W jednej z warszawskich dzielnic jest urząd, z którego dzwoniono do mieszkańców, by poinformować o konieczności dopełnienia formalności. Wydaje się to równie wiarygodne, jak sceny z sagi science fiction, której bohaterowie dźgają się kolorowymi mieczami. A jednak to prawda.
Taka samo jak to, że są miejsca, gdzie pracownicy Poczty Polskiej, można powiedzieć archetyp urzędnika klientem niezainteresowanego, ruszali w teren po to, by namawiać do płacenia abonamentu. Długą tradycję mają też działania racjonalizatorskie w urzędzie miejskim w Rzeszowie, które służą oszczędzaniu pieniędzy podatnika. Już osiem lat temu wprowadzono tam gońców, którzy dostarczają obywatelom urzędowe listy. Na przykład te dotyczące wymiaru podatku. Dziś takich gońców jest zatrudnionych 21, a ich utrzymanie kosztuje rocznie kilkaset tysięcy złotych taniej niż korzystanie z usług poczty. – Podobną kwotę udaje się zaoszczędzić dzięki wspólnemu zakupowi energii. Jeszcze do niedawna poszczególne placówki kupowały prąd oddzielnie, a to było droższe – mówi Maciej Chłodnicki, dyrektor biura prasowego urzędu miasta w Rzeszowie. Już wcześniej w urzędzie udało się ściąć koszty, reorganizując sieć telefoniczną.
Urzędnicy, podobnie jak „korpopracownicy”, są regularnie oceniani. W arkuszu wewnętrznej oceny pracy jednego z biur urzędu miasta w Warszawie (poszczególne jednostki mają nieco inne formularze) w rubryce „Kryteria dodatkowe” oceniana jest m.in. kreatywność. Zdefiniowana została jako: „Wykorzystywanie umiejętności i wyobraźni do tworzenia nowych rozwiązań, poszukiwania i tworzenia nowych koncepcji i metod, inicjowania lub wynajdywania nowych możliwości lub sposobów działania, badania różnych źródeł informacji, wykorzystywania dostępnego wyposażenia technicznego, zachęcania innych do proponowania, wdrażania i doskonalenia nowych rozwiązań”. A więc kultura korporacyjna do urzędów już dotarła (a wraz z nią korpomowa).
Różnie z tym jednak bywa, jeśli chodzi o realne działania. Robert od dziesięciu lat pracuje w jednym z urzędów marszałkowskich północnej Polski. Teraz jest kierownikiem, podlega mu kilka osób. – W naszym urzędzie wciąż jest przerost zatrudnienia, a praca jest praktycznie dożywotnia. Nigdy nie słyszałem, by kogokolwiek zwolniono. Najwyżej zdarzają się przesunięcia do innego departamentu – opowiada. Z tego powodu jako ktoś zarządzający ludźmi ma bardzo mało argumentów, by ich mobilizować do pracy. – Mam określone plany, działania, cele mniej lub bardziej ambitne. Ale nie mam odpowiednich narzędzi, żeby je osiągnąć. Nie mogę w skuteczny sposób motywować zespołu finansowo. Nawet jeśli mamy budżet i gdzieś dokonamy oszczędności, to pieniądze i tak wrócą do wspólnego kotła, i mój wpływ na to, jak zostaną wydane, jest żaden – narzeka urzędnik.
Inna osoba z tej samej placówki przyznaje jednak, że doceniane są osoby, które się szkolą i pokazują, że im się chce. Takie osoby dostają nagrody. – Ja tak nie robię. Realizuję się w inny sposób i ponoszę tego konsekwencje. Ale mam więcej wolnego czasu. Coś za coś – mówi bez żalu urzędnik, któremu za bardzo się nie chce.
Ocena sprawiedliwa. Ale dostosowana do możliwości urzędu
O tym, że administracja państwowa coraz bardziej przypomina (albo przynajmniej chce przypominać) duże korporacje, świadczy choćby wydane w maju 2012 r. zarządzenie szefa Służby Cywilnej. Określa ono standardy zarządzania zasobami ludzkimi w takich obszarach, jak motywowanie, rozwój i szkolenia czy rozwiązanie stosunku pracy. I tak dowiadujemy się, że dyrektor generalny każdego urzędu zapewnia, aby różnice w poziomie wynagrodzenia zasadniczego między stanowiskami pracy, wynikające z hierarchii stanowisk, motywowały do awansu i rozwoju. Warto też zaznaczyć, że wynagrodzenie zasadnicze członka korpusu służby cywilnej nie może być zmniejszane wraz z otrzymywaniem dodatków. Tak mówią dokumenty.
Trudno przesądzać, jak teoria wygląda w praktyce. Zapewne w niektórych urzędach działa to tak, jak można przeczytać. Rzetelnych badań jednak nie ma, a jak wiadomo, papier zniesie wszystko. Można jeszcze porozmawiać z ludźmi.
W rozmowach pracownicy wydziału spraw cudzoziemców jednego z urzędów wojewódzkich narzekali na brak możliwości awansu i na to, że na tych samych stanowiskach pracownicy dostają zupełnie różne pensje. Część z nich zostawała często po godzinach pracy, ale nie otrzymywała za to dodatkowego wynagrodzenia (na marginesie można dodać, że niektórzy pracowali za płacę minimalną). Na odebranie dodatkowych godzin rzadko mogli liczyć. W pewnym sensie to też jakieś podobieństwo do korpożycia, z tym że do gorszej jego strony.
O tym, że przepisy wyglądają inaczej niż życie, mogą świadczyć także głosy z forum pracowników służby cywilnej. Urzędnik o nicku Robaczywka pyta: „Przy okazji nagród, podwyżek dostaję najniższą stawkę. Albo nic z uwagi na fakt, że mam dodatek z tytułu mianowania i jak to ujęła moja przełożona w rozmowie z koleżanką, za dużo zarabiam. Wyniki pracy mam jedne z najlepszych, a wychodzi na to, że osoba na tym samym stanowisku z mniejszym stażem ma wyższą pensję niż ja. A przecież mianowanie ma być otwarciem drogi do kariery w administracji”. W tej samej dyskusji wypowiada się Dapa: „Jestem oceniany w terminach ustawowych. Ale jak to dyrektor powiedział mojemu bezpośredniemu przełożonemu, ocena ma być sprawiedliwa, jednak biorąca pod uwagę możliwości finansowe urzędu. No i wszyscy dostaliśmy ocenę dobrą. Wnosić sprzeciw? Można. Ale co to da? Iść potem do sądu? I jak udowadniać swoją ponadprzeciętność” – pyta retorycznie.
Mianowani spadochroniarze
Mianowanie to ciekawe zagadnienie w administracji. Tacy urzędnicy muszą zdać trudny egzamin, no chyba że są absolwentami Krajowej Szkoły Administracji Publicznej i zostają mianowani automatycznie. Ci pierwsi nie mogą od razu liczyć na wyższe wynagrodzenia. Liczba miejsc dla urzędników mianowanych jest ściśle określona i związana z budżetem. W 2012 r. miejsc było 500, a do egzaminu podeszło ponad 2 tys. urzędników, a 1284 zdało. Część z tych, którzy przeszli sprawdzian, nie została mianowana. Takie podejście różni pracodawcę prywatnego od publicznego. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której prywatne przedsiębiorstwo namawia do zdobycia jakiegoś certyfikatu, a później nagradza tylko część tych, którzy się na to odważyli.
Absolwentów KSAP można zaś porównać do „korporacyjnych spadochroniarzy”, czyli oddelegowanych z zagranicznej centrali pracowników w polskich oddziałach. Zazwyczaj mają wysokie umiejętności i dostają od razu dużą władzę. W polskiej administracji zgadza się pierwsza część, ale już z realną władzą jest gorzej. Absolwent KSAP bywa traktowany jak piąte koło u wozu, jak ktoś, kto przyszedł z zewnątrz, ale od razu na stanowisko specjalisty, a nie zwykłego podinspektora. „Spadochroniarze” z korporacji po dwóch – trzech latach odlatują na kolejny cel, a urzędnicy zostają na miejscu.
Mówi urzędniczka z ośmioletnim stażem, która pracowała w trzech różnych urzędach: – Co się zmienia? Jest coraz więcej pracy projektowej. Powołuje się zespoły do rozwiązania konkretnego problemu, to powoduje, że ludzie nie pracują na dobre imię swojego szefa, a na konkretny rezultat. Jednak ja od początku trafiałam na ludzi, którzy nie pracowali od godziny do godziny, nie powoływali się na zakres obowiązków, wyliczając, jakich dodatkowych zadań nie będą robić. To już nie jest tak, że czy się stoi, czy się leży, to każdemu się należy. Trzeba się wykazać. Ale to nie zmienia faktu, że raz czy drugi zdarzyło mi się w pracy malować paznokcie – dodaje z uśmiechem kobieta.
Inna sprawa, że zmiany zachodzą w różnym tempie w zależności od instytucji. – Na poziomie samorządowym są miejsca, gdzie faktycznie urzędnicy prowadzą serwis usług dla ludności, z myślą o tym, by ułatwić jej życie. Widać to szczególnie tam, gdzie wójtowie czy prezydenci wybierani są bezpośrednio – stwierdza Andrzej Sadowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha, który znany jest z ostrej krytyki biurokracji.
Na sposób pracy urzędników przekłada się też to, w jaki sposób podchodzą do nich interesanci. W większych miastach to nie petenci, tylko klienci, którzy urzędnika postrzegają jako kogoś, kto za ich podatki (co często podkreślają) ma wykonać określone czynności. I to szybko oraz sprawnie. W mniejszych miejscowościach wciąż są petenci. Urzędnik bywa postrzegany jako ważna, kompetentna osoba, która załatwi sprawę szybko, jeśli będzie miała humor. A jeśli nie będzie miała, to trzeba wrócić w przyszłym tygodniu. Nie podoba się? Zawsze można się wyprowadzić.
Wydaje się, że korpokultura powoli dociera do urzędów w sferze zatrudniania. O ile urzędnicy Komisji Europejskiej są często zatrudniani na podstawie ogólnoeuropejskiego egzaminu, o tyle nad Wisłą takie rzeczy raczej się nie zdarzają. Choć tu też oficjalnie ogłaszany jest konkurs i wyznaczane są kryteria, to konkursy rozpisuje się pod konkretne osoby.
Ciekawe obserwacje na temat urzędniczych etatów ma Wojciech Misiąg, wiceprezes Najwyższej Izby Kontroli. W rozmowie opublikowanej na portalu nik.gov.pl, potwierdza nasze obserwacje, że w administracji publicznej wciąż łatwiej o zatrudnienie nowych pracowników niż o rozstanie z nadmiarowymi. – Wolimy w takich sytuacjach na siłę wymyślać pracę, często nikomu niepotrzebną. W ten sposób robimy krzywdę zarówno obywatelom, jak i samym urzędnikom – wyjaśnia i dodaje, że urzędnik wykonujący zbędne zadania szybko popada we frustrację. Tymczasem w wielu miejscach, gdzie potrzeba ludzi, by zająć się rzeczywistymi problemami, jest ich za mało.
Misiąg uważa, że mankamentem administracji publicznej jest nieelastyczna polityka kadrowa. Jednak nikt nie wie, ilu i jakich urzędników potrzeba. Choć co jakiś czas wraca pomysł przeprowadzenia audytu urzędniczego, który pomógłby stworzyć mapę potrzeb i wycenę konkretnych usług, to niestety i w tej dziedzinie naszej administracji do wielkich korporacji wciąż daleko. Audytu jak nie było, tak nie ma. A skoro nie wiadomo, ile osób potrzeba, to da się uzasadnić każdą liczbę zatrudnionych. Albo zwolnionych.
Warto też zastanowić się, dlaczego ludzie wybierają pracę w urzędach. Płaca nigdy nie będzie tu taka jak w prywatnych korporacjach (średnio wraz z trzynastką wynosi 4,7 tys. zł, najlepiej zarabia się w ministerstwach, nawet 7 tys. zł). Jednak praca jest dużo bardziej stabilna. – Gdy kilka lat temu badano motywacje, dla których ludzie zostają urzędnikami, najczęstszym uzasadnieniem było to, że jest to miejsce, gdzie nie ma merytorycznej oceny. Nasi wolontariusze, którzy szli do pracy w ministerstwach, opowiadali nam potem, że przydział pracy na tydzień wykonywali w jeden dzień – opowiada Andrzej Sadowski. – Regulacje prawne wymagają od urzędników coraz więcej. Ale z nimi jest podobnie jak z konstytucją, z której tak naprawdę niewiele wynika.
Czy doczekamy więc czasów, kiedy nasze urzędy będą działały jak sprawne korporacje? Na pewno szybciej lub wolniej w tym kierunku zmierzamy. Ale odpowiedzieć można przewrotnie. Ten, kto choć raz użerał się z konsultantami telekomów, firm ubezpieczeniowych albo dostawców internetu, wie, że korporacje w obsłudze klienta także mają dużo do poprawy. Dystans między nimi a urzędami tylko pozornie jest duży.