W Polsce (i nie tylko) długo dominowała wizja świata, w której klasyczny konflikt zbrojny między nowoczesnymi państwami jest prawie niemożliwy. Wojna – pojmowana jako zorganizowane działania umundurowanych armii, z użyciem sprzętu pancernego i artyleryjskiego, samolotów i okrętów oraz piechoty – miała należeć do przeszłości. Ewentualnie pozostać metodą „uprawiania polityki innymi środkami” w jakichś odległych od Europy zakątkach. Nasze siły zbrojne miały być nie tyle strażnikiem ojczystych granic, ile narzędziem realizacji sojuszniczych zobowiązań w okazjonalnych operacjach „out of area”. Temu założeniu podporządkowywano (przynajmniej z grubsza) struktury organizacyjne, politykę zakupów sprzętu, szkolenie.
Agresywne działanie Federacji Rosyjskiej w przestrzeni postradzieckiej stopniowo podważało dotychczasowe przekonania. Swoje dołożył kryzys migracyjny na granicy, do którego zażegnania zaangażowano również wojsko. Ale kropkę nad i postawił dopiero Władimir Putin 24 lutego 2022 r. Od tego momentu już wszyscy uznali, że potrzebna nam jest silna armia „starego typu” – nie tylko lekkie oddziały ekspedycyjne, lecz przede wszystkim związki pancerno-zmechanizowane o dużym nasyceniu artylerią lufową i rakietową. Sceny rozgrywające się w Ukrainie na przełomie zimy i wiosny wszak w każdej chwili mogły się powtórzyć u nas.
Szczerze mówiąc, pewnie niewiele brakowało – gdyby rosyjska inwazja poszła zgodnie z planem, Moskwa prędzej czy później znalazłaby sobie pretekst do kolejnego skoku. Może na Litwę lub Łotwę, może na Mołdawię i Rumunię, a może na nas. W marcu czy nawet kwietniu nie wiedzieliśmy jeszcze, jak długo potrwa ukraiński opór, na ile poważna będzie determinacja zachodnich sojuszników, jaką strategię wobec wojny będą realizować Chiny (czy np. mocniej nie wesprą antyzachodniej szarży Kremla albo skorzystają z okazji, by uderzyć na Tajwan). Wiedzieliśmy za to, że nasza obronność nieźle wygląda głównie na papierze, bo skutków wieloletnich zaniedbań nie nadrobiono mimo szumnych deklaracji. W ostatnich latach utracono natomiast sporo atutów i rysujących się szans. W dodatku niebagatelna część użytecznej broni i sprzętu została awaryjnie przekazana Ukraińcom (zresztą jak najbardziej słusznie).
Reklama

Ofensywa zakupowa

Reklama
W obliczu całkiem realnego zagrożenia, w dodatku emocjonalnie odbieranego przez opinię publiczną, nagle ruszyło z kopyta to, co wcześniej niemiłosiernie się ślimaczyło. Zamiast znanego kontredansu sprzecznych decyzji, odwoływanych przetargów, odwlekanych rozstrzygnięć i działań pozornych, od paru miesięcy mamy istny szał zakupów dla wojska.
Pierwszemu transportowi południowokoreańskich czołgów K2 i armatohaubic K9, który dotarł do portu w Gdyni na początku tego tygodnia, nadano uroczystą oprawę. Feta z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy i ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka miała podwójne przesłanie: zbroimy się na serio, a przy tym nie oglądamy się na tradycyjne kierunki dostaw. To drugie w założeniu miało pewnie „zmiękczyć” zarówno Amerykanów (przyzwyczajonych do niemal całkowitego monopolu na najbardziej intratne dostawy do Polski), jak i Francuzów (mocno zaangażowanych w europejskie projekty zbrojeniowe i liczących na wyparcie z rynków unijnych zaoceanicznych intruzów). W rzeczywistości z pewnością wkurzyło nieco jednych i drugich. O Niemcach, pozostających w tyle pod każdym względem, już nie wspominam.
Polska staje się największym odbiorcą uzbrojenia z Korei Południowej w Europie. Docelowo nasze wojsko ma – wedle deklaracji MON – pozyskać stamtąd nawet tysiąc czołgów i ponad 600 sztuk sprzętu artyleryjskiego (przy czym na razie posiadamy tylko 34 egzemplarze). Do tego dochodzą pakiety szkoleniowe i logistyczne, wozy zabezpieczenia technicznego i zapas amunicji.
A to przecież nie wszystko: za astronomiczne 100 mld zł Polska ma nabyć m.in. 250 czołgów Abrams (najnowszej, III generacji) od Amerykanów, wyprodukować co najmniej 48 haubic samobieżnych Krab, a także kupić dziesiątki samolotów FA-50 i F-35, śmigłowców AH-64 i AW149 oraz dronów rozpoznawczo-bojowych Bayraktar. W szumnych zapowiedziach była też mowa o 500 wyrzutniach rakietowych HIMARS. Zapytanie o możliwość takiego zakupu MON skierowało do strony amerykańskiej już w maju, ale wkrótce sprowadzono nas na ziemię. Ostatecznie będzie ich pewnie około 200. Za to od Koreańczyków pozyskujemy prawie 300 wyrzutni K239 Chunmoo.
W połączeniu z wdrażanymi już wcześniej programami jest to skok ilościowy i jakościowy. Wypycha Wojsko Polskie na pozycję jednej z czołowych potęg w Europie, przynajmniej tej Środkowej i Wschodniej. Jest się z czego cieszyć. Przynajmniej na pozór.
Niektórzy eksperci twierdzą, że za te same pieniądze można było kupić lepiej, więcej i mądrzej. Niewykluczone, że mają rację, bo system woluntarystycznych zakupów „z półki” i „bez żadnego trybu” zawsze będzie budził uzasadnione wątpliwości. Ale w obecnej sytuacji są to rozważania teoretyczne. Gdy obok naszej granicy trwa wojna, lepiej mieć silną armię niż w pełni przejrzyste procedury przetargowe (choć w świecie idealnym świetnie byłoby mieć jedno i drugie). A poza tym trudno zaprzeczyć, że akurat wyżej wymienione modele to w swoich klasach pierwsza liga światowa.

Dziury w systemie

Poważniejszy problem polega na czymś innym: nierównomiernym rozłożeniu akcentów w naszych programach zbrojeniowych i kolejności tych imponujących zakupów.
Pierwszy wrażliwy sektor to marynarka wojenna (mówienie o jej dowódcy per „pan kustosz” to najłagodniejszy z branżowych żartów przez łzy). Działa tu chyba nasza dominująca tradycja szczurów lądowych, utrzymujące się od wielu pokoleń przekonanie, że flota jest od obrony linii brzegowej. A w wersji skrajnej, że jest nam całkiem niepotrzebna, bo „wybrzeża można przecież bronić artylerią”. Nic bardziej błędnego. Nad próbami debaty na ten temat wciąż unosi się pełen smutku duch adm. Jerzego Świrskiego, przedwojennego dowódcy Marynarki Wojennej, który we wrześniu ’39 uratował najlepsze okręty, wysyłając je zawczasu na Zachód. Za co spotkał się z falą krytyki, bo przecież powinny one „z honorem na dnie lec”, zamiast tułać się po oceanicznych szlakach, biorąc udział w sojuszniczych operacjach.
Szczęśliwie MON ocknął się z letargu także w tym zakresie – i w ramach programu „Miecznik” mają się pojawić trzy nowoczesne fregaty (pierwsza już w 2028 r., ostatnia w 2031 r.), a potem kolejne okręty. Niestety to nadal ułamek naszych potrzeb w sytuacji, gdy morskie trasy zaopatrzenia wojska i całej gospodarki narodowej nabierają fundamentalnego znaczenia. Bez tego nawet z setkami czołgów, luf ciężkiej artylerii i dalekonośnych systemów rakietowych jesteśmy tylko teoretycznie w stanie wygrać starcie na lądzie z takim przeciwnikiem, z jakim dzisiaj mierzy się na naddnieprzańskim stepie armia ukraińska. Oprócz bezpieczeństwa dostaw morskich pojawia się kolejny obszar szczególnie wrażliwy – obrona przed atakiem z powietrza. Tymczasem trzon naszej obrony przeciw lotniczej i przeciwrakietowej wciąż stanowią systemy pamiętające czasy PRL (i to niekiedy głębokiego, bo lat 60. XX w.), o bardzo niskiej skuteczności w warunkach współczesnego pola walki, mimo pewnych ulepszeń w międzyczasie.
W pełni nowoczesnymi i skutecznymi narzędziami zapewnienia bezpieczeństwa naszej przestrzeni powietrznej mają zaś być tarcze objęte programami „Narew” (obrona krótkiego zasięgu) i „Wisła” (zasięg średni). Rzecz w tym, że według planów w ramach tego ostatniego w 2023 r. osiągalny będzie dopiero podstawowy poziom gotowości operacyjnej dwóch pierwszych baterii Patriot/IBCS, obejmujących łącznie 16 wyrzutni. Ich pełna gotowość operacyjna jest przewidziana na kolejny rok (o ile wszystkie niezwykle skomplikowane testy i integracja złożonych systemów pójdą bez zakłóceń). Następne baterie (prawdopodobnie sześć) są wciąż na papierze, czyli w odległych planach zakupowych MON. Program „Narew” jest jeszcze mniej zaawansowany: mimo propagandowego prężenia muskułów przez resort i Polską Grupę Zbrojeniową na razie mamy do dyspozycji tylko „małą Narew”, czyli rozlokowane od kilku tygodni trzy brytyjskie wyrzutnie na podwoziach krajowego Jelcza, z zapasem rakiet CAMM (też pochodzenia brytyjskiego) i sprzętem towarzyszącym. Drugi taki zestaw ma dotrzeć w przyszłym roku. Na resztę, czyli prawdziwą obronę taktyczną najważniejszych obiektów, przyjdzie nam poczekać bardzo długo. A luki tej nie są w stanie wypełnić wdrażane od jakiegoś czasu, nawet z sukcesami, systemy bardzo krótkiego zasięgu, czyli „polskie stingery” (sprawdzone już w boju o ukraińskie niebo), przenośne Grom i Piorun, a także wykorzystujący je system rakietowo-artyleryjski Pilica i samobieżny rakietowy Poprad.
Brutalna prawda jest więc taka, że w razie starcia z przeciwnikiem dysponującym takimi zdolnościami ofensywy powietrznej jak dzisiejsza Rosja (czyli ograniczonymi) nasz imponujący, drogocenny sprzęt pancerny i artyleryjski na ziemi stanie się względnie łatwym celem. Nasze magazyny i trasy zaopatrzenia, centra dowodzenia, a nawet kuchnie polowe – też. Lotniska – to samo. Miasta, elektrownie, rafinerie… – jak wyżej.
I na deser trzeci obszar szczególnej troski. Walka radioelektroniczna czy nieco szerzej – w cyberprzestrzeni. Zdolności do efektywnego rozpoznania zamiarów i ugrupowania przeciwnika, a także zakłócania jego komunikacji przy jednoczesnej ochronie własnego środowiska informacyjnego i kanałów łączności. Współczesne wojny wygrywa się przede wszystkim na tym polu, nawet jeśli publika widzi głównie szarżujące czołgi oraz niszczący ostrzał artylerii lufowej i rakietowej. Bez przewagi w infosferze te masy żelastwa są ślepe i mało użyteczne. Tak było już w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej trzy dekady temu, i tak jest dzisiaj w Ukrainie. Oczywiście możemy się pocieszać, że wobec nikłych zdolności własnych sprawę załatwią za nas Amerykanie, jak w przypadku Ukraińców. Ale zdrowy rozsądek i obserwacja czasem rozbieżnych celów politycznych związanych np. z warunkami prowadzenia i zakończenia wojny nakazują szukać też własnych możliwości. I to szybko.

Scenariusze i priorytety

Warto zadać sobie również pytanie, na jaką to wojnę właściwie się przygotowujemy. Powtórzenie w Polsce scenariusza, który obserwujemy obecnie w Ukrainie, jest akurat dość mało prawdopodobne. Rosja poniosła zbyt ciężkie straty i zapewne poniesie kolejne w 2023 r., by w przewidywalnej perspektywie móc pokusić się o klasyczną, konwencjonalną agresję na terytorium któregokolwiek z państw NATO. Jeśli sprawdzą się jeszcze przewidywania o rujnującym wpływie najnowszego pakietu sankcji na rosyjski budżet, ryzyko to pikuje do zera. Bo do wojny, jak wiadomo, „potrzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy”.
To nie oznacza, że jesteśmy bezpieczni i w ogóle nie musimy się zbroić. Warto brać pod uwagę całkiem realistyczne scenariusze, w których Moskwa atakuje – tyle że dużo taniej. Nie tylko w sensie finansowym. „Taniej” również w sensie swoich dalszych strat politycznych.
Rozpatrzyć należy kilka wariantów takiej agresji. Po pierwsze, najbardziej dyskretną, realizowaną wyłącznie w info sferze – czyli dywersję polegającą na wspieraniu prorosyjskich i antyzachodnich ruchów politycznych, manipulowanie debatą ekspercką i opinią publiczną, wspieranie ruchów destabilizujących i anty systemowych, plus działania pogarszające sytuację gospodarczą i nastroje społeczne. Po drugie, uzupełnienie tych akcji elementami „kinetycznymi” – czyli np. zamachami terrorystycznymi organizowanymi przez służby rosyjskie lub przez organizacje kontrolowane przez Moskwę („akcje pod cudzą flagą”), które miałyby na celu paraliż naszej infrastruktury krytycznej bądź wzbudzenie powszechnej paniki i wymuszenie korzystnych dla Kremla decyzji politycznych. To także skonfliktowanie – za pomocą udanej prowokacji – Polaków i Ukraińców, względnie innych grup etnicznych i społecznych (np. zwolenników i przeciwników aborcji lub legalizacji związków osób tej samej płci – lista gorących tematów, które można zawsze podgrzać, jest długa). No i jeszcze prowokowane kryzysy migracyjne – instrukcja obsługi już dobrze znana.
I wreszcie po trzecie, wariant idący najdalej i w największym stopniu angażujący siły zbrojne to scenariusz uzupełnienia działań informacyjnych jawną agresją militarną, ale w ograniczonym zakresie. Raczej bez operacji lądowej na dużą skalę (może np. jakieś prowokacje graniczne?), za to z punktowymi atakami jednostek aeromobilnych lub „zielonych ludzików”. Z pewnością z terrorystycznym ostrzałem rakietowym obiektów cywilnych oraz atakami rakiet i dronów (względnie również lotnictwa) na obiekty infrastruktury krytycznej i cele wojskowe. To scenariusz skrajny, który wymaga od nas zdolności do walki w cyberprzestrzeni i w powietrzu, efektywnej obrony szlaków morskich, a także sprawnego systemu reagowania kryzysowego – nie wystarczy operacyjne wykorzystanie wielkich związków pancerno -zmechanizowanych. Owszem, one też muszą istnieć. Ale w rozsądnej proporcji.
Choć uwaga skupiona jest dziś na wschodniej flance NATO (co zrozumiałe), to nie powinniśmy zapominać o naszych interesach i zobowiązaniach sojuszniczych w innych potencjalnych teatrach wojennych. Atak Chin na Tajwan? Zdaniem wielu ekspertów możliwy w perspektywie 2025 r. Kolejna destabilizacja na Bliskim Wschodzie? Wojna w Afryce, w której trzeba będzie bronić ważnych szlaków handlowych czy źródeł surowców przed zakusami Rosji, Chin albo miejscowych watażków? To wisi w powietrzu. A zatem w każdej chwili może stanowić wyzwanie także dla Polski jako członka zachodnich struktur politycznych i wojskowych. OK, możemy zawsze powiedzieć: „Nie nasza sprawa, to daleko, radźcie sobie sami, Francuzi, Amerykanie albo Australijczycy i Brytyjczycy”. Ale nie powinniśmy, jeśli chcemy liczyć na elementarną solidarność innych w kwestiach kluczowych dla naszego bezpieczeństwa. I jeśli chcemy realizować nasze interesy gospodarcze i zapewnić bezpieczeństwo naszym obywatelom w skali ponadregionalnej, bez oglądania się na łaskę partnerów z NATO i UE.

Nie na paradę

Jest rzeczą oczywistą, że w najbardziej prawdopodobnych scenariuszach użycia polskich sił zbrojnych to nie wojska pancerne i artyleria dalekiego zasięgu odegrają najważniejszą rolę. Pierwszoplanowe znaczenie będą miały marynarka wojenna, zdolna do interoperacyjności z sojusznikami na odległych akwenach, i lekkie jednostki komandosów. Do tego siły powietrzne oraz zdolności do zwalczania z ziemi i wody wszelkich obiektów latających. A przede wszystkim sprawny, profesjonalny wywiad i kontrwywiad. Warto przypominać stare prawdy: jeden dobrze wyszkolony i uplasowany szpieg może przynieść narodowemu bezpieczeństwu większe korzyści niż dywizja pancerna. Dziesięciu właściwie użytych kontrwywiadowców może zapobiec cięższemu nieszczęściu niż tysiące piechurów i artylerzystów (z całym szacunkiem dla nich). I w obu przypadkach dużo taniej. Choć nigdy za darmo.
Ile pieniędzy skapuje tym dziedzinom z tacy, na której dzisiaj dzieli się środki na zakupy ciężkiego sprzętu? Szkoda gadać – przy najbardziej optymistycznych szacunkach nie będzie to więcej niż kilka procent. Jeśli wziąć tylko branże odpowiadające za działania asymetryczne, to zjeżdżamy do promili. Tym bardziej gdy do puli doliczymy wydatki na utrzymanie coraz wyższych stanów osobowych – już teraz znacząco przekraczających wszystkie armie sąsiadów, a docelowo mających osiągnąć – wedle deklaracji MON – pułap 300 tys.
To świetnie wygląda na papierze, na defiladach. Odbija się też na słupkach poparcia dla partii rządzącej. Daje coraz silniejsze, choć nieco złudne, poczucie narodowej dumy z militarnej potęgi – jeszcze bardziej złudne poczucie bezpieczeństwa. To też rzeczy bardziej wymierne – nowe etaty, źródła utrzymania dla rodzin, lokalnych biznesów. Ale dla naszych realnych zdolności bojowych w przyszłych konfliktach jakość (rozumiana jako odpowiednie nasycenie najnowocześniejszą techniką, wysoki poziom szkolenia i dowodzenia, a także przewagi w sferze informacyjnej) pozostanie ważniejsza od ilości, wiążącej się z gigantycznymi wydatkami na budynki, sorty mundurowe, wyżywienie i zabezpieczenie socjalne. A worek z pieniędzmi nie jest bez dna. Na coś innego musi zabraknąć.
Pora więc otwarcie dyskutować i o tym aspekcie drastycznej nierównowagi w inwestycjach wojskowych. Bez partyjnego zacietrzewienia – swoje grzechy i zasługi mają wszystkie ważniejsze ugrupowania polskiej sceny politycznej. Na marginesie warto odnotować, że potencjalnie ważny krok zrobiło właśnie Biuro Analiz Senatu we współpracy z Fundacją dla Nauki (z inicjatywy senatorów Kazimierza Ujazdowskiego i Krzysztofa Kwiatkowskiego oraz prof. Huberta Izdebskiego z PAN), zapraszając w środę grono specjalistów do merytorycznej dyskusji nad kierunkami rozbudowy polskich sił zbrojnych i demokratyczną kontrolą nad tym procesem.
Pozostaje życzyć nam wszystkim, żeby wnioski z takich dyskusji przekładały się w większym stopniu na praktykę. Tego rządu i kolejnych. Bo „pauza strategiczna” się skończyła, żarty też. A mądrej polityki obronnej nikt nie buduje według kaprysów ministra i jego politycznych kontrolerów.