Kwota 8 tys. zł rocznie to pierwszy próg dla nowego podatku. Każdy, kto tyle zarobi, ma odprowadzać 19,52 proc. Tak zapowiada minister Henryk Kowalczyk, szef Stałego Komitetu Rady Ministrów. Próg dochodu ustalony na tym poziomie ma "konsumować" obietnicę podwyższenia kwoty wolnej w PIT do 8 tys. zł, a stawka 19,52 proc. odpowiada obecnej składce na ubezpieczenie emerytalne, którą dziś po połowie płacą pracodawca i pracownik.
Dzięki takiej stawce tzw. klin podatkowy przy najniższych dochodach wyraźnie spadnie. Klin to wszystkie koszty ponoszone zarówno przez pracownika, jak i pracodawcę z tytułu zatrudnienia, składają się na niego podatek i wszystkie składki. W przypadku najmniej zarabiających zbliża się on do 40 proc. całkowitego kosztu pracy. Dla kogoś, kto zarabia obecnie płacę minimalną – czyli 1850 zł miesięcznie – klin wynosi aż 39,2 proc.
Ile zyska podatnik na zmniejszeniu tego klina w wersji rządowej? Na potrzeby naszej symulacji założyliśmy, że w ciągu roku będzie pracował przez cztery miesiące, pobierając minimalną pensję (w przyszłym roku to 2000 zł brutto). W obecnie obowiązującym systemie zarobi na czysto ok. 5840 zł przez cały okres zatrudnienia. W nowym – ok. 6440 zł, czyli o blisko 600 zł więcej. Zakładamy, że 8 tys. zł dochodu, o których mówi minister Kowalczyk, to całkowity koszt pracy takiej osoby, który dziś uwzględniałby również składki płacone przez pracodawcę. To tzw. ubruttowiona płaca.
Jednak w założeniu podatku jednolitego jest "haczyk": wszystkie dochody z pracy, niezależnie od formy prawnej umów, mają zostać opodatkowane w ten sam sposób. Jeśli podatnik z naszego przykładu dziś zarabia 2000 zł miesięcznie, ale na umowie o dzieło, to na rękę przez cztery miesiące dostanie 6600 zł. I to przy założeniu, że zapłaci składkę na ubezpieczenie chorobowe i składkę zdrowotną. Jego pensja netto po opodatkowaniu nowym sposobem będzie o 160 zł niższa.
Ekonomiści chwalą pomysł zmniejszenia klina podatkowego dla najmniej zarabiających. Michał Myck, dyrektor Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA, mówi, że jeśli rzeczywiście dojdzie do znaczącego zmniejszenia obciążeń najniższych wynagrodzeń, wówczas wpływ na rynek pracy może być wyraźny. – Osoby mało zarabiające, często gorzej wykwalifikowane, o wiele mocniej reagują na wzrost dochodów z pracy niż dużo zarabiający. Mówiąc inaczej, zwiększenie dochodów z pracy o 10 proc. spowoduje większą chęć podejmowania zatrudnienia przez takiego pracownika niż taki sam wzrost płacy pracownika wysoko wykwalifikowanego – mówi. Przy proponowanym sposobie opodatkowania wszystkich dochodów to może nie zadziałać, gdy taki pracownik nie jest dziś na etacie. – Zrównanie różnych form zatrudnienia względem nowego podatku to dobry pomysł, choć należy ostrożnie podejść do opodatkowania umów o dzieło. W konstrukcji podatku proponowanej przez poprzedni rząd mowa była o bardzo niskiej stawce od najmniejszych dochodów, rzędu 10 proc., co oznaczałoby znaczące zmniejszenie obciążeń względem dzisiejszych poziomów. W przypadku gdy minimalna stawka ma wynosić 19,52 proc., czyli tyle co składki na ZUS, to zamiast wpływów z obecnego PIT do budżetu trafią pieniądze, które od razu zostaną przetransferowane do FUS, więc z punktu widzenia podatnika zmieni się niewiele – uważa Michał Myck.
Koszty obniżenia podatku dla najmniej zarabiających mają pokryć podatnicy o najwyższych dochodach, bo cała operacja ma być neutralna dla budżetu. – Pewną racją, która się za tym kryje, jest to, że polski klin jest degresywny, czyli w pewnym momencie osoby zarabiające więcej zaczynają płacić proporcjonalnie mniejszy podatek – zauważa Łukasza Kozłowski, ekspert Pracodawców RP. Klin podatkowy zaczyna maleć, gdy dochody w ciągu roku przekraczają próg trzydziestokrotności przeciętnego wynagrodzenia. W tym roku to 121 665 zł. Po jego przekroczeniu przestaje się płacić składki emerytalną i rentową.
Dla osoby zarabiającej 7 tys. zł miesięcznie, czyli tuż przed drugą stawką dzisiejszego PIT, klin wynosi niepełne 41,5 proc., ale dla tych, które przekroczą, próg rośnie i w przypadku podatnika z zarobkami 10 tys. zł miesięcznie klin wynosi 42,5 proc. Taka pensja odpowiada rocznemu dochodowi tuż przed progiem trzydziestokrotności. Jednak ci, którzy go przekroczą, zaczynają płacić relatywnie niższe podatki. Na przykład dla podatnika, który zarabia 12 tys. zł miesięcznie, klin spada o 0,5 pkt proc. Wydaje się, że to niewiele, ale zapłaci on już 2,5 tys. mniej składek emerytalnych i rentowych, niż gdyby nadal musiał je odprowadzać. Korzyść pracodawcy będzie jeszcze większa, bo oszczędzi po swojej stronie na składkach pracownika 3,6 tys. zł. Im wyższe zarobki, tym wyższe korzyści, np. przy pensji 16 tys. zł już od września i pracownik, i pracodawca nie będą odprowadzali składek emerytalnych i rentowych od pensji. Klin podatkowy wynosi w tym przypadku 40,8 proc., korzyść pracownika to blisko 8 tys. zł, a pracodawcy ponad 11 tys. zł.
I właśnie po te pieniądze zamierza sięgnąć rząd dzięki faktycznemu zniesieniu trzydziestokrotności. To ma być jedna z największych korzyści, jakie da wprowadzenie jednolitej daniny, bo może oznaczać wpływy podatkowe wyższe o 5–6 mld zł. Czyli o tyle mniej zostanie w kieszeniach ponad 300 tys. podatników, którzy zarabiają obecnie powyżej 120 tys. zł rocznie. Taki będzie efekt tzw. wyrównania: to, co dziś podatnik zyskuje na zaprzestaniu poboru składek, traciłby przez wysoką część PIT w nowej daninie, której górna stawka ma wynosić ok. 40 proc.
– Opodatkowanie tych pieniędzy jednolitą daniną to wyjście z pata, bo zniesienie trzydziestokrotności w inny sposób miałoby skutki emerytalne i musiałoby być zakwestionowane przez Trybunał Konstytucyjny – zauważa Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. W 1999 r., gdy wprowadzano reformę emerytalną, uzasadniono trzydziestokrotność tym, by w przyszłości nie trzeba było wypłacać bardzo wysokich emerytur. – W całym okresie byłoby to neutralne, ale w praktyce oznaczałoby, że najpierw wzrosłyby dochody FUS dzięki większym wpływom ze składki, ale potem, gdy bogatsi ubezpieczeni trafiliby na emerytury, trzeba byłoby wydawać więcej na wypłaty – tłumaczy Łukasz Kozłowski z Pracodawców RP.
Ekonomiści wątpią, czy górna stawka nowego podatku wyniesie 40 proc. Skoro dziś maksymalny klin to nieco ponad 43 proc., pewnie będzie na podobnym poziomie. – Stawka powinna zmierzać do 45 proc. Rząd powinien wziąć poprawkę na możliwe negatywne efekty jej wprowadzenia, gdyż część podatników wyemigruje lub przejdzie do szarej strefy – mówi Janusz Jankowiak.
– Nie jestem pewien, czy ustawienie najwyższej stawki na 40 proc. wystarczy, by skompensować obniżenie obciążeń dla najmniej zarabiających. Już dziś klin podatkowy dla pracowników korzystających z tzw. zasady trzydziestokrotności jest na porównywalnym poziomie ze względu na 32-proc. stawkę PIT. Wydaje się, że koszt niższych podatków dla osób o niskich dochodach będzie skompensowany przede wszystkim przez likwidację liniowego PIT dla działalności gospodarczej – dodaje Michał Myck.