Choć działania wojenne w Ukrainie mogą potrwać jeszcze wiele lat, można założyć, że na prowadzenie starcia z taką intensywnością, jak dotychczas, ani Moskwa, ani Kijów nie będą miały już siły. Wzmożone naciski Kremla na wznowienie rozmów pokojowych wskazują na to, że Rosja, ponosząca coraz dotkliwsze porażki, łaknie jak kania dżdżu przerwy operacyjnej. Trzeba przeszkolić i doposażyć zmobilizowanych rezerwistów, odbudować szlaki logistyczne, przegrupować się, okopać. Wszystko to z nadzieją, że po zimie będzie można jeszcze spróbować przejąć utraconą latem inicjatywę.
Jednocześnie Moskwa liczy na to, że zima i problemy energetyczne tak mocno dadzą się we znaki Europejczykom, że zaczną naciskać na rządy, by ograniczyły wsparcie dla Kijowa i zmusiły go do zgody na zgniły kompromis. Narzędziem prowadzącym do tego celu mają być nie tylko niedobory węgla czy gazu, lecz także uchodźcy. Rosjanie pod koniec września zaczęli systematycznie niszczyć ukraińską infrastrukturę, również dzięki dostawom bezzałogowców z Iranu. Kreml liczy, że zimne kaloryfery i niedziałające krany zmuszą do emigracji miliony Ukraińców, którzy tym razem nie będą przyjmowani z taką otwartością jak w lutym czy marcu.
Ukraińcy doskonale zdają sobie sprawę z tych uwarunkowań. Im też zaczyna się spieszyć, by do nadejścia mrozów osiągnąć jak najkorzystniejszą linię frontu. Stąd można się spodziewać, że po wyzwoleniu Chersonia podejmą jeszcze jeden wysiłek, próbując przełamać front np. w obwodzie zaporoskim i wziąć co najmniej pod kontrolę ogniową szlak będący lądowym korytarzem na Krym. Im więcej takich obrazków, jak mieszkańcy Chersonia rzucający się na szyję wyzwolicielom, tym łatwiejsze też zadanie przed ukraińską ofensywą informacyjną, która stara się przekonać Europejczyków, że cena w postaci o kilka stopni chłodniejszych mieszkań jest warta zapłacenia. Jak trafnie ujął w rozmowie ze mną jeden z doradców czeskiego resortu dyplomacji: przed nami trzy trudniejsze niż zwykle miesiące, które, jeśli doprowadzą do trwałej przebudowy szlaków dostaw źródeł energii, pozwolą nam oddalić rosyjskie zagrożenie na trzy kolejne dekady.
Reklama
Kreml liczy, że po swojej następnej ofensywie konflikt uda się zamrozić na kilka lat, by następnie uderzyć z nową siłą. Ukraińcy – że Rosja nie jest już w stanie przejąć inicjatywy, jej gospodarka zaś nawet po ewentualnym zamrożeniu wojny jeszcze długo nie podniesie się po sankcyjnych ciosach. Wydaje się, że Moskwa miała swoje okno możliwości w lutym i marcu, a skoro wówczas przełamać ukraińskiej obrony nie zdołały elitarne jednostki desantu, to tym bardziej nie zrobią tego teraz ofiary chaotycznej branki. Zwłaszcza że przed nami kolejny, być może najpotężniejszy cios w rosyjską gospodarkę: od grudnia ma obowiązywać cena maksymalna na sprzedawaną przez Moskwę ropę. Czarne paliwo to najważniejsze źródło wpływów do budżetu kraju. Szefowa banku centralnego Elwira Nabiullina od tygodni przestrzega, że naprawdę mroczne czasy jeszcze przed Rosjanami. Moskwa jest w stanie na jakiś czas przestawić gospodarkę na cele wojenne, ale bez szybkiego przełamania na froncie – trudnego do wyobrażenia – niewiele to da.
Reklama

Rozliczenia w Rosji

Kolejne porażki na froncie – a wycofanie się z Chersonia to czwarta klęska po oddaniu okupowanych części obwodów kijowskiego, czernihowskiego i sumskiego na przełomie marca i kwietnia, opuszczeniu Wyspy Wężowej w czerwcu i panicznym odwrocie z Charkowszczyzny we wrześniu – nie mogą nie doprowadzić do rozliczeń w samej Rosji. Przy czym niekoniecznie muszą to być takie rozliczenia, o jakich można przeczytać w hurraoptymistycznych tekstach ukraińskich ekspertów, według których przed nami niechybne obalenie Władimira Putina oraz rozpad Federacji Rosyjskiej. Na razie niewiele na to wskazuje. Za to Kreml już teraz stara się grać w dobrego cara i złych bojarów. Gdy minister obrony Siergiej Szojgu ogłaszał decyzję o wycofaniu się z Chersonia, prezydent Putin odwiedzał Federalne Centrum Mózgu i Neurotechnologii Federalnej Agencji Medyczno-Biologicznej. Gdy padał Izium i Kupiańsk, świętował wraz z moskwianami święto rosyjskiej stolicy. I właśnie Szojgu jest dziś naturalnym kandydatem na kozła ofiarnego.
Przed 24 lutym to Putin, macho-kagebista, znany z nurkowania w Bajkale i lotów myśliwcem nad Czeczenią, miał być samcem alfa rozgrywki, a prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski, wzgardzony przez własnych wojskowych komediant z Krzywego Rogu, powinien był dawno uciec z Kijowa i stworzyć w Warszawie rząd emigracyjny. Tymczasem gdy Putin ukrywa się w bunkrze i przyjmuje gości w najlepszym razie po obowiązkowej kwarantannie, Zełenski kilkadziesiąt godzin po wyzwoleniu pojawia się w Chersoniu, choć miasto niekoniecznie jest już oczyszczone z dywersantów. Takie opinie można napotkać na ultranacjonalistycznych rosyjskich kanałach na Telegramie, ale nie muszą się one przekładać na wyczekiwane w Kijowie obalenie gospodarza Kremla.
Rosyjscy ultranacjonaliści zresztą od dawna mają pretensje do prezydenta, że inwazji na kształt tej z 24 lutego nie rozpoczął już w 2014 r. Wówczas Ukraina faktycznie nie miałaby szans na skuteczną obronę. Stąd jeden z najbardziej znanych cytatów z Igora Striełkowa, wówczas czołowej postaci rosyjskiej interwencji na Donbasie, a dziś podupadłego blogera-imperialisty, że tacy ludzie jak Putin mogą zbudować co najwyżej Wielki Honduras, a nie Wielką Rosję. Takie nastroje nie przełożyły się jednak wówczas na osłabienie wewnętrznej pozycji lidera. Teraz może być podobnie, bo zgodnie z logiką rozwoju podobnych ustrojów politycznych Putin skupia coraz więcej władzy w swoich rękach, a dostęp do jego ucha ma coraz węższy krąg ludzi. Pod dywanem mogą toczyć się najróżniejsze, może nawet krwawe walki, lecz bez radykalnej zmiany sytuacji Putin nie jest na razie zagrożony.
Na dłuższą metę tarcia frakcyjne będą jednak jeszcze bardziej osłabiać rosyjskie państwo. Już dziś widać rozpoznanie bojem prowadzone przez Jewgienija Prigożyna, człowieka stojącego za najemnikami z Grupy Wagnera, który prowadzi wojnę podjazdową z gubernatorem Petersburga Aleksandrem Biegłowem. Prigożyn nie unika już też wystąpień publicznych i nie grozi pozwami mediom, które łączą go z wagnerowcami. Potrafi za to przeforsować swoich ludzi na najważniejsze stanowiska w strukturach siłowych.
Z kolei regionalni gubernatorzy z merem Moskwy Siergiejem Sobianinem na czele pod przykrywką mobilizacji tworzą własne drużyny, zalążki regionalnych armii. To do nich piszą skargi żołnierze z poszczególnych regionów, a nie do resortu obrony czy sztabu generalnego. Jeśli do niedawna prywatną armię miał jedynie udzielny książę Czeczenii Ramzan Kadyrow, dziś Prigożyn też może bez reakcji państwa przeprowadzać pozasądowe egzekucje obywateli Rosji. W czarnym dla Rosji scenariuszu to wymarzone podglebie dla wojny domowej, o ile Moskwie nie uda się w razie jeszcze większej porażki na froncie mocno szarpnąć cuglami przynajmniej na poziomie wewnętrznym.

Białoruski rykoszet

Właśnie dlatego Kreml, gdy tylko uzna, że cele „specjalnej operacji wojskowej” nie mogą zostać osiągnięte, będzie musiał szybko znaleźć sukces zastępczy. Jasne, że zatopiona w absurdzie propaganda jest w stanie cokolwiek sprzedać jako wygraną, ale jednak rosyjski establishment składa się też z ludzi zdających sobie sprawę, że historie o bojowych komarach i zmieniające się wraz z przebiegiem frontu opowieści o prawdziwych celach wojny to tylko bajki dla najwierniejszych widzów programów Władimira Sołowjowa. Stąd potrzebny będzie realny sukces. Aneksja Abchazji czy Osetii Południowej byłaby łatwa do przeprowadzenia, ale pomijalna ze względu na znaczenie oderwanych od Gruzji terytoriów. Dlatego wzrok Putina może spocząć na Białorusi.
Utrzymywanie jej niepodległości jest dla Rosji korzystne, bo tworzy iluzję posiadania zagranicznych sojuszników. W Zgromadzeniu Ogólnym ONZ Putin może liczyć tylko na Alaksandra Łukaszenkę, jeśli pominąć izolowaną przez świat Koreę Północną, zwasalizowaną Syrię czy Nikaraguę rządzoną przez ekscentrycznego watażkę Daniela Ortegę. Ale tezy przygotowujące Rosjan do inwazji na Ukrainę zahaczały także o Białoruś. Putin w słynnym artykule programowym nawiązywał do rzekomej trójjedności narodów wschodniosłowiańskich, a więc nie tylko Rosjan i Ukraińców, lecz także Białorusinów. Łukaszenka, który sam pozbawił się pola manewru stłumieniem protestów w 2020 r. represjami, które od stalinowskich odróżnia tylko niewykonywanie kary śmierci na więźniach politycznych, oraz własnymi ograniczeniami ideologicznymi, nie zablokuje ewentualnej decyzji o połączeniu obu państw. Taka decyzja może być sposobem Putina na zachowanie twarzy po ukraińskiej klęsce. Jeśli zapadnie, zostanie wykonana w 2023 r., bo sukces będzie potrzebny do gładkiego przeprowadzenia Rosji przez wybory prezydenckie w marcu 2024 r.

Wypełnianie próżni

Ale nawet taki scenariusz będzie oznaką ostatnich podrygów putinizmu. Rosyjskie porażki sprawiają, że więzy z Moskwą rozluźniają kolejne państwa dawnego ZSRR. Rosja nie wywiązała się z traktatowych zobowiązań, gdy Azerbejdżan napadł we wrześniu na Armenię, i nie udzieliła jej pomocy. Na Kaukazie narasta przeczucie, że kolejne miesiące mogą przynieść nowe przesilenia. Opuszczona, słaba gospodarczo, militarnie i politycznie Armenia znajduje się pod rosnącą presją Azerbejdżanu. Baku nie powinno mieć problemów, by zmusić Erywań do ustępstw w sprawie Górskiego Karabachu, nawet jeśli nie ulegnie pokusie wznowienia agresji na Armenię właściwą. Azja Centralna szuka równowagi w relacjach z Chinami i Turcją, coraz wyraźniej dystansując się od rosyjskiej agresji na Ukrainę. Osłabiony wojną Kreml może wymusić ustępstwa na Łukaszence, ale nie zdoła tego zrobić w relacjach z Kasym-Żomartem Tokajewem, który kończy właśnie proces denazarbajewizacji Kazachstanu, choć jeszcze w styczniu wołał Rosjan na pomoc w tłumieniu zamieszek.
Na niedawnym szczycie Szanghajskiej Organizacji Współpracy w uzbeckiej Samarkandzie prezydent Tadżykistanu Emomali Rahmon w obecności Putina w dość niewybredny sposób wytykał mu brak szacunku wobec centralnoazjatyckich partnerów. Kolejni przywódcy, włącznie z Sadyrem Dżaparowem z Kirgistanu, z trudno skrywaną satysfakcją spóźniali się na spotkania z Putinem, choć zwykle to on kazał na siebie czekać. Nikt nie wyczuwa słabości autokratów lepiej niż inni autokraci. Skoro brak respektu wobec Kremla okazują publicznie liderzy dwóch najsłabszych państw dawnego imperium radzieckiego, to znaczy, że Rosja taka, jaką znamy dziś, weszła w schyłkowe stadium rozwoju. A 2023 r. pokaże, jak szybko będzie postępować jej rozkład.