Amerykańska gazeta przypomina, że niedługo po eksplozjach kilku wysokiej rangi polityków z różnych krajów, w tym minister energii USA Jennifer Granholm czy niemiecki minister gospodarki Robert Habeck sugerowali, że odpowiedzialnym za uszkodzenie gazociągów jest Kreml.
"W tym momencie nie ma dowodów na to, że Rosja stała za sabotażem" - powiedział "Washington Post" jeden z europejskich urzędników, który potwierdził opinię 23 przedstawicieli dyplomatycznych i pracowników wywiadu, z którymi dziennik rozmawiał w ostatnich tygodniach.
"Is fecit, cui prodest"
"Niektórzy wprost wątpią, że to Rosja była odpowiedzialna za atak, choć inni nadal uważają Kreml za głównego podejrzanego" - pisze amerykańska gazeta.
"Stany Zjednoczone rutynowo przechwytują komunikację rosyjskich urzędników i sił wojskowych, tajne działania wywiadowcze, które pomogły dokładnie przewidzieć inwazję Moskwy na Ukrainę w lutym. Ale jak dotąd analitycy nie słyszeli ani nie czytali oświadczeń ze strony rosyjskiej przypisujących sobie zasługi lub sugerujących, że próbują ukryć swój udział" - zauważyli urzędnicy, do których dotarł „Washington Post”.
Wycieki metanu miały miejsce w wyłącznych strefach ekonomicznych Szwecji i Danii. Fiński minister spraw zagranicznych Pekka Haavisto stwierdził niedawno, że wykorzystanie tak dużej ilości materiałów wybuchowych musi być dziełem państwa. "Rosja pozostaje jednak kluczowym podejrzanym, częściowo ze względu na jej niedawną historię bombardowania cywilnej infrastruktury na Ukrainie i skłonność do niekonwencjonalnych działań wojennych" - podkreśla "Washington Post".
Ci, którzy widzą w Rosji głównego podejrzanego w sprawie eksplozji twierdzą, że miała ona jeden wiarygodny motyw. "Atakując Nord Stream 1 i 2, które nie generowały żadnych dochodów, Rosja pokazała, że rurociągi, kable i inna podmorska infrastruktura są podatne na ataki i że kraje, które wspierają Ukrainę, ryzykują zapłacenie strasznej ceny" - zaznacza gazeta.