Samo otworzenie na początku maja niemieckiego rynku pracy nie zachęciło Polaków do emigracji zarobkowej do naszych zachodnich sąsiadów. Z wstępnych szacunków największych agencji pracy tymczasowej, takich tak Adecco, Work Serwis, Otto czy Work Express, wynika, że do tej pory do pracy za Odrę wyjechało zaledwie 20 – 30 tys. Polaków. I choć ich liczba rośnie, ze względu na prace sezonowe, to szanse, że do końca roku wyjedzie łącznie – jak pierwotnie szacowali eksperci – 100 tys. osób, są znikome.
Tymczasem zapotrzebowanie na siłę roboczą w Niemczech rośnie w miarę jak tamtejsza gospodarka wchodzi na ścieżkę szybkiego wzrostu, a bezrobocie spada. Z opublikowanych właśnie danych Eurostatu wynika, że w maju wyniosło ono 6 proc. wobec 6,2 proc. w kwietniu. – Aby utrzymać zakładany przez ekonomistów 3,5-proc. wzrost gospodarczy, niemieckie firmy powinny zatrudnić 300 – 400 tys. ludzi – mówi Przemysław Osuch, dyrektor ds. rozwoju w Adecco.
Te szacunki potwierdzają raporty Niemieckiej Izby Przemysłu i Handlu. Wynika z nich, że na problemy ze znalezieniem pracowników narzeka aż 70 proc. niemieckich przedsiębiorstw. Za Odrą brakuje nie tylko inżynierów, programistów czy monterów urządzeń elektrycznych, lecz przede wszystkim pracowników produkcyjnych oraz opiekunek do dzieci i osób starszych.
I to właśnie w stosunku do tych pracowników niemieccy przedsiębiorcy najbardziej liberalizują swoje wymagania. – Firmy, które do tej pory oczekiwały od wszystkich rekrutowanych przez nas robotników znajomości języka w stopniu komunikatywnym, teraz zgadzają się, aby po niemiecku mówiła tylko jedna osoba z grupy. Zostaje ona tzw. team leaderem i przekazuje po prostu polecenia szefów polskim pracownikom – mówi Artur Ragan z agencji Work Express.
Reklama



Na taki krok decydują się przede wszystkim niemieckie firmy z branży spożywczo-przemysłowej, budowlanej, a także przedsiębiorstwa produkcyjne. Bez znajomości języka nie mają jednak szans pracownicy sektora usługowego czy specjaliści z sektora finansowo-bankowego. Choć w Meklemburgii czy Brandenburgii brakuje fryzjerów, manikiurzystek czy kosmetyczek, to właściciele salonów kosmetycznych boją się zatrudniać osoby, które nie potrafią dogadać się z klientami.

Najłatwiej znaleźć pracę w Niemczech fachowcom z województw przygranicznych. Wielu z nich zna bowiem język, a do pracy za granicę jeździło jeszcze przed otwarciem niemieckiego rynku. Z miesiąca na miesiąc rośnie liczba emigrantów zarobkowych z województwa lubuskiego czy zachodniopomorskiego. Z obserwacji Adama Warocha ze specjalnego punktu konsultacyjnego w Gerlitz, który pośredniczy w kontaktach niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej z polskimi organizacjami pracowniczymi, wynika, że znaczna część poszukujących pracy w Niemczech to ludzie młodzi, często bezrobotni absolwenci szkół średnich i wyższych uczelni.
Ci z kwalifikacjami mogą liczyć na większe zarobki niż jeszcze dwa miesiące temu. – Do tej pory firmy zainteresowane rekrutacją polskich pracowników oferowały im tzw. płace minimalne obowiązujące w poszczególnych branżach. Teraz nasi klienci gotowi są do negocjacji płacowych. A im bardziej zależy im na rękach do pracy, tym wynagrodzenie może być wyższe – przyznaje Ragan.
Stawka dla polskiego stolarza pracującego w Niemczech wynosi od 6,3 do 7,5 tys. zł netto, a dla robotnika pracującego przy produkcji tworzyw sztucznych – 5,1 tys. zł netto. Fachowcy znający niemiecki mogą liczyć na znacznie wyższe zarobki – np. zbrojarz z językiem dostaje 8 tys. zł netto, podczas gdy ten mówiący tylko po polsku o 2 tys. złotych mniej.