Pod koniec listopada 1943 r. wojska III Rzeszy trzymały w swym ręku Europę od Pirenejów po Charków i Nowogród. A jednak w Teheranie Roosvelt, Churchill i Stalin kreślili już powojenny ład na Starym Kontynencie.

Spaczone wyobrażenie

W Polsce spojrzenie na ten epizod spaczone zostało wyobrażeniami, jak wiecznie podpity premier Wielkiej Brytanii i ciężko schorowany prezydent USA spełniali kolejne żądania przebiegłego Gruzina. Wynikły one z głębokiego polonocentryzmu. Zakłada on, iż dobro i interes Polski są równoznaczne (zupełnie nie wiedzieć czemu) z interesami całego, demokratycznego Zachodu.

Reklama

Tak patrząc na świat można faktycznie szczerze uwierzyć, że oddanie Europy po Łabę w łapy Stalina było klęską Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, a także przykładem ciężkiej głupoty demokratycznie wybranych przywódców. Zaś przenikliwością oceny sytuacji wykazywali się przede wszystkim Polacy. “Tylko ofiary się nie mylą” – śpiewał niegdyś Jacek Kaczmarski w piosence “Jałta”. Można zatem okłamywać się tak dalej lub spojrzeć na fakty.

Reklama

Układy ze Stalinem

Układy ze Stalinem dały Wielkiej Brytanii szansę utrzymania panowania nad jej kolonialnym imperium. Niemcy od momentu swego zjednoczenia zagrażające Wyspom Brytyjskim, zostały ostatecznie pokonane i podzielone. Między agresywnym ZSRR a Zjednoczonym Królestwem powstała ostatecznie bezpieczna strefa buforowa w postaci RFN oraz odbudowującej swój potencjał militarny Francji. Pokonanie III Rzeszy kosztowało życie ok. 390 tys. brytyjskich żołnierzy. Czerwonoarmistów zginęło ok. 11 mln.

Zyski strategiczne Stanów Zjednoczonych były wielokroć większe. Waszyngton mógł przemeblować pod własne potrzeby powojenny ład gospodarczy za pośrednictwem Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Zachował też głos decydujący przy porządkowaniu Europy Zachodniej, stając się jej militarnym protektorem. Na dokładkę po kapitulacji III Rzeszy Związek Radziecki pomógł Amerykanom dobić Japonię. Rozprawiając się w Mandżurii z liczącą prawie 700 tys. żołnierzy japońską Armią Kwantuńską. Za pokonanie Państwa Osi zapłaciło życiem w sumie ok. 400 tys. Amerykanów, natomiast ZSRR stracił 20-28 mln obywateli. Wprawdzie samego Stalina niespecjalnie ten koszt obszedł, lecz zysk, w postaci uznania przez Zachód Europy Środkowej za sowiecką strefę wpływów oraz przesuniecie granicy na Bug, wcale nie prezentował się imponująco. Zwłaszcza, iż przebiegłemu Gruzinowi zapłacono za to, by nie szukał separatystycznego pokoju z Hitlerem, tym co do Zachodu nie należało.

Przecież większość krajów Europy Środkowej zawarło sojusz z III Rzeszą. Jedynie Polska i Czechy konsekwentnie przynależały do obozu zachodnich aliantów. Jednak ich położenie geograficzne sprawiło, że niewielkie atuty jakimi były: emigracyjne władze oraz własne siły zbrojne walczące ramię w ramię z wojskami alianckimi, okazały się zbyt słabe. Pechowo zlokalizowane kraje znalazły się więc w „strefie transakcyjnej”. Acz zachodnie mocarstwa zostawiły w umowie ze Stalinem dla nich małą furtkę. Kreml zobowiązał się do przestrzegania demokratycznych reguł gry. Byli już sojusznicy Zachodu otrzymali prawo do uczciwego, demokratycznego wyboru własnych rządów. Stalin jednak oszukiwał (co nikogo zresztą nie zdziwiło). To uczyniło umowę nieważną i dawało prawo do odebrania ZSRR środkowoeuropejskiej strefy wpływów w przyszłości. Okazja ku temu nadarzyła się pod koniec lat 80. ubiegłego wieku i wówczas strefę wpływów odebrano.

To tyle jeśli idzie o fakty wobec których polskie spojrzenie na ustalenia z Teheranu, Jałty i Poczdamu trąci infantylizmem, bo one jasno wskazują, kto najlepiej planował i negocjował, gdy wojna jeszcze trwała. Po czym najwięcej na powojennym porządku zyskał. Wielowiekowe doświadczenia jakie zgromadził Zachód płynące z nieustannych dyplomatycznych gier i konfliktów, to bezcenny kapitał. Tymczasem w polskiej debacie publicznej wciąż się szczerze wierzy, iż jest on: głupi, krótkowzroczny i bezrefleksyjny. Im dalej na wschód tym wierzy się w to mocniej widząc pozory, a nie fakty.

Putin ślepo ufał we własną wizję słabości Zachodu

Dlatego Władimir Putin wydał rozkaz najazdu na Ukrainę i to w najgorszym dla Rosji momencie, bo ślepo ufał we własną wizję słabości Zachodu. Teraz zamiast odbudowy Związku Radzieckiego jego kraj ma szansę doświadczyć czegoś, co niegdyś spotykało podupadłe mocarstwa próbujące odzyskiwać utracone obszary. Lista imperiów, które wszczynały rekonkwistę, po czym doświadczały głębokiego kryzysu wewnętrznego tracąc nie tylko odbite ziemie, jest długa. Można ją zacząć od Bizancjum, doprowadzając do czasów znękanej wojnami w Indochinach i Algierii Francji. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż do końca tej dekady znajdzie się na niej także Rosja. Zaś im dłużej potrwa wojna, tym jej kryzys okaże się głębszy.

W państwie pozwalającym by warlordowie, tacy jak Kadyrow, czy Prigożyn posiadali własne armie, walki o opustoszały tron bywają bardzo krwawe. Szczególnie, gdy wszelkie mechanizmy legalnej sukcesji po starzejącym się władcy zostały wcześniej zdemontowane. Nawet jeśli Kreml po przyszłym zawieszeniu broni na Ukrainie zachowa jakieś zdobycze terytorialne, ten sukces będzie przejściowy. Natomiast przyszłość samej Rosji rysuje się w coraz ciemniejszych barwach.

Polska znajdzie się w zupełnie nowym położeniu

Dla nas jednak ważniejsza jest przyszłość Polski. Wygląda bowiem na to, że po trzystu latach zamknięcia pomiędzy Rosją a krajami niemieckimi (na początku Prusami i Austrią), znajdzie się ona w zupełnie nowym położeniu - między Niemcami, Ukrainą (silnie wspieraną przez USA) oraz szybko słabnącą lub nawet rozpadającą się Rosją. Na dodatek należąc do Unii Europejskiej oraz NATO.

Jeśli porówna się atuty, jakie nasi przodkowie mieli w ręku, gdy Wielka Trójka kreśliła powojenny porządek w Teheranie, z obecnymi - można stwierdzić jedno. Oto niespodziewanie los zaoferował III RP wielką szansę. Jej istotą jest bycie podmiotem, gdy mocarstwa zaczną kreślić nowy porządek w naszej części Starego Kontynentu. Jednak podmiotowość nie dostaje się za zasługi. Mniejsze kraje zawsze muszą o nią bardzo się postarać.

Nie zyskamy jej upajając się twierdzeniem, iż Warszawa miała rację regularnie ostrzegając przed tym, jak wielkie zagrożenie stwarza putinowska Rosja. Zwłaszcza, gdy w parze z tym idzie powtarzanie frazesów o “głupich Amerykach i Niemcach” wierzący w możliwość resetu z Moskwą. Otóż za rządów Obamy i Merkel Kreml dostał od Zachodu fantastyczną ofertę. Z jej pomocą Rosja mogła zmodernizować swój aparat państwa i gospodarkę oraz stać się na cały XXI w. kluczowym dostawcą surowców dla Europy. W zmian za ułatwienie Niemcom transformacji energetycznej oraz zdominowania Unii, a Amerykanom zagwarantowania wsparcia w ich rozgrywce z Chinami. Jako cichy bonus dorzucano Kremlowi możność umocnienia rosyjskich wpływów na Białorusi i Ukrainie, aż po głęboką wasalizację obu krajów. Oferta leżała na stole do lutego ubiegłego roku. Tymczasem Putin wybrał prymitywną rekonkwistę (No i kto tu okazał się głupcem?).

Następne z polskich złudzeń…

Następne z polskich złudzeń, to przekonanie o trwałym osłabieniu Niemiec. Owszem, odcięcie od paliw kopalnych z Rosji stanowiło bardzo bolesny cios dla niemieckiej gospodarki. To jak przez ostatni rok kanclerz Scholz kluczył, byle tylko zostawić otwartą furtkę do porozumienia z Putinem, mocno nadszarpnęło wizerunek “moralnego mocarstwa”. Na tym wcale nie kończy się zestawienie niemieckich strat wynikłych z tego, iż wschodni satrapa zerwał partnerską współpracę. Jednak Berlin nie popełnił kolejnego błędu i robi wszystko, by w niedalekiej przyszłości dostęp do rosyjskich zasobów przestał być niezbędny i stanowił ewentualnie dodatkowy bonus.

Tempo działań jest zaiste imponujące. Miesiąc temu ruszył w Wilhelmshaven pierwszy, pływający terminal do odbioru skroplonego gazu. Za jego pośrednictwem zostanie zaspokojone 6 proc. rocznego zapotrzebowania Niemiec na “błękitne paliwo”. Przygotowania do podjęcia pracy przez kolejne terminale w: Brunsbüttel, Stade i Lubmin dobiegają końca. Jako że niemiecki plan budowy zasilanego afrykańskim gazem gazociągu MidCat z Hiszpanii został zablokowany przez Francję, w tym tygodniu Scholz zdecydował się na radykalny zwrot. Berlin dołączył do francusko-hiszpańskiego projektu “H2Med” – pierwszego w Unii rurociągu służącego do przesyłu wodoru.

“H2Med zacznie działać w 2030 roku i oczekuje się, że będzie w stanie transportować z Hiszpanii 2 miliony ton zielonego wodoru rocznie, co będzie stanowić 10% całkowitego zużycia przez UE” – poinformowano w oficjalnym komunikacie. Jednocześnie Berlin nie rezygnuje z afrykańskiego gazu. Rząd Włoch rozpoczął właśnie rozbudowę rurociągów biegnących z Italii na drugą stronę Morza Śródziemnego do Libii i Algierii, z opcją przedłużenia ich na północ Europy. Jeśli więc za kilka lat Gazprom będzie nadal istniał, to żeby Niemcy zechcieli znów kupować paliwo od Rosjan, zostanie zmuszony do zaoferowania im wręcz kosmicznych rabatów.

Plany ratunkowe kanclerza Scholza

Na tym realizacja planów ratunkowych przez kanclerza Scholza wcale się nie kończy. W przestrzeń medianą płyną komunikaty, informujące, że zaraz po USA i Wielkiej Brytanii to RFN jest największym dostarczycielem pomocy militarnej, ekonomicznej i humanitarnej dla walczącej Ukrainy. Celuje w tym Kiloński Instytut Badań nad Gospodarką Światową w swych zestawieniach “Ukraine Support Tracker”, twórczo łącząc kwoty przekazane z obiecanymi. Opisujący to na łamach dziennik.pl Maciej Miłosz trafnie zauważył: dziwnym jest to, że my nie robimy nic, by się w tej kwestii “podlansować”.

Trzymanie otwartej furtki dla Putina powoli przestaje być Berlinowi potrzebne. Może więc znów zadbać o wizerunek „moralnego mocarstwa”, a także zacząć układać się z Amerykanami na temat powojennego porządku. Natomiast polski rząd wyraźne boi się głośno mówić o naszym wkładzie w wojnę z Rosją lękając się oskarżeń w kraju, iż kosztuje on zbyt wiele. Tak na starcie dobrowolnie rezygnując z jednego z atutów.

Warszawa będzie musiała się zdecydować

Tymczasem powoli nadchodzi moment, gdy Warszawa będzie musiała się zdecydować czy w kreśleniu powojennych scenariuszy chce odgrywać w Europie Środkowej rolę „małego słonia”, czy jednak „przerośniętej myszy”. Ta druga opcja może kusić po wyczerpaniu możliwości dalszego przekazywania już bardzo skromnych zapasów uzbrojenia. Wystarczy uznać, że większy wysiłek nam się nie opłaca. Przyjmując za pewnik, iż III RP może być na arenicie międzynarodowej jedynie przedmiotem. Zaś wszelkie ważne decyzje i tak zostaną podjęte bez naszego udziału. Wówczas pozostanie wzorem Czech płynąć z prądem i dostosowywać się do narzucanych przez innych zmian. Marząc - tak jak bardzo eurosceptyczni Czesi - o izolacjonizmie. Choć jest to fantasmagoria niemożliwa do zrealizowania.

Wspieranie Ukrainy

Natomiast jeśli III RP nie chce porzucać ambicji zostania „mały słoniem”, musi zdobyć się na kosztowny wysiłek wspierania Ukrainy. Jednocześnie umieć się tym chwalić, stwarzając wrażenie posiadania mocy sprawczych w naszej części Europy. Wszystko po to, żeby zarażać Amerykanów ideą, iż opłaca się im zainwestować po wojnie w polsko-ukraiński tandem. Tak, żeby stanowił na Starym Kontynencie swoistą przeciwwagę dla niemiecko-francuskiego. W końcu Paryż nigdy nie pogodził się z dominacją USA nad Europą. Natomiast Berlin w ostatnich dwóch dekadach, ilekroć miał ku temu okazję osłabiał wpływy Amerykanów, romansując z Moskwą i Pekinem. Tymczasem wielkie mocarstwa lubią zachowywać dla siebie wiele alternatyw, a Amerykanie nie są wyjątkiem. Dokładnie ta droga zdaje się stwarzać największe szanse, by Polska do powojennego ładu mogła wreszcie dodać skuteczną obronę własnych interesów. No chyba, że będzie wolała oddanie międzynarodowego meczu walkowerem.