Możliwe, że wraz z przybywającą armią samozatrudnionych na emeryturze, którzy mają spory majątek, ale formalnie niskie świadczenia, jakiś polityk dojdzie do wniosku, że cały system zabezpieczenia na starość jest niesprawiedliwy i trzeba te nierówności zlikwidować. Social fiction? Niekoniecznie. Wprowadzenie emerytur obywatelskich postulują politycy, a zreformowania systemu emerytalnego coraz wyraźniej domagają się związki zawodowe. Każdy pracownik, który ma jeszcze wątpliwości co do tego, czy nie traci na swojej umowie, może sprawdzić, na jakiej podstawie zatrudniony jest jego szef. W większości przypadków będzie to kontrakt menedżerski albo własna działalność gospodarcza. Bystrzaki na ZUS nie płacą.
Może więc my, pracownicy, powinniśmy pójść w ich ślady i przejść na samozatrudnienie? Przez pierwsze dwa lata płacilibyśmy na ZUS grosze, później trochę więcej, ale w większości przypadków i tak mniej niż na umowie o pracę. Do ręki dostalibyśmy więcej pieniędzy, a o naszą starość martwiliby się politycy. Nie trzeba byłoby już walczyć ze śmieciowymi umowami, bo w praktyce każdy byłby zatrudniony na podobnych warunkach. Pracodawcy zacieraliby ręce, bo spadłyby koszty pracy, zmniejszyłaby się szara strefa. Co prawda w ciągu kilku lat ZUS zapewne by splajtował, ale to – znów – nie nasze zmartwienie, lecz rządzących. Można zżymać się, że przechodzenie na samozatrudnienie jest nieetyczne, że w pogoni za pieniądzem pracownicy wyrzekną się godnych warunków pracy, o które przez poprzednie stulecia walczyli ich poprzednicy (przelewając za nie nawet krew). Trudno. Etyką przecież dzieci jeszcze nikt nie nakarmił.
Trudna sprawa
Ton i sposób przedstawienia tezy o samozatrudnionych cwaniakach i pracownikach frajerach to celowe uproszczenie. W rzeczywistości oskładkowanie umów, na podstawie których firmy zatrudniają pracowników, to znaczenie bardziej skomplikowana i niejednoznaczna kwestia. Dobrze obrazują to dane z przytoczonego raportu NBP („Zasobność gospodarstw domowych. Raport z badania pilotażowego 2014 r.”). Początkowo wydaje się, że dysproporcja między majątkiem zgromadzonym przez pracowników i samozatrudnionych jest olbrzymia (wynosi aż 328 proc.). Po głębszej analizie danych dziwi trochę mniej – do grupy samozatrudnionych na potrzeby NBP-owskiego badania wlicza się bowiem nie tylko osoby, które mają własną działalność i nikogo nie zatrudniają („klasyczni” samozatrudnieni), lecz także właścicieli firm, które mają pracowników (a więc należą do nich większe i zasobniejsze podmioty). Uproszczeniem jest też sprowadzenie różnic między samozatrudnieniem a pracą na etat jedynie do kwestii oskładkowania. Ta druga wiąże się bowiem z licznymi uprawnieniami (np. płatnym urlopem, normami godzin pracy, minimalną pensją), które nie przysługują prowadzącym własną działalność. Nie można też zapominać o tym, jak bardzo formy zatrudnienia i związane z nimi koszty pracy oddziaływają na gospodarkę, budżet, rynek pracy i system zabezpieczenia społecznego.
W tym gąszczu ekonomiczno-społecznych zależności coraz wyraźniej widoczne jest jednak to, że na obecnych zasadach oskładkowania pracy tracą pracownicy. Wystarczy przyjrzeć się wpłatom, jakie na ZUS dokonują samozatrudnieni i pracujący na etacie. Dla tych pierwszych podstawą wymiaru składek przez pierwsze dwa lata działalności jest kwota 30 proc. płacy minimalnej (525 zł w 2015 r. i 555 zł w 2016 r.). W ubiegłym roku (od kwietnia do grudnia) wpłacali do ZUS co miesiąc 153,93 zł lub 166,79 zł (z dobrowolną składką chorobową). Podstawą wymiaru składek dla pozostałych osób z firmą jest kwota 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Te osoby w okresie kwiecień – grudzień wpłacały co miesiąc do ZUS 696,47 zł lub 754,67 (z dobrowolną składką chorobową). Nie ma przy tym znaczenia, ile konkretna osoba faktycznie zarobiła na swojej działalności – tyle samo do ZUS zapłaci prezes dużej firmy i zmuszona do samozatrudnienia sprzątaczka. Dla porównania za pracownika (zarabiającego średnie wynagrodzenie z III kw. 2015 r., czyli ok. 3,9 tys. zł brutto) należało odprowadzić do ZUS ponad 1,2 tys. zł. Prawie o połowę więcej od zwykłego samozatrudnionego i aż osiem razy więcej od tego, który dopiero rozpoczyna samodzielną działalność. Z powodu niskich wpłat na ZUS niektórym samozatrudnionym na emeryturze trzeba będzie dopłacać z pieniędzy odłożonych przez pozostałych płatników (do poziomu minimalnego świadczenia).
– Zawsze należy monitorować stosowanie przepisów i analizować skutki, jakie wywołują. Regulacje ubezpieczeniowe nie są wyjątkiem. Państwo powinno ustalić, jakie warunki trzeba spełnić, by otrzymać na starość minimalne świadczenie, i tak ukształtować przepisy, aby opłacanie składek przez konkretne grupy ubezpieczonych gwarantowało jego wypracowanie – mówi prof. Gertruda Uścińska z Uniwersytetu Warszawskiego.
W praktyce ta jawna niesprawiedliwość jest jeszcze większa. – Nasz system ubezpieczeń społecznych prowadzi do redystrybucji zgromadzonych środków od osób z niskimi dochodami do tych, którzy osiągali wyższe. Osoby zamożniejsze żyją dłużej, bo stać je np. na specjalistyczną opiekę zdrowotną, zdrową żywność, uprawianie sportów, wypoczynek. A więc dłużej pobierają też świadczenia emerytalne, co oznacza, że otrzymają z ZUS więcej pieniędzy, choć często odkładali oni do niego mniej pieniędzy niż osoby uboższe, które np. pracowały fizycznie przez całe życie zawodowe – tłumaczy prof. Ryszard Bugaj z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
Jego zdaniem gdyby ubezpieczenie emerytalne było całkowicie komercyjne, żaden prywatny ubezpieczyciel nie zaoferowałby takiego samego świadczenia np. menedżerowi i robotnikowi fizycznemu, pomimo że obaj odkładali składki w podobnej wysokości. Biorąc pod uwagę ryzyko dłuższych wypłat, ten pierwszy otrzymałby niższą emeryturę. – Jednocześnie trzeba pamiętać, że w grupie osób samozatrudnionych jest dużo takich, które zarabiają znacznie więcej niż 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia, od której to kwoty odprowadzają wpłaty do ZUS. Ale część z nich nie osiąga nawet takiego dochodu i pomimo że legitymują się 25-letnim okresem zatrudnienia, to jednak mogą nie wypracować minimalnego kapitału. To ma znaczenie nie tylko społeczne, lecz także polityczne. Jeśli za kilkadziesiąt lat liczba takich osób z minimalnym świadczeniem będzie znacząca, znajdzie się ktoś, kto uzna, że należy się im dopłata z publicznych środków – dodaje prof. Bugaj.
Nie można też zapominać o jeszcze jednej zalecie samozatrudnienia – możliwości wrzucania ponoszonych wydatków w koszty prowadzenia firmy. Im te ostatnie są większe, tym mniejszy jest dochód, a więc podatek, jaki trzeba zapłacić fiskusowi. W ten sposób można oszczędzać np. na kosztach zakupu i użytkowania samochodu, telefonu i innych urządzeń potrzebnych – teoretycznie – jedynie do prowadzenia własnego biznesu, a w praktyce – także do celów prywatnych. Pracownicy są tej możliwości pozbawieni.
Błąd transformacyjny
W praktyce skutki nierównomiernego oskładkowania pracy będą odczuwalne za kilkanaście lat, gdy coraz większa grupa osób samozatrudnionych będzie przechodzić na emerytury. Dziś są one niedostrzegalne i dodatkowo zepchnięte na drugi plan przez problemy demograficzne. Ze względu na katastrofalny wręcz spadek urodzeń od początku lat 90. ubywa osób w wieku produkcyjnym, a przybywa tych pobierających świadczenia. Jednocześnie wydłuża się średni wiek życia. W 2014 r. wyniósł on 81,6 roku dla kobiet (o 6,4 roku więcej niż w 1990 r.) oraz 73,8 roku dla mężczyzn (o 7,6 roku więcej niż w 1990 r.). W tej trudnej sytuacji rządzący starają się zapełnić kasę ZUS w jakikolwiek sposób.
– W rezultacie nasz system oskładkowania pracy jest kompletnie niespójny. Kilka dekad temu podstawową formą zatrudnienia była praca najemna, od której trzeba było płacić składki. Nieliczne osoby, które były zatrudniane na innej podstawie, mogły same decydować, czy chcą odkładać na ZUS i otrzymywać z niego później świadczenia, czy też nie będą tego robić i na starość utrzymają się sami. Wraz z upływem kolejnych lat rządzący ulegli jednak fiskalizmowi, czyli dążeniu do oskładkowania kolejnych źródeł zarobkowania – tłumaczy prof. Jakub Stelina, dziekan Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, ekspert prawa pracy.
Oskładkowano zatem także np. dochody osiągane z tytułu umów-zleceń, prowadzenia własnej działalności gospodarczej, zasiadania w radzie nadzorczej firm, pobierania stypendiów lub niektórych świadczeń socjalnych. Wszystko po to, by zapełnić deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS). Oskładkowanie źródeł zarobkowania wiąże się jednak ze wzrostem kosztów pracy. Aby więc nie pogorszyć i tak trudnej już sytuacji na rynku zatrudnienia (przez prawie całe dwie ostatnie dekady stopa bezrobocia utrzymywała się na poziomie dwucyfrowym), rządzący uznali, że osoby, które utrzymują się z własnej działalności, płacą składki na preferencyjnych zasadach, czyli w praktyce mniej niż pracownicy. Chcieli upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
– To jednak krótkowzroczna polityka. Na bieżąco do FUS wpływa więcej pieniędzy, ale nie bierze się pod uwagę tego, że w przyszłości trzeba będzie wypłacać świadczenia osobom, które przez lata płaciły niewysokie składki – wskazuje prof. Stelina. – Zadłużamy zatem nasz system ubezpieczeń społecznych zarówno z przyczyn demograficznych, jak i nieracjonalnych zasad oskładkowania – dodaje prof. Bugaj. To właśnie ta krótkowzroczność w działaniu i chęć zasypania – choćby na chwilę – dziury w systemie ubezpieczeń społecznych utrudniały zracjonalizowanie zasad płacenia na ZUS.
– W Niemczech uiszczanie składek jest obowiązkowe, ale tylko do pewnego dochodu. Jeśli obywatel go przekroczy, nie płaci na tamtejszy ZUS, ale też nie dostaje z niego świadczeń na starość. Państwo uznaje, że skoro zarabiał bardzo dobrze, to jest w stanie samodzielnie zabezpieczyć swoją przyszłość. Na tym w gruncie rzeczy polega przecież samozatrudnienie – osoby prowadzące własną działalność same osiągają na tej podstawie korzyści finansowe, ale i same ponoszą też ryzyko z nią związane – tłumaczy prof. Stelina.
Dopełnianie systemu
Paradoksalnie sposobem na likwidację nierówności wynikających z zasad oskładkowania mogą być emerytury obywatelskie. Pod tym pojęciem kryje się system ubezpieczeń, który przewiduje, że na starość wszyscy obywatele otrzymują świadczenie w takiej samej, lecz niskiej wysokości (np. w Kanadzie jest to 13,5 proc. przeciętnego wynagrodzenia). Teoretycznie gdyby taki system został wprowadzony w Polsce, potęgowałby jeszcze nierówności na niekorzyść pracowników – każda osoba otrzymywałaby takie samo świadczenie, choć przecież pracownicy odkładają do systemu więcej niż samozatrudnieni. Taki model emerytalny zakłada jednak, że wszyscy zatrudnieni płacą tyle samo na ZUS, co eliminowałoby dysproporcje wynikające z naszego obecnego systemu ubezpieczeniowego – oczywiście pod warunkiem, że w razie zamiany modelu uwzględniono by to, że do tej pory pracownik odłożył na ZUS więcej niż samozatrudniony, więc należy mu się proporcjonalnie wyższe świadczenie.
– Oznaczałoby to, że przez długi czas obowiązywałby w takim systemie okres przejściowy, w którym osoby, które jeszcze przed zmianą systemu płaciły wyższe składki, otrzymywałyby więcej pieniędzy na starość. Taki system ma jednak istotne zalety – składka ma wówczas w praktyce charakter podatku, z którego później państwo zapewnia obywatelom niewielkie świadczenie, umożliwiające zaspokojenie podstawowych potrzeb. Każda osoba może jednak dodatkowo samodzielnie odkładać na starość według własnego uznania i potrzeb – tłumaczy prof. Stelina.
– Warto także zastanowić się nad tym, czy osoba, która przechodzi na emeryturę, nie powinna mieć prawa do wypłaty części kapitału zgromadzonego w trakcie kariery zawodowej, o ile jego reszta zapewni możliwość wypłaty minimalnego świadczenia. Wtedy emeryt może sam zdecydować, że np. chce kupić dom na wsi i pobierać niższe świadczenie, które mu jednak wystarczy, bo poprzez zakup nieruchomości i przeprowadzkę znacząco obniży koszty utrzymania – dodaje prof. Bugaj.
Obaj zgodnie potwierdzają, że konieczne jest dokończenie reformy emerytalnej z 1999 r. lub – jak kto woli – rozpoczęcie jej drugiego etapu. Możliwe, że będzie on polegać właśnie na wprowadzeniu świadczeń obywatelskich. Postulują to m.in. dwa ugrupowania, które mają swoich reprezentantów w parlamencie (PSL i Kukiz’15). Z kolei Jarosław Duda, przewodniczący NSZZ „Solidarność”, w wywiadzie dla DGP wskazywał, że emerytury kapitałowe się nie sprawdziły i warto zastanowić się nad powrotem do systemu zdefiniowanego świadczenia (starego systemu, w którym wysokość emerytury zależała od wysokości zarobków z wybranych lat kariery zawodowej, okresu podlegania ubezpieczeniom oraz od poziomu przeciętnego wynagrodzenia w Polsce).
Innym sposobem na nierówności w obciążeniach na ubezpieczenie społeczne jest ujednolicenie zasad oskładkowania pracy na różnych podstawach prawnych.
– Taka unifikacja postępuje w Europie w ciągu ostatnich dekad. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu różnice w zakresie dochodów, jakie podlegały oskładkowaniu, oraz świadczeń, jakie przysługiwały z tego tytułu, były znaczące. Dziś coraz częściej kolejne grupy zawodowe włącza się do powszechnego systemu emerytalnego – wyjaśnia prof. Gertruda Uścińska.
Ten postulat zbiega się z zapowiedziami walki ze śmieciowym zatrudnieniem (czyli na innej podstawie niż umowa o pracę). Jeszcze przed październikowymi wyborami parlamentarnymi był to jeden z najczęściej powtarzanych przez polityków sloganów wyborczych – likwidację dysproporcji w warunkach pracy obiecywały wszystkie partie. Zrównanie zasad oskładkowania byłoby w praktyce najprostszym sposobem na osiągnięcie tego celu. To właśnie oszczędności w opłatach na ZUS są bowiem jedną z głównych zachęt do stosowania umów cywilnoprawnych lub przymuszania podwładnych do przechodzenia na samozatrudnienie. Pierwsze kroki w tym zakresie wykonał jeszcze poprzedni rząd (od tego roku weszły w życie zmienione zasady oskładkowania zleceń, które utrudniają minimalizowanie składek od takich umów). Obecnie rządząca partia w swoim programie zapowiadała całkowite zrównanie wysokości składek dla różnych form zatrudnienia, ale na razie dystansuje się od tej propozycji. Wprowadzenie takiej zmiany nie byłoby łatwe. – Jest ona bowiem równoznaczna ze wzrostem kosztów pracy, o ile oczywiście zrównanie oznaczałoby objęcie pozostałych form zatrudnienia składkami w wymiarze przewidzianym obecnie dla umów o pracę. Wydaje się, że bardziej racjonalnym rozwiązaniem byłaby kompromisowa wysokość obciążeń, tzn. obniżenie składek obowiązujących obecnie dla umowy o pracę i podwyższenie tych przewidzianych dla pozostałych form zatrudnienia do jednolitego poziomu – tłumaczy prof. Stelina.
Nie można też zapominać, że umowy cywilnoprawne, tak pogardliwie nazywane dziś śmieciowymi, są potrzebne na rynku (choćby przy zatrudnieniu dorywczym lub sezonowym). Jakiekolwiek zmiany w zasadach ich stosowania powinny to uwzględniać. – Nie jestem zwolennikiem przymuszania do zatrudnienia na podstawie umów o pracę. W takim przypadku też można bowiem unikać obciążeń składkowych, np. poprzez wypłacanie części wynagrodzenia pod stołem, czyli bez formalnego wykazania pełnych zarobków – tłumaczy prof. Bugaj.
Jego zdaniem należy stopniowo wyrównywać różnice w obciążeniach na ZUS. W ten sposób mniej atrakcyjne byłoby zatrudnienie np. na umowach-zleceniach, a jednocześnie uniknięto by gwałtowanych reakcji na rynku pracy (np. wzrostu szarej strefy, który mógłby nastąpić w razie nagłej, istotnej podwyżki składek). Z kolei w przypadku samozatrudnionych składki powinny być powiązane z osiąganym przez danego przedsiębiorcę dochodem. – Przy czym nie można w tym zakresie zapominać o osobach, dla których głównym sposobem zarobkowania nie jest klasycznie rozumiana praca czy prowadzenie działalności, ale lokowanie kapitału – dodaje prof. Bugaj.
Powiązanie składek z osiąganymi dochodami powodowałoby też jednak problemy. – W trakcie prowadzenia działalności gospodarczej zdarzają się okresy, gdy przedsiębiorca nie odnotowuje nie tylko zysków, ale nawet przychodów. Jeśli składki miałyby od nich zależeć, trzeba byłoby pomyśleć o wydłużeniu okresów, za które opłacają je osoby utrzymujące się na własny rachunek – zauważa prof. Gertruda Uścińska.
Pomimo tych wszystkich wątpliwości jedno wydaje się coraz bardziej pewne: jeśli rządzący sami nie podejmą się racjonalizacji zasad oskładkowania, za kilkanaście lat wymusi to coraz trudniejsza sytuacja finansowa FUS. A może sami pracownicy, którzy – jako 11-milionowa armia wyborców – będą mieli dość traktowania jak frajerów, którzy utrzymują cały system zabezpieczenia społecznego.