Dlaczego weekend ma tylko dwa dni? Być może to pytanie, zadawane przez miliardy pracowników, wkrótce się zdezaktualizuje. Są tacy – to nie żart – którzy chcą skrócenia naszej harówki do czterech dni. Ma to nam przynieść większe poczucie zadowolenia, a samym firmom wyższe przychody. Że jest to możliwe, wskazują opublikowane niedawno pozytywne wyniki programów pilotażowych, w ramach których firmy wprowadzały czterodniowy tydzień pracy.

Reklama

Te wyniki to woda na młyn partii Razem, która jesienią 2022 r. zaprezentowała projekt ustawy mającej ideę tę zrealizować w Polsce. Zgodnie z tą propozycją pracodawcy musieliby wybrać: pozwalają zatrudnionym na jeden dodatkowy dzień laby w tygodniu albo skracają tydzień pracy do 35 godzin (jak np. we Francji). Polscy pracownicy w zdecydowanej większości – wskazują badania ManpowerGroup – chcą takiej rewolucji. Pracodawcy, co nie zaskakuje, są sceptyczni. Cezary Kaźmierczak, szef Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, nazywa pomysł „szkodliwym i infantylnym”, a prof. Jacek Męcina, ekspert Konfederacji Lewiatan, tłumaczy, że wiązałby się on „z obniżeniem wynagrodzeń i zmniejszeniem liczby pracowników”.

Wygląda na to, że znów zły kapitał chce sabotować poprawę jakości życia ludzi pracy i że znów potrzeba nam dzielnych ludzi lewicy, by sabotaż udaremnili. Bo przecież, gdyby nie oni…

Marks wiecznie żywy

Reklama
Reklama

To tradycyjna opowieść lewicy gospodarczej: świat przed dzikim kapitalizmem mogą uratować tylko rozmaite normy, regulacje, zakazy oraz nakazy. Warto zdawać sobie sprawę, że narracja taka pochodzi wprost od Karola Marksa. W jego perspektywie historia świata to ciąg następujących po sobie systemów opresji. Najpierw był system niewolniczy, potem feudalny i w końcu kapitalistyczny, który – jak pisał w „Manifeście komunistycznym” – wszystko, co poprzednie systemy uznawały za święte, „wszystkie iluzje religijne i polityczne” sprowadził do „bezwzględnego, bezpośredniego i brutalnego wyzysku”. To niemiecki filozof sformułował teorię, zgodnie z którą żaden przemysłowiec dobrowolnie nie wprowadzi rozwiązań polepszających byt robotnika, nawet jeśli – uwaga! – będzie to w interesie kapitalistów jako klasy. I dlatego właśnie zdaniem Marksa konieczne są rozwiązania legislacyjne, które go do tego zmuszą.

Teorię tę Marks sformułował, analizując mechanizm rynkowego ustalania długości dnia pracy. Jeśli, załóżmy, robotnik produkuje towar o równowartości swojej pensji w ciągu 6 godzin, zaś pracuje 10 godzin, to produkt jego pracy wytworzony w ciągu tych 4 godzin jest wartością „zawłaszczoną” przez przemysłowca. W interesie kapitalisty jest więc wydłużanie dnia pracy. Ogranicza go w tym jednak biologia: jeśli zmusza robotnika do pracy zbyt długiej, ten zaczyna chorować, spada jego wydajność, a odtwarzanie zatrudnienia staje się coraz bardziej kosztowne. Nawiasem mówiąc, Marks nie zadawał sobie pytania, dlaczego wyzyskiwany robotnik w ogóle wyjechał ze swojej idyllicznej wsi do obskurnego Londynu. Gdyby je zadał, zrozumiałby, że wyjechał dlatego, że kapitaliści oferowali temu robotnikowi lepsze życie niż na wsi – nawet jeśli okupione było to 12-godzinną pracą.

Marks zauważa, że choć „mogłoby się wydawać, że interes kapitału skłania go w kierunku dnia pracy o normalnej długości”, to jednak, jeśli standardem jest zbyt długi dzień pracy, żadnemu pojedynczemu kapitaliście nie będzie opłacać się skrócenie go w swoim zakładzie. Dlaczego? Bo inni przedsiębiorcy, ci utrzymujący 12-godzinny dzień pracy, będą – przynajmniej w krótkim terminie – zarabiać więcej i wypchną „postępowego” konkurenta z rynku. Słowem: albo wszyscy kapitaliści naraz wprowadzą krótszy dzień pracy, albo nie zrobi tego żaden. Ta sama logika towarzyszy założeniu, że gdyby nie zakaz pracy dzieci, przemysłowcy nie zrezygnowaliby z ich zatrudniania, albo że gdyby nie takie dekrety państwa, jak ustawa o płacy minimalnej, to nie rosłyby wynagrodzenia.

Ta logika jest błędna. Do długości dnia i tygodnia wrócę później. Skupię się na pracy dzieci, bo to kwestia wywołująca szczególnie silne emocje.

Kto uratował dzieci

Niestety, historycznym standardem było to, że dzieci pracowały. O ile nie były szlachetnie urodzone, to odkąd zaczynały rozumieć polecenia i nabywały minimalną sprawność, były przez rodziców wykorzystywane przede wszystkim do pracy na roli. Ostatnie, co można o niej powiedzieć, to że była ona lekka. Praca dzieci w fabrykach doby wczesnego kapitalizmu nie była więc jego oryginalnym wynaturzeniem, lecz kontynuacją obowiązującej normy. Owszem, w epoce wiktoriańskiej wysyłano dzieci – nawet cztero- czy pięcioletnie – do pracy w kopalniach, ale większość dorosłych nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. W tamtych czasach było to warunkiem przetrwania rodziny. Nawet jednak, gdyby wówczas uznano pracę dzieci za niedopuszczalną, to, zgodnie z logiką Marksa, pojedynczemu kapitaliście nie opłacałoby się zrezygnować z zatrudniania dzieci, o ile nie zrobiliby tego równocześnie jego konkurenci. Stąd konieczność wprowadzania odgórnego zakazu. Tyle że w całym XIX w., który uchodzi za czas najdzikszego kapitalizmu, takiego zakazu w Anglii nie wprowadzano. Owszem, narzucono ograniczenia dotyczące długości czasu pracy dzieci i próbowano zakazać jej dla dzieci poniżej dziewiątego roku życia, ale zrobiono to tylko w sektorze tekstylnym.

Ale nawet pomimo braku jednoznacznego i dobrze egzekwowanego zakazu pracy dzieci w kolebce kapitalizmu odsetek pracujących dzieciaków malał. Od 1851 r. odsetek pracujących dziewczynek w wieku od 10. do 14. roku życia spadł z ok. 20 proc. do ok. 10. proc., a chłopców w tym samym przedziale wiekowym z ponad 35 proc. do niecałych 20. proc. Jak to możliwe?

Obecnie praca dzieci jest nielegalna. Wielu ludzi dochodzi do wniosku, że rząd wkroczył kiedyś i litościwie oszczędził kolejnym pokoleniom dzieci brudu i nędzy związanej z hartowaniem jako trybik w kapitalistycznej maszynie. Czy jednak, gdyby praca dzieci została zalegalizowana jutro, wysłałbyś swojego ośmiolatka do fabryki, aby przyniósł do domu dodatkowe ok. 200 dol. miesięcznie (po opodatkowaniu)? Oczywiście, że nie – pisze ekonomista Robert Murphy w „Niepoprawnym politycznie przewodniku po kapitalizmie”.

Murphy przekonuje, że wyjaśnienie zagadki zaniku pracy dzieci jest proste: to bogacenie się. - Jeśli kraj staje się na tyle bogaty, że jest «oczywiste», że małe dzieci nie muszą pracować, to rodzice nie muszą wybierać polityków, którzy im to uświadomią. A jeśli kraj nie jest tak bogaty, to rządowe zakazy po prostu zmuszają dzieci do nielegalnych zajęć (takich jak prostytucja), by ich rodziny nie głodowały – tłumaczy ekonomista.

Dzisiaj w biednych regionach świata, Afryce czy Azji, wciąż zatrudnia się dzieci do produkcji towarów, z których korzystają regiony bogate, np. do wydobycia metali ziem rzadkich. Trzeba jednak uważać, postulując tam wprowadzenie zakazu pracy dzieci. Można bardziej im zaszkodzić, niż pomóc. Jednocześnie nie oznacza to, że nie należy zachęcać zachodnich firm, by ustalały w tym zakresie przyzwoite standardy, a potem by lepiej kontrolowały podwykonawców z biednych państw, czy nie dochodzi w ich zakładach do nadużyć.

Płace ponad normę

To, że praca dzieci zanika wraz z rosnącą zamożnością przeczy głównej tezie Marksa o wpisanym w mechanizm kapitalizmu wyzysku, który nie pozwala robotnikowi na wzbogacenie się. Gdyby pracownik dostawał tylko tyle, by przeżyć, nie mógłby oszczędzać, a tym samym inwestować. Tymczasem robotnicy oszczędzali i inwestowali, np. w wykształcenie swoich dzieci, by te nabywały umiejętności pozwalające na wykonywanie w przyszłości bardziej intratnych zawodów.

W związku z tym – i przede wszystkim w związku z tym, że generalnie ludziom żyło się coraz lepiej – posyłanie dzieci do fabryk przestało być koniecznością. Ponadto postęp technologiczny sprawiał, że coraz więcej czynności, które wcześniej wymagały pracy rąk ludzkich, automatyzowano. Kapitaliści po prostu z czasem przestali dzieci potrzebować. Poza tym może i były „tanią i dostępną siłą roboczą”, ale trudniej się nią zarządzało, była słabsza i niedoświadczona. Każda okazja, by zastąpić je maszynami, była dobra. Jak zauważa libertariański autor Jeffrey Tucker w książce „Bourbon na śniadanie”, legislacja zakazująca pracy dzieci zazwyczaj podążała za realnymi trendami w gospodarce, a nie wyznaczała je. W USA takie prawo przyjęto dopiero w 1938 r., gdy odsetek pracujących dzieci był już naprawdę symboliczny i zjawisko to dotyczyło głównie sektora rolniczego. Ta sama ustawa określała przepisy o płacy minimalnej i definiowała etat. „Był to wygodny sposób na podniesienie płac i obniżenie stopy bezrobocia: wystarczyło zdefiniować całe sektory potencjalnej siły roboczej jako niezatrudnialne” – kpi Tucker.

Nie jest też prawdą – jak pokazała historia – że kapitaliści wypłacają pensje na minimalnym poziomie. Wzrost płac jest odzwierciedleniem poprawiającej się produktywności. Jeśli firma wprowadza coraz lepsze techniki organizacji pracy, inwestuje w sprzęt i szkoli pracowników, istnieje szansa, że osiągnie większe zyski. Wówczas wzrośnie wartość dodana pracownika, a z nią wypłacana mu pensja. Pracodawca podniesie ją nie dlatego, że uznaje moralny przykaz dzielenia się zyskiem, lecz dlatego, że zainwestował w tego pracownika tak wiele, że jego wymiana na nowego byłaby kosztowna. Pracownik, który z początku był „niewykwalifikowany”, nabył – pracując w firmie – kompetencje, których nie da się wszczepić nowicjuszowi w ciągu godzinnego szkolenia.

Zjawisko podążania płac za produktywnością jest potwierdzone empirycznie. W krajach, w których produktywność rośnie, w tym samym tempie rosną płace. W krajach, w których produktywność stoi w miejscu albo spada, płace stoją w miejscu albo spadają. Na przykład we Włoszech produktywność w pewnych okresach istotnie spadała, co ciągnęło w dół płace. Przeciętny Włoch nie widział podwyżki od ponad 30 lat.

Mając to w pamięci, warto zastanowić się nad realnymi efektami przepisów o płacy minimalnej. Czy faktycznie jest tak, jak mówi lewica, że dzięki nim ogranicza się wyzysk na rynku? Nie. Jeśli przepisy o płacy minimalnej są ustalone poniżej rynkowej wyceny pracy, są one dla rynku neutralne. Jeśli są wywindowane powyżej, to rosną płace wyłącznie aktualnie zatrudnionych, a jednocześnie osoby dopiero wchodzące na rynek mają większe trudności z jej znalezieniem. Jak tłumaczy Thomas Sowell w książce „Dyskryminacja i nierówności”, zbyt wysoko ustalona płaca minimalna generuje „chroniczną nadwyżkę liczby chętnych do pracy nad liczbą oferowanych miejsc pracy, czego skutkiem będzie spadek kosztu odmowy zatrudnienia odpowiednim kandydatom z określonych grup, o ile liczba odpowiednich kandydatów, którym odmówiono zatrudnienia, nie będzie większa niż nadwyżka odpowiednich kandydatów nad liczbą oferowanych im miejsc pracy”.

Antyrasistowscy busiarze

Dobroczynność przepisów regulujących płace i inne kwestie związane z rynkiem pracy jest bardzo często złudzeniem. One nie cywilizują rynku. W najlepszym razie sankcjonują już osiągnięty stan faktyczny, czyli działają, o ile pozwala na to rynek. W najgorszym razie – gdy chcą coś na rynku wymusić – mogą być nawet szkodliwe, uderzając w grupy, którym mają pomagać. Na takie efekty niektórych proponowanych regulacji rynku pracy zwraca w swojej książce Sowell w odniesieniu do walki z dyskryminacją rasową.

W USA dużym problemem jest relatywnie wysokie bezrobocie wśród czarnej ludności (wynosi obecnie ok. 6,1 proc.) – jest ono niemal dwa razy wyższe niż wśród ogółu populacji. Wielu twierdzi, że odpowiedzialne są za to po części uprzedzenia biznesmenów, którzy uważają czarnych za przestępców. Wielu pracodawców bada przeszłość kryminalną aplikujących, a antyrasistowscy działacze uważają tę praktykę za przejaw rasizmu. Z tej przyczyny takie organizacje jak Equal Employment Opportunity Commission nieustannie wytaczają sprawy sądowe firmom kontrolującym niekaralność (nawet jeśli robią to wobec wszystkich kandydatów), co obniża popularność takich praktyk. Tyle że – zauważa Sowell – nie tylko nie pomaga się tak czarnym w znalezieniu pracy, ale nawet zwiększa uprzedzenie wobec całej grupy. Dlaczego? Badania pokazują, że „ci pracodawcy, którzy rutynowo sprawdzali niekaralność wszystkich kandydatów do pracy, zatrudniali więcej młodych czarnych mężczyzn niż inni pracodawcy. Innymi słowy, tam, gdzie rodzaj pracy sprawił, że sprawdzenie przeszłości kryminalnej było warte ponoszenia jego kosztów dla wszystkich pracowników, nie było potrzebne posłużenie się informacją dotyczącą całej grupy, by ocenić, czy pojedynczy młody czarnoskóry mężczyzna ubiegający się o pracę miał kryminalną przeszłość”. Rynek samoczynnie eliminuje więc postrzeganie czarnych przez pryzmat ich rasy, a ci, którzy chcą ten proces regulacyjnie przyśpieszyć, postrzeganie to wzmacniają.

Historia dostarcza wielu przykładów, gdy regulacje wprost sankcjonowały rasizm, a naturalne siły rynku zwalczały go. Przykładowo gdy pod koniec XIX w. w USA zaczęto wprowadzać segregację rasową w środkach transportu miejskiego, przeciw tym przepisom protestowali właśnie prywaciarze (w tamtych czasach autobusy i trolejbusy miejskie były w zdecydowanej większości prywatne). Segregacja oznaczała dla nich mniejsze zyski. Firmy transportowe przez wiele lat po prostu ignorowały przepisy o segregacji – do momentu, gdy władze zaczęły je bardziej stanowczo egzekwować, pozywając nieposłusznych do sądu.

Współcześnie jednak, oczywiście, intencje twórców regulacji są szlachetne. Ale intencje to nie wszystko. Znakomitą ilustrację problemu stanowi rynek mieszkaniowy. Z jednej strony politycy mówią z troską o deficycie mieszkań, z drugiej nie robią nic albo niewiele, by usunąć regulacje ograniczające ich podaż. Urzędnicy uzurpują sobie np. prawo do określania, co jest, a co nie jest mieszkaniem, w zależności od metrażu. Na przykład Warszawa to duże miasto o rosnącej populacji, co stwarza popyt na niewielkie lokale, takie poniżej 25 mkw. Niestety, według przepisów to nie mieszkania. Wiadomo, że to małe klitki, ale jeśli są ludzie chcący je nabyć, co do tego urzędnikom? Jeśli komuś wydaje się, że takie przepisy to walka z patodeweloperką, jest w błędzie. Takie przepisy to odbieranie komuś szansy na cztery kąty, bez dania mu alternatywy. Przecież osoba, którą na razie stać na małą kawalerkę, nie kupi sobie trzypokojowego lokalu.

Jak rynek pozwoli

Dobre prawo to takie, które wymusza na obywatelach przestrzeganie zasad, co do słuszności których zgadza się absolutna większość. Złe prawo to takie, które na obywatelach próbuje wymusić zachowania, których ci nie popierają. Dobre prawo zakazuje kradzieży. Złe prawo umożliwia ją wybranym grupom ludzi. Regulacje gospodarcze to szczególny rodzaj prawa, który rozwinął się dopiero w czasach kapitalizmu. Wcześniej gospodarka nie była krępowana przepisami – wymagano, by poddani płacili daniny, zakazywano lichwy, lecz nie ustalano norm produktowych, nie definiowano rodzajów działalności gospodarczej i nie określano, kto, kiedy i jak długo może pracować.

W przypadku regulacji gospodarczych odpowiedź na pytanie o dobre prawo jest złożona. Łatwo można sferę tego, co sądzimy o tym, jak być powinno, pomylić z tym, co jest możliwe do uzyskania w praktyce na danym poziomie rozwoju gospodarczego. Postulowanie w 1800 r. wprowadzenia ośmiogodzinnego dnia pracy i wolnych weekendów byłoby absurdem.

Czy więc w 2023 r. regulacja skracająca dzień pracy do czterech dni w tygodniu byłaby prawem dobrym? Eksperymenty wskazują, że są firmy, które mogą przejść na taki tryb pracy. Jedno z takich badań zainicjowała w zeszłym roku organizacja 4 Day Week Global. Wzięły w nim udział 33 firmy z 6 państw świata, które tydzień pracy skróciły na pół roku. Większość z nich odnotowała wzrosty przychodów i poprawę samopoczucia pracowników. Podobny eksperyment przeprowadzono również w zeszłym roku w Wielkiej Brytanii. Tam liczba firm wyniosła 61 – i 90 proc. z nich ze względu na pozytywne wyniki zapowiedziało kontynuację pilotażu. To bardzo dobre wiadomości. Tylko głupiec nie cieszyłby się z tego, że można pracować mniej, zarabiać tyle samo, być szczęśliwszym, i to jeszcze bez szkody dla pracodawcy.

To jednak, że istnieją firmy, które dzisiaj mogą bez problemu skracać czas pracy, nie oznacza, że mogą wszystkie. Łatwiej zrobić to w niektórych urzędach, firmach świadczących miękkie usługi, takie jak marketing czy PR, trudniej w dużych przedsiębiorstwach prowadzących ciągłą produkcję. Tam wymusi to zatrudnienie dodatkowych pracowników, a więc podniesie koszty. Nie wszystkie firmy mogą sobie na to pozwolić, a skala dotychczasowych eksperymentów nie pozwala stwierdzić, jak duży odsetek firm byłby w stanie dostosować się do nowych regulacji. Być może lepszą strategią będzie cierpliwość.

Poczekajmy, aż któryś z największych i cieszących się estymą graczy rynkowych skróci sam z siebie tydzień pracy do czterech dni, dając w ten sposób innym firmom sygnał, w którym kierunku mają iść. Gdy tak się stanie, będzie można symbolicznie przyjąć regulację sankcjonującą ten stan rzeczy. Czy to niemożliwe? Takiej historii przecież świat już doświadczył. W XIX w. i przez dużą część XX w. pracowano także w soboty. Pionierem skrócenia tygodnia roboczego do pięciu dni nie był działacz związkowy ani żaden marksistowski intelektualista czy postępowy polityk, lecz Henry Ford. Od 1926 r. jego pracownicy mogli cieszyć się wolnymi sobotami. Wcześniej jeszcze zresztą Ford skrócił dzień pracy do ośmiu godzin, wprowadził płatne wakacje i płatne chorobowe. Wbrew teorii Marksa, Ford nie został wycięty z rynku przez mniej wielkodusznych konkurentów. Przeciwnie, fabryki Forda zaczęły wysysać im pracowników, więc ci musieli zacząć oferować podobnie atrakcyjne warunki zatrudnienia.

I na koniec: gdy w ojczyźnie dzikiego kapitalizmu cieszono się już wolnymi weekendami, w PRL, do której tak wielu dzisiaj wzdycha, soboty wciąż w większości były pracujące. Do 1973 r. pracowało się we wszystkie, potem wprowadzono „wolne soboty” (np. od 1981 r. co druga była wolna), a pięciodniowy tydzień pracy przyszedł do nas dopiero wraz ze zmianą ustroju w 1989 r.