Historia pokazuje, że wybory środka kadencji stanowią w USA trudne wyzwanie dla partii prezydenckiej. Od 1934 r. było ich 22, a ugrupowanie gospodarza Białego Domu jedynie trzykrotnie zwiększało swój stan posiadania w Izbie Reprezentantów i sześciokrotnie w Senacie. Przy takiej perspektywie nie powinno dziwić, że faworytem wtorkowych wyborów do Kongresu są republikanie - analityczny portal FiveThirtyEight daje partii 82 proc. szans na odbicie Izby Reprezentantów i 54 proc. na przejęcie kontroli nad Senatem. W stawce są wszystkie 435 mandaty w Izbie Reprezentantów i 35 ze 100 senackich foteli. Najwięcej uwagi przyciągają wyścigi do izby wyższej parlamentu w tzw. stanach wahających się (wśród nich m.in. Pensylwania i Georgia), które prawdopodobnie przechylą szalę zwycięstwa w Senacie na stronę jednej z partii.
W narastająco spolaryzowanych politycznie Stanach Zjednoczonych tegoroczną kampanię zdominowały sprawy gospodarcze, głównie przekraczająca 8 proc. inflacja. Dla elektoratu republikańskiego ważny był też temat migracji oraz bezpieczeństwa, demokratów mobilizowała natomiast sprawa aborcji, do której dostęp w USA mocno ograniczono po wyroku Sądu Najwyższego na początku lata. Zaangażowany na koniec kampanii Barack Obama ostrzegał na wiecach, że stawką wyborów jest demokracja, wskazując na powielanej masowo przez republikanów tezy, że wybory prezydenckie w 2020 r. Trumpowi skradziono. Sam Trump, wzmocniony partyjnymi prawyborami i masowymi nominacjami jego lojalistów, ruszył z wiecami jako żywo przypominającymi te z jego kampanii prezydenckich. Wzywał na nich, by „zakończyć szaleństwo demokratów”, „ocalić amerykański sen” i sugerował, że niedługo ogłosi swój start w wyścigu o Biały Dom. Spekuluje się, że nastąpi to już w przyszłym tygodniu.
W toku kampanii i wzajemnych oskarżeń Ukraina nieco ginęła, choć im bliżej do wyborów, tym bardziej uwidaczniały się różnice między elektoratami dwóch amerykańskich partii. Z sondażu „Wall Street Journal” opublikowanego na początku listopada wynika, że już 48 proc. republikańskich wyborców uważa, że pomoc Stanów Zjednoczonych dla Ukrainy jest zbyt duża. W marcu było to zaledwie 6 proc. Odsetek republikanów, którzy twierdzą, że ich ojczyzna robi zbyt mało, spadł natomiast w tym czasie z 61 do 17 proc. Takie zmiany trendów nie są odnotowywane po stronie demokratów.
Reklama
Od 24 lutego Kongres wyasygnował na wsparcie Ukrainy 60 mld dol. Wartość deklarowanej przez USA pomocy wojskowej od początku rosyjskiej agresji to natomiast, według danych Pentagonu, 18,2 mld dol. Po prawej stronie amerykańskiej sceny politycznej, mocno inspirowanej wygłaszającą niepokojące stwierdzenia o Ukrainie gwiazdą Fox News Tuckerem Carlsonem, coraz głośniej słychać, że to kwota za wysoka lub wystarczająca. - Pod rządami republikanów Ukraina nie dostanie już ani centa - uważa kongresmenka Marjorie Taylor Greene. - Musimy zatrzymać kurek z pieniędzmi na Ukrainę - komentuje z kolei kandydat tej partii do Senatu z Ohio J.D. Vance. Walczący z ramienia GOP o senacki fotel z Arizony Blake Masters stwierdził nawet, że pieniądze wysyłane nad Dniepr zamiast tego powinny zostać przeznaczone na budowę muru na południowej granicy USA. Takich komentarzy nazbierało się tyle, że zaniepokojenie nimi wyraził nawet szef ukraińskiej dyplomacji Dmytro Kułeba.
Reklama
- Te najgłośniejsze wypowiedzi często nie pochodzą od najbardziej wpływowych osób. Ale jest prawdą, że po dwóch stronach w Kongresie są też poważniejsi przeciwnicy obecnej linii administracji. Kevin McCarthy, lider republikańskiej mniejszości w Izbie Reprezentantów, mówił o zakończeniu „czeków in blanco” dla Ukrainy, a frakcja 30 tzw. progresywistów z Partii Demokratycznej wezwała w liście Bidena, by doprowadził do rozmów pokojowych między Ukrainą a Rosją, choć później się z tego dokumentu wycofała - mówi DGP Michaela Hoenicke Moore, politolog i historyk z University of Iowa.
Nieoficjalnie Biały Dom i Departament Stanu bardzo krytycznie przyjęły list progresywistów. Jednocześnie - jak donosił „Washington Post” - administracja kanałami prywatnymi miała ostatnio zwrócić się do prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, by ten zasygnalizował, że nie jest zamknięty na negocjacje z Rosją. Krok ten ma na celu - w zamiarze dyplomatów z USA - utrzymanie międzynarodowego wsparcia dla Ukrainy. Urzędnicy nad Potomakiem niepokoją się, że wykluczenie przez Kijów jakichkolwiek rozmów z Władimirem Putinem nie spotyka się ze zrozumieniem niektórych państw Europy, Afryki czy Ameryki Łacińskiej. Zarazem jest to pierwszy takiego rodzaju sygnał ws. negocjacji z Moskwą płynący z Waszyngtonu do Kijowa.
Równolegle w administracji nie brakuje obaw, że republikanie od przyszłego roku mogą spowolnić potok pieniędzy i broni wysyłanych do Ukrainy. By niejako wyprzedzić ich spodziewany większy opór, Kongres jeszcze w starym składzie ma zatwierdzić w tym roku nowy pakiet, według spekulacji może on sięgnąć nawet kwoty 55 mld dol. Akcent w nim niekoniecznie musi być położony na sprawy wojskowe. Oczekuje się, że mocno związani z kompleksem przemysłowo-zbrojeniowym republikanie mniej będą oponować przeciwko wsparciu militarnemu, a bardziej przeciwko pomocy pozawojskowej. Zagrożone mogą być np. środki przekazywane na Ukrainę za pośrednictwem ONZ czy te z agencji USAID. Zarazem niezagrożone wydają się zakupy sprzętu wojskowego przez Polskę. Ewentualna wygrana republikanów zmniejsza natomiast szanse na transfer z Arabii Saudyjskiej do Polski i do Ukrainy amerykańskich baterii rakietowego systemu Patriot. Taki krok jest rozważany przez skonfliktowanych z Saudami kongresowych demokratów.
Właściwie pewne jest, że po ewentualnym przejęciu Izby Reprezentantów republikanie będą chcieli zwiększyć nadzór nad przekazywanymi Ukrainie dolarami (być może w tej sprawie powołają nawet komisje). Tak zresztą rosnące tendencje izolacjonistyczne w partii starają się tłumaczyć doświadczeni republikańscy senatorzy, ma chodzić jedynie o dokładniejszą weryfikację tego, na co idą pieniądze amerykańskiego podatnika, a nie odwracanie się od Ukrainy. Wśród nich jest lider republikańskiej mniejszości w Senacie Mitch McConnell, który niedawno wezwał administrację do „szybszych i proaktywnych działań, by wesprzeć Ukrainę”. Wpływowy polityk konsekwentnie opowiada się za tym, by nad Dniepr wysłać nie tylko więcej systemów obrony przeciwrakietowej, lecz także blokowane przez Biały Dom pociski dalekiego zasięgu. Po wyborach będzie miał jednak ograniczone pole manewru - wszystko wskazuje na to, że ten główny rozgrywający po prawej stronie na Kapitolu będzie musiał się mierzyć od nowego roku z silniejszą niż obecnie w parlamentarnych ławach frakcją izolacjonistów związanych z Trumpem.

Putin gra na zamęczenie Ukrainy

Choć na Chersońszczyźnie, a także na wschodzie Ukrainy nie ustają ciężkie walki, to ani Ukraina, ani Rosja nie poczyniły w ostatnich dniach wielkich postępów terytorialnych. Równocześnie armia Władimira Putina, w nadziei na załamanie ducha walki Ukraińców, kontynuuje ataki rakietowe na ukraińską infrastrukturę krytyczną i cywilną. W poniedziałek w obwodzie chersońskim rosyjskie wojsko ostrzelało rakietami Grad przedszkole. Dalsze takie ataki mają ograniczyć systemy obrony powietrznej NASAMS i Aspide, które według słów ministra obrony Ołeksija Reznikowa dotarły już nad Dniepr. Głównym celem Rosjan na ten moment jest zniszczenie ukraińskiej sieci energetycznej przed zimą, szczególnie w regionie Kijowa. Na najchłodniejszy okres roku mieszkańcy stolicy mogą być pozbawieni światła, ciepła oraz wody. W niedzielę prezydent Wołodymyr Zełenski informował, że ponad 4,5 mln odbiorców nie ma dostępu do światła, problem dotyczył głównie obwodu kijowskiego. Ukraińska stolica przygotowuje się na najgorsze - kupowane są generatory prądu, przygotowywanych jest ok. 1 tys. ogrzewanych schronów, a władze apelują do mieszkańców o oszczędzanie elektryczności i uzgodnienie na wszelki wypadek z rodziną i znajomymi z przedmieść planów ewentualnego wyjazdu.

Stawką tych wyborów jest pomoc dla Ukrainy [OPINIA]

W kampanii zabrnięto daleko, za daleko. Ukraina stała się niestety zakładnikiem amerykańskiej polityki wewnętrznej, a między partiami różnice szybko narastają. Demokraci na czele z Joem Bidenem w pomoc naszemu wschodniemu sąsiadowi zainwestowali mnóstwo kapitału politycznego. Ich kandydaci do Kongresu na ulotkach umieszczają ukraińskie flagi, ich wyborcy wywieszają niebiesko-żółte płótna przed domami, urzędnicy administracji zapewniają, że wsparcie USA dla Kijowa jest niezachwiane. A republikanie? Trudno już zliczyć kandydatów z tej partii, którzy głoszą, że pomocy dla Ukrainy jest za dużo i że amerykańscy politycy wpierw powinni zająć się problemami Ameryki. Tak, jak pokazują sondaże, uważa ich elektorat - na tym można zbić głosy. W ostatnich tygodniach brutalnie wybudziliśmy się ze snu o szerokiej ponadpartyjności w sprawie Ukrainy.
Niemal pewne przejęcie władzy przez republikanów w Izbie Reprezentantów i prawdopodobne w Senacie to zła wiadomość dla Kijowa, a także Warszawy. Wsparcie dla Ukrainy płynące z Kapitolu od Nowego Roku nie będzie już wyglądać tak samo, każdy dolar będzie oglądany i debatowany dziesięć razy. Z większością w Izbie Reprezentantów republikanie mogą rozpocząć parlamentarne śledztwa ws. funduszy wysyłanych do Ukrainy, Waszyngton pogrąży się w oskarżeniach. A gdy Biden zwróci się w przyszłym roku kolejny raz o pieniądze dla naszego wschodniego sąsiada, to spotka się z dużym oporem. Prawdopodobne, że w toku negocjacji na Kapitolu plany administracji będą musiały zostać okrojone, wszystko będzie się przeciągało, a końcowo pomoc Ameryki zacznie coraz bardziej wyglądać tak jak Niemiec. Stany Zjednoczone nie porzucą Ukrainy, ale stawką tych wyborów są zakres, jakość i szybkość wsparcia USA. A to może być przecież w wojnie decydujące.
Gdzie szukać nadziei? W Mitchu McConnellu, liderze republikańskiej mniejszości (na ten moment) w Senacie, starym politycznym wyjadaczu z Kentucky, który znany jest z umiejętności zablokowania lub odblokowania na Kapitolu wszystkiego i zakulisowej zręczności. Polityku nazywanym w Waszyngtonie „ponurym żniwiarzem” - małomównym, skutecznym, koniunkturalnym, a gdy wymaga tego polityczny sukces, to śmiało sięgającym po hipokryzję. McConnell nie zwykł przegrywać, a teraz to on trzyma pochodnię reaganizmu i chce nie tylko utrzymać, lecz także zwiększyć zakres wsparcia USA dla Ukrainy. W tym celu jego otoczenie planuje w przyszłym roku edukację nowych i nieopierzonych w obszarze polityki zagranicznej parlamentarzystów z tendencjami izolacjonistycznymi, ma w to zostać zaangażowany nawet były sekretarz stanu Mike Pompeo, wciąż szanowany przez trumpistów. Warto podkreślić, że McConnell jest w otwartym konflikcie z Trumpem (Trump atakuje go wprost, a McConnell przeważnie milczy) i będzie chciał temperować jego lojalistów. Zapewne punktowo będzie mu się to udawało, a równocześnie sobie znanym sposobem wytrwa przy tym jako lider swojego ugrupowania w Senacie.
Przy tak niesprzyjających dla republikańskiego establishmentu wiatrach każdy sukces McConnella ws. Ukrainy będzie na wagę złota. Ale wierchuszka partii walkę o odbicie dusz elektoratu przegrywa bądź już przegrała. Wiecznie zaniepokojona narastającym nieporządkiem gwiazda Fox News Tucker Carlson, a za nim Donald Trump mogą triumfować. Elektorat po prawej stronie coraz mocniej mówi Carlsonem wpadającym łatwo w propagandowe pułapki Kremla. „Ani centa więcej na Ukrainę”, „Najpierw Ameryka, potem reszta”, „Zajmijmy się najpierw naszą granicą, a potem ukraińską” - takich wypowiedzi mniej lub bardziej lotnych republikanów słyszymy mnóstwo.
Trumpowsko-izolacjonistyczy dżin uciekł z butelki i trudno będzie już go zapędzić z powrotem. I tu widać różnice między partiami. Bo u demokratów miłośników izolacjonizmu także nie brakuje, ale są pacyfikowani. Pod koniec października 30 kongresmenów progresywnej frakcji tej partii opublikowało głupiutki list wzywający Bidena do negocjacji z Rosją, by zakończyć wojnę. Nazajutrz parlamentarzyści ogłosili, że dokument wycofują, że napisali go w lecie, gdy sytuacja była inna, i że tak w ogóle to nie mieli zamiaru go publikować i zaszła pomyłka. Sytuacja była kuriozalna. W pokrętne tłumaczenia progresywistów nikt oczywiście nad Potomakiem nie wierzy. Tak naprawdę to Biały Dom szybko zdyscyplinował porywczych „miłośników pokoju”, którzy próbowali kampanijnie licytować się z republikanami.
Biden przez następne dwa lata będzie stał przed podobnymi dylematami jak jego polityczna inspiracja - Franklin Delano Roosevelt, który pod koniec lat 30. XX w. też mierzył się w kraju z tendencjami izolacjonistycznymi. Było to w trakcie wychodzenia z kryzysu, a także wzrostu zaniepokojenia w Stanach Zjednoczonych rosnącą potęgą polityczną i militarną Japonii. Po 1939 r. FDR mówił, że musi balansować między „wolą 70 proc. Amerykanów, by nie wchodzić do wojny, i wolą 70 proc. Amerykanów, którzy chcą wszystkiego, co złamie Hitlera, nawet jeśli to doprowadzi do wojny”.