Joseph Stiglitz, laureat Nobla z ekonomii, wykorzystuje każdą okazję do walki z neoliberalizmem. I ma kolejną: wojnę w Ukrainie. W artykule opublikowanym na łamach Project-Syndicate.org przekonuje, że Zachód nie wygra z Rosją, jeśli będzie prowadził zwykłą politykę gospodarczą. Żaden kraj nigdy nie wygrał poważnej wojny, zostawiając rynki w spokoju. Rynki działają zbyt wolno, by można było przeprowadzić tak poważne zmiany strukturalne, jakich potrzeba – pisze, by następnie zaproponować wprowadzenie opodatkowania zysków nadzwyczajnych, kontroli cen energii i żywności oraz większą liczbę „interwencji rządowych w razie potrzeby, w celu złagodzenia krytycznych niedoborów”.
Choć Zachód nie przestawił jeszcze (na szczęście!) gospodarki na wojenny tryb, inwazja Rosji uderza w globalne rynki. Zrywa łańcuchy dostaw, zwiększa koszty produkcji i przesuwa kapitał w stronę sektora obronnego. Ale i po zakończeniu konfliktu porażką Kremla sytuacja nie wróci do normy. Już dziś trzeba myśleć o tym, jak na nowo ustawić ekonomiczne pionki na geopolitycznej planszy.
Gospodarka wojenna
Zacznijmy od najczarniejszej wizji: wprowadzenia gospodarki wojennej w stylu znanym z pierwszej połowy XX w. To, czy do tego dojdzie, zależy od poczynań Rosji. Ona sama jeszcze się nie przestawiła, lecz buduje pod to grunt. Weźmy jej budżet: z jednej strony mocno obcięto wydatki socjalne, z drugiej przewidziano największy od 2012 r. wzrost (aż o 17 proc.) nakładów na Gwardię Narodową, MSW, Komitet Śledczy czy zakłady karne. Ponadto oszczędności socjalne nie objęły mundurówki – waloryzację pensji dla tej grupy zaplanowano powyżej inflacji. A zmiany w wydatkach publicznych to tylko jeden z elementów gospodarki wojennej. Drugim jest wprowadzenie nakazowości w prywatnym biznesie. Czy takie zjawisko w Rosji zachodzi? Wiadomo jedynie, że to możliwe. W lipcu 2022 r. przyjęto specustawę pozwalającą administracji na wydawanie prywatnym firmom poleceń dostarczania dóbr armii oraz na zmuszanie pracowników do wyrabiania w tym celu nadgodzin. Jeśli, co dzisiaj jest realne, dojdzie do pełnej mobilizacji, instrumenty te zostaną wykorzystane. Gospodarka wojenna w Rosji stanie się faktem.
Gdyby Putin faktycznie zdecydował się na zmobilizowanie wszystkich zasobów w celu pokonania Ukrainy, Zachód musiałby zareagować w podobny sposób – stopniowe zwiększanie wydatków na zbrojenia by nie wystarczyło. Konieczne byłoby natychmiastowe przesunięcie części produkcji z sektora cywilnego na potrzeby wojenne. Już dzisiaj zasoby broni, które Zachód może przekazywać Ukrainie, wyczerpują się w szybkim tempie, a odtworzenie arsenału zajmuje wiele miesięcy (np. produkcja jednego czołgu Abrams to nie jest kwestia tygodni, ale pięciu, sześciu miesięcy).
Dlaczego jednak gospodarka wojenna miałaby być dla nas szkodliwa? Nieraz słyszeliśmy, że wydatki zbrojeniowe to źródło gospodarczego postępu, a skoro tak, to przerzucenie wszystkich zasobów do sektora militarnego nie może być złym pomysłem, prawda? Nie. Jest to mit, który ma nazistowski rys. Produkcja „armat zamiast masła”, zdaniem Rudolfa Hessa, miała zapewnić III Rzeszy dobrobyt i rozwój. Zresztą koncepcja gospodarki wojennej we współczesnym znaczeniu powstała w Niemczech wcześniej – w trakcie I wojny światowej. Wprowadzał ją Walther Rathenau, podporządkowujący państwu za pośrednictwem towarzystw wojennych (prywatnych, nienastawionych na zysk organizacji gospodarczych zależnych od Wydziału Wojennej Gospodarki Surowcami) łańcuchy dostaw w celu maksymalizacji produkcji bez względu na koszty. Rathenau inspirował gospodarcze koncepcje innego potężnego historycznego szkodnika: Włodzimierza Lenina.
Ale i w USA pokutowało przez dekady przekonanie, że gospodarka wojenna wydźwignęła kraj z wielkiego kryzysu lat 30. XX w. i utorowała mu drogę do powojennego dobrobytu. Przekonanie to nie ma poparcia w faktach, co udowadnia m.in. Alexander J. Field w książce „Konsekwencje amerykańskiej mobilizacji w trakcie II wojny światowej”. Ekonomista z Uniwersytetu Santa Clara pisze, że dopóki nie zbadał sprawy, sam był ofiarą mitu o wojnie jako matce rozwoju. Wynika to z tego, że „podczas wojny biznes wydał miliony dolarów, które można było odliczyć od podatku, na ugruntowanie triumfalistycznej narracji, którą po jej zakończeniu podchwycili publicyści i inni wpływowi ludzie”.
W rzeczywistości lata II wojny światowej były czasem wielkiego spadku wydajności w amerykańskiej gospodarce. Spadała ona nie tylko z powodu działań wroga, ograniczających np. dostęp do ropy naftowej, ale głównie przez „nagłe, radykalne i tymczasowe zmiany w strukturze produkcji”. „Wojna wymusiła odchodzenie od produkcji towarów, w których kraj miał duże doświadczenie, na rzecz tych, w których miał niewielkie. Konflikt zakłócił akumulację kapitału ludzkiego i fizycznego, a po jego zakończeniu Ameryka przestała produkować większość nowych towarów. W międzyczasie wojna zahamowała podstawowe badania naukowe i ciągły rozwój dóbr cywilnych” – pisze Field.
Wielka czarna plama
Ale nie potrzeba wprowadzenia gospodarki wojennej, by konflikt w Ukrainie miał globalne konsekwencje ekonomiczne. Większość z nich ma negatywny charakter, choć są też takie, które w długiej perspektywie mogą być korzystne.
Zanim krwawy rosyjski dyktator zaatakował Ukrainę, z gospodarczego punktu widzenia Rosja nie oferowała światu wiele. Jej zdominowana przez oligarchów gospodarka nie była w stanie wytworzyć produktów, które zainteresowałyby zachodnich konsumentów. Jeśli już Rosjanie zakładali innowacyjne firmy, to albo na Zachodzie, albo na Zachód z nimi emigrowali. Mimo to Kreml uzależnił od siebie świat w krytycznej dziedzinie: energii. Przykładowo przed wojną aż 41 proc. europejskiego importu gazu miało wschodnią proweniencję. Ten problem został już szczegółowo omówiony i nikogo nie dziwi, że najwięcej zamieszania wojna wywołuje właśnie w energetyce. Ale ze względu na nałożone sankcje kraj Putina nie jest już źródłem energii, lecz czarną dziurą, która energię pochłania.
Dostosowanie się do tej sytuacji w Europie następuje nie w wyniku naturalnych procesów rynkowych, lecz w efekcie decyzji politycznych. Rynek energetyczny UE, choć docelowo ma być uwolniony i zintegrowany, jest wciąż sterowany przez rządy. Posiadają one firmy energetyczne, mają władzę wpływania na ceny oraz wyznaczania priorytetów rozwojowych związanych m.in. z polityką klimatyczną. A wojna w Ukrainie skłania rządy do jeszcze głębszych interwencji. Na przykład w Niemczech doszło we wrześniu do nacjonalizacji firmy Uniper, największego importera rosyjskiego gazu, a w Polsce przyjęto ustawę zamrażającą ceny prądu w 2023 r. do progu 2 tys. kWh rocznie. W pewnym więc sensie postulat Stiglitza – rezygnacji z gospodarki czasów pokoju – jest już częściowo realizowany. Choć w nieskoordynowany i, mówiąc delikatnie, nie do końca przemyślany sposób.
Próba zapanowania nad szalejącymi cenami energii obejmuje też pozyskiwanie jej z alternatywnych źródeł i pcha państwa Europy ku nieoczekiwanym krokom. Na przykład Holandia i Niemcy, kraje w czasach pokoju znane z propagowania zielonej energii, wracają do paliw kopalnych. W pierwszej połowie 2022 r. w Niemczech ich udział w miksie wzrósł o 31,4 proc. w porównaniu z pierwszą połową 2021 r. Zaś Polska w wojennej zawierusze postanowiła bez przetargu wybrać wykonawcę pierwszej elektrowni jądrowej – będą nim Amerykanie z Westinghouse. Możliwe, że zrealizujemy projekt, który był odkładany przez ostatnie 20 lat, co byłoby przełomem.
Podobnym przełomem wojna w Ukrainie może okazać się też dla państw spoza Europy: postsowieckich republik, jak Azerbejdżan, Gruzja czy Kazachstan, które szukają okazji do zerwania toksycznej przyjaźni z Kremlem. Azerbejdżan próbuje wykorzystać energetyczne deficyty Europy, oferując jej dostawy gazu, i rozbudowuje zdolności produkcyjno-eksportowe. Wyjście z rosyjskiej strefy wpływów nie będzie jednak łatwe ze względu na silne relacje z rosyjskim biznesem, których nie można zerwać z dnia na dzień w bezbolesny sposób. Działania dostosowawcze w sektorze energii oraz zaopatrzenia żywnościowego – także te pozytywne – w, jak mawiają ekonomiści, „krótkiej i średniej perspektywie”, generują olbrzymie dodatkowe koszty dla gospodarek, zmieniając ich funkcjonowanie.
Konsumenci kontra armia
Ceny energii są istotne dla każdej branży, ale nie zawsze w tym samym stopniu.
Ogólny wpływ zaburzeń cenowych na produkcję w gospodarce odzwierciedla indeks inflacji producenckiej (PPI), który koniec końców powoduje też po części wzrost inflacji konsumenckiej (CPI) – o ile sprzedawcy mają jeszcze przestrzeń do podnoszenia cen. PPI dla całej UE wzrósł od 24 lutego 2022 r. o 20 pkt – do 149 pkt. Rzecz jasna – za ten wzrost odpowiada także pandemiczna polityka pieniężna i fiskalna, ale statystyki pokazują wyraźne przyśpieszenie w ostatnich miesiącach względem 2021 r. Jest on niemal dwukrotnie szybszy, a to wskazuje na duże znaczenie zakłóceń wywołanych wojną.
Rosnące ceny są odzwierciedleniem szerszego pakietu zjawisk okołowojennych niż tylko zaburzenia na rynku energii. Obrazują zerwane łańcuchy produkcji i rosnącą niepewność. To wszystko ma destrukcyjny wpływ na rynek żywności. Michele Ruta, ekspert Banku Światowego, na oficjalnym blogu tej instytucji pisze o obawach związanych z kryzysem żywnościowym: „W 2019 r. Rosja i Ukraina łącznie odpowiedzialne były za 25 proc. globalnego eksportu pszenicy i 14 proc. kukurydzy. Wiele krajów na całym świecie jest silnie uzależnionych od tych przepływów. Na przykład 67 proc. konsumpcji pszenicy w Republice Konga to import z rejonu Morza Czarnego”.
Ale funkcjonowanie rynku żywności otrzymuje razy także z mniej spodziewanych stron, np. od ubezpieczycieli. Wprowadzenie sankcji redukuje rentowność biznesów i prowadzi do procesów odszkodowawczych. Duże międzynarodowe firmy są ubezpieczone od ryzyka politycznego. Wzrost liczby i wartości wypłacanych odszkodowań przełoży się jednak na wzrost cen takich ubezpieczeń, a w efekcie wzrost kosztów transportu żywności. Według Nicka Robinsona, specjalisty z firmy Marsh McLennan, to zjawisko jest już widoczne w branży lotniczej. Rosja przejęła leasingowane samoloty u zagranicznych operatorów, które akurat w momencie wybuchu wojny znajdowały się na jej terytorium. To spowodowało falę roszczeń, a jej skutkiem był wzrost kosztów ubezpieczeń o 200 proc. Podobna sytuacja może zdaniem analityka dotyczyć ubezpieczeń w transporcie morskim, choć ich ceny obecnie pozostają jeszcze stabilne.
Istotnym czynnikiem podnoszącym koszty będą też unijne sankcje zakazujące firmom ubezpieczania transportu rosyjskiej ropy (wchodzą 5 grudnia). Ale zdaniem Ruty odcięcie Ukrainy od globalnego rynku zaburza światowe łańcuchy wartości nie tylko w dziedzinie żywności. „Ukraina jest kluczowym dostawcą surowców, w tym przewodów zapłonowych dla samochodów, gazu neonowego dla półprzewodników i rudy żelaza dla hut”, natomiast „firmy produkujące sprzęt transportowy, maszyny, elektronikę i produkty spożywcze są szczególnie zależne od rosyjskich metali, chemikaliów, nawozów i innych towarów”. Przerwane ogniwa pojawiają się na różnych etapach produkcji, powodując przestoje i windując koszty logistyki.
Z dostosowaniem się do nowych warunków największe problemy będą miały kraje geograficznie bliskie Rosji, w tym Polska – inwestorzy nie będą już tak chętnie wysyłać tu kapitału czy budować fabryk. Jak widać, rosyjska czarna dziura daje przerzuty. Ale trzeba pamiętać, że Kreml też próbuje reorganizować własne łańcuchy wartości. Skoro mniej gazu i ropy może wysyłać na Zachód, próbuje eksportować surowce do Indii, Chin czy Turcji. Kraje te wykorzystują to, że Rosjanie są pod ścianą, i zmuszają ich do obniżek, co tworzy (potencjalnie i tymczasowo) poduszkę ratunkową dla ich spowalniających gospodarek, ale w dłuższym okresie może okazać się przekleństwem. Jeśli Rosja uruchomi gospodarkę wojenną, państwa te będą musiały stawić czoła potężnym deficytom energii przy braku alternatyw.
Powyższe przetasowania w globalnej gospodarce zachodzą w widoczny sposób. Jednocześnie jednak ma miejsce proces analogiczny do tego, na co zwracał uwagę Alexander J. Field w kontekście wojennej gospodarki USA z lat 40. Oto w skali globalnej dochodzi do przesuwania się produkcji przemysłowej z zastosowań cywilnych na wojskowe, gdyż państwa bardzo silnie zwiększają wydatki na armie. W 2021 r. globalne wydatki zbrojeniowe po raz pierwszy w historii przekroczyły 2,1 bln dol., co oznaczało wzrost o 0,7 proc. w relacji do 2020 r.
W tym roku z całą pewnością padnie kolejny rekord, gdyż wydatki na wojsko zwiększają właściwie wszystkie państwa świata. W obliczu rosyjskiej agresji kraje należące do NATO uzmysłowiły sobie, że powinny w końcu uhonorować zobowiązanie do wydawania na armię 2 proc. PKB rocznie. Polska podnosi je do poziomu 3 proc. PKB. Wydatki na armię zwiększają także Czechy i Słowacja, Słowenia, Łotwa i Rumunia. Niemcy wstrzykują w ten sektor dodatkowe 100 mld euro. Wydatki zbrojeniowe zwiększają Francuzi, Szwedzi i Hiszpanie. Nawet Belgowie zapowiedzieli dodatkowe 10 mld euro na zbrojenia. To Europa. Bo wydatki na armię zwiększają w tym roku także Chiny (o 7,1 proc. w porównaniu z 2021 r.), Japonia (o 3,5 proc.) oraz oczywiście USA. Te aż o 10 proc. (przed wybuchem wojny w Ukrainie planowano wzrost na poziomie 2,5 proc.) W efekcie przemysł zbrojeniowy zatrudnia coraz większe rzesze zdolnych ludzi, a ci zamiast wymyślać lepsze lodówki, auta czy lekarstwa, tworzą nowe typy broni. Ogólna produktywność w gospodarce zapewne znów maleje, choć jeszcze brak dobrych badań, które ilustrowałyby ten proces.
Czy można ten trend odwrócić?
Życie z sankcjami
Wyobraźmy sobie, że jutro wojna kończy się porażką Rosji. Czy to oznacza, że sytuacja gospodarcza wraca do normy? Najprawdopodobniej sankcje nałożone na ten kraj będą obowiązywać. Nicholas Mulder w książce „Broń ekonomiczna” – sam będąc sceptycznym wobec ich efektywności – przekonuje, że sankcje są współczesnym i trwałym elementem stosunków międzynarodowych.
Inwazja Rosji na Ukrainę ten stan rzeczy dodatkowo utrwali. Zresztą nawet gdy sankcje przestaną obowiązywać, wiele państw będzie się starało unikać kontaktów z Moskwą w obawie, że wkrótce kraj ten znów zacznie siać ferment. Historia nauczyła nas, że Kreml szanuje warunki pokoju tylko po to, by przygotować się do kolejnego konfliktu.
Jeśli już państwa chcą koniecznie interweniować, powinny robić to, stosując w sektorze energii zachęty produkcyjne, a więc prowadząc polityki propodażowe
Bardzo możliwe, że po wojnie globalna gospodarka zostanie przeprojektowana – zarówno w wyniku decyzji politycznych, jak i głębokich samoczynnych dostosowań rynkowych – tak, jakby Rosja była kolejnym Iranem, Kubą, Wenezuelą czy Koreą Północną. Oznacza to, że inicjatywy, których podejmujemy się dzisiaj, jak dywersyfikacja źródeł energii oraz stworzenie nowych, gwarantujących niezależność szlaków handlowych, to nie jest tylko opcja na tymczasowe przetrwanie kryzysu, ale długoterminowa konieczność. Także przeprojektowanie łańcuchów dostaw i produkcji nie ma tymczasowego charakteru.
Na gospodarczej szachownicy pionki i figury zmieniają właśnie swoje miejsca na trwałe. Ale czy w sposób, z którego powinniśmy być zadowoleni? Choć globalny handel w wyniku wojny prawdopodobnie mocno nie spowolni, jak miało to miejsce w trakcie pandemii, i tak powstaje obawa o przyszłość współpracy gospodarczej. Czy w końcu naprawdę dojdzie do deglobalizacji (dotąd tylko nią straszono)?
Jeśli państwa do zwiększonej liczby interwencji rynkowych dorzucą politykę taryf celnych i inne narzędzia protekcjonistyczne – to tak. Jednak etatystyczna reakcja na kryzysy związane z zaburzeniami rynku energii byłaby powtórką wielu dobrze opisanych historycznych błędów. Na przykład błędu Amerykanów, który popełnili w latach 70., wprowadzając kontrolę cen paliw, co doprowadziło do deficytów, zaburzeń rynkowych i w końcu do dużego kryzysu gospodarczego.
Jeśli już państwa chcą koniecznie interweniować, powinny robić to, stosując w sektorze energii zachęty produkcyjne, a więc prowadząc polityki propodażowe. Choć globalna gospodarka przechodzi głębokie procesy re organizacyjne, to wcale nie muszą one oznaczać spowolnienia wzrostu w przyszłości. Kluczowe będzie bardzo silne zacieśnianie współpracy gospodarczej w ramach wspólnoty państw demokratycznych i tych, które do niej aspirują. Uczestnictwo we wspólnym rynku na równych zasadach i wolne przepływy ludzi oraz kapitału powinny od teraz zależeć nie od lokalizacji geograficznej (jak to dotąd bywało w przypadku różnego rodzaju unii), ale właśnie od tego jednoczącego politycznego czynnika. To wielka szansa na to, by demokracje odzyskały wigor.
W dystopijnej literaturze niedemokracje często charakteryzują się wyjątkowo wysokim poziomem rozwoju gospodarczego. To bujda, o czym uczą nas przykłady Iranu, Korei Północnej, a także Rosji. Jednocząc się gospodarczo, prawdziwe wolne demokracje szybko i mocno wzbogacą się, udowadniając raz na zawsze swoją wyższość nad agresywnymi autorytaryzmami. ©℗