Niegdyś zapomniana przez Europę Białoruś, dziś coraz mocniej przyciąga uwagę zachodniego świata. Uczynienie współlaureatem Pokojowej Nagrody Nobla tamtejszego opozycjonisty Alesia Bialackiego, jest kolejnym tego dowodem. Owa uwaga staje się coraz bardziej uzasadniona, bo działania Rosji zmierzają do uczynienia z tego kraju kotła, który może wybuchnąć.
Dyktator bez symptomów szaleństwa
Sytuacja pełna jest paradoksów. Jeszcze dwa lata temu do powszechnego buntu Białorusinów najbardziej przyczynił się Alaksandr Łukaszenka, który tak bezczelnie sfałszował wybory prezydenckie, iż obywatele nie potrafili tego dłużej zdzierżyć. Tamtą, trwającą wiele miesięcy falę protestów dyktator przetrwał w dużej mierze dzięki pomocy, jaką zapewnił mu Putin. Pozwoliła ona utrzymać Łukaszence kontrolę nad armią oraz białoruskim KGB, a następnie brutalnie rozbić opozycję. Wysyłając do więzień i obozów pracy ponad 1,3 tys. jej działaczy, a drugie tyle zmuszając do emigracji. Minęło półtora roku i sytuacja zaczęła się odwracać. Konsekwencje najazdu Rosji na Ukrainę sprawiają, iż teraz to Kreml bardzo potrzebuje wsparcia sojuszników.
Największym nieszczęściem, ale też czasami szczęściem Białorusinów (zależy od dziejowego momentu) jest to, iż człowiek, którego ponad ćwierć wieku temu wybrali na prezydenta, to wzorcowy produkt sowiecki. Orwellowskie dwójmyślenie jest dla niego rzeczą naturalną. Prawda, kłamstwo, fakty to dla Łukaszenki rzeczy względne, którymi można dowolnie żonglować. Białoruski dyktator potrafi mówić jedno, robić dokładnie coś odwrotnego, a co rzeczywiście myśli, wie tylko on. Jedyny pewnik to jego determinacja, żeby za wszelką cenę przetrwać i utrzymać władzę nad małym, ubogim krajem. To, że wciąż mu się ta sztuka udaje, świadczy najlepiej, jak przebiegły z niego gracz. Tyle tylko, że nawet arcymistrzów może w pewnym momencie przerosnąć sytuacja.
Szczęściem Białorusinów jest to, że trzymający ich za twarz dyktator - w odwrotności do Władimira Putina - nie wykazuje w swym postępowaniu symptomów szaleństwa. Gdyby Łukaszenka chciał, żeby Białoruś brała bezpośrednio udział w wojnie z Ukrainą, to już miałoby to miejsce. Zwłaszcza na początku inwazji, kiedy zapowiadało się, iż Rosja odniesie sukces, mógł żywić nadzieję, że wyciągnie w wojny jakie, osobiste korzyści. Dziś rosyjska armia ponosi porażkę za porażką i dobrowolne posłanie białoruskich żołnierzy na front byłoby jak odstrzelenie sobie z miejsca obu stóp. Akurat do tego Łukaszenka nie wykazywał nigdy inklinacji.
Kolejne odsłony tego samego spektaklu
Możemy więc od pół roku oglądać kolejne odsłony tego samego spektaklu. Oto białoruski dyktator spotyka się z Putinem, a następnie deklaruje swe oddanie Rosji oraz wrogość wobec Zachodu (na czele z Polską). Potem kontynuuje serię agresywnych wystąpień, prowokacji (znów wymierzonych przede wszystkim w Polskę), wysyła białoruskie wojska na ćwiczenia pod ukraińską granicę i... nic z tego nie wynika. Nawet gdy w końcu zaczyna się pobór rezerwistów, w kolejnym kroku Łukaszenka decyduje, iż zajmą się oni nie strzelaniem, lecz zbieraniem ziemniaków. Tak od pół roku Mińsk sprawia wrażenie, że lada dzień rzuci armię przeciw Ukrainie. Po czym następuje chwila przerwy i znów sprawia wrażenie.
Jednakże Białorusini jednocześnie mają pecha, że rządzący nimi człowiek pozwolił, żeby Rosja zabierała stopniowo ich krajowi kolejne elementy suwerenności. Nim się obejrzeli, białoruskie terytorium stało się zapleczem dla rosyjskich sił zbrojnych oraz miejscem, z którego mogą prowadzić operacje militarne. Od tego Łukaszenka nie próbował się uchylić, lub Putin na aż tak wielką swobodę mu nie pozwolił. Rosyjskie wojska korzystają więc od początku działań zbrojnych z tych możliwości. Łatwo też dostrzec, iż stopniowo rozszerzają one zakres swoich prerogatyw. Wedle doniesień ukraińskiego wywiadu białoruskie magazyny amunicji są traktowane już jako rosyjskie rezerwy i systematycznie opróżniane. Zaś po ogłoszeniu przez Putina mobilizacji część poborowych wędruje na Białoruś, gdzie zostają skoszarowani. Ich liczbę strona ukraińska ocenia na ok. 20 tys.
Jeden ze scenariuszy, który rozpatrujemy jako całkiem poważny, jest taki, że po nasyceniu białoruskich jednostek wojskowych Rosjanie spróbują urządzić bunt i przejąć od Łukaszenki kierowanie żołnierzami – oznajmił w tym tygodniu Mychajło Podolak, doradca prezydenta Zełenskiego. Pogłoski, że Kreml odsunie Łukaszenkę, to nic nowego. Wracają od dawna, jeśli tylko dyktator robi coś, co wydaje się nie być do końca po myśli Kremla. Jednak nigdy wcześnie nie prezentowały się one jako tak prawdopodobne.
Fatalny przebieg mobilizacji w Rosji
Wynika to z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy z nich to fatalny przebieg mobilizacji w Rosji. Tymczasem jeśli idzie o tanie mięso armatnie, to w pół roku Kreml wyczerpał zasoby: Doniecka, Ługańska, Buriacji, obozów pracy itd. Jednocześnie rdzenni Rosjanie, zwłaszcza z wielkich miast zupełnie się nie palą, by oddać życie za swego prezydenta. Trudne do zweryfikowania dane z tego tygodnia mówią, iż do tej pory w ramach mobilizacji powołano pod broń w Rosji jedynie ok. 100 tys. mężczyzn. Jednocześnie rosyjskie wydanie magazynu "Forbes" oszacowało, że za granicę uciekło ok. 700 tys.
Białoruskie siły zbrojne to ok. 25 tys. wyekwipowanych żołnierzy w wojskach lądowych plus możliwość powołania pod broń kilkukrotnie większej liczby. Zatem Białoruś jawi się dla Kremla jako kuszący zasób "świeżego mięsa armatniego" i co najważniejsze - gotowego do użycia.
Drugi powód to potknięcie się Putina na wierze we własną propagandę. Kreml przez lata budował obraz "zgniłego Zachodu", zdegenerowanego oraz łatwego do zastraszenia. Tymczasem szantaż energetyczny, choć zabolał, to nie zadziałał. Tyran zalicytował więc odważniej i zaczął grozić użyciem broni atomowej. I znów nic. Przekonanie się na własnej skórze, że wyobrażenia, w które się wierzy, są inne niż rzeczywisty świat, bywa konfundujące. Dalej eskalować konflikt da się już tylko albo faktycznie dokonując ataku ładunkiem jądrowym, albo próbując znaleźć wcześniej jakieś rozwiązanie pośrednie. Tutaj Białoruś stanowiłaby użyteczne narzędzie. Acz pod warunkiem, że Łukaszenka zdecyduje się posłać białoruską armię do walki.
Tak wracamy do punktu początkowego. Mianowicie gdyby chciał, to już dawno ten scenariusz byłby realizowany. Do tej pory Kreml, choć tak mocno podporządkował sobie białoruskie państwo, ten stan rzeczy tolerował. Ale Rosja i jej władca idą na dno, a to zmusza Władimira Putina do coraz bardziej desperackich działań.
Próba odsunięcia Łukaszenki
Próba odsunięcia Łukaszenki i przejęcia całkowitej kontroli nad siłami zbrojnymi Białorusi byłaby czymś dokładnie takim, ponieważ wbrew pozorom jest to bardzo trudne. Nawet gdyby białoruskiego dyktatora ubezwłasnowolniono lub zabito, a całą generalicję wymieniono na rosyjską, to wciąż brak pewności, czy żołnierze, podoficerowie i oficerowie zechcą wykonywać rozkazy. Tym bardziej te dotyczące pójścia na wojnę przeciw Ukraińcom i oddania życia za prezydenta Rosji.
Nawet "rozwodnienie" białoruskich jednostek rosyjskimi poborowymi niewiele tu zmienia. Stwierdzenie tego nie oznacza jednak, iż Kreml nie poważy się na takie szaleństwo.
Od początku wojny Putin i jego otocznie stale udowadniają, jak bardzo są impregnowani na wyciąganie wniosków z przeszłości Rosji oraz z błędów przodków i także własnych. Podejmowaniu seryjnie nietrafionych decyzji nie potrafi się przeciwstawić ani rosyjska generalicja, ani nikt inny. Dlatego desperacka próba przejęcia kontroli nad białoruską armią wcale nie wygląda na niemożliwą. Mimo iż dość łatwo może się ona przerodzić dla Rosji w otwarcie drugiego frontu.
Białorusini już raz zadziwili świat, kiedy w 2020 r. nagle zerwali się do takiego protestu, jaki można jedynie porównać z narodzinami "Solidarności" w Polsce w 1980 r. Przy czym Łukaszenka dał im lekcję, że na Wschodzie pokojowym oporem się nie wygrywa. Teraz są bierni i zastraszeni. Ale jeśli Moskwa wepchnęłaby Białoruś wprost do wojny, to setki tysięcy młodych ludzi stanęłoby przed dylematem, czy bezwolnie iść na rzeź, czy jednak próbować się bronić. A ci wcieleni do armii mieliby broń już pod ręką.
Jedyna gwarancja bezpiecznej przyszłości Polski
Jest jeszcze jedna rzecz, jaką Białorusini niedawno zaskoczyli. Tuż przed wybuchem ich protestów w listopadzie 2019 r. odbył się w stolicy Litwy pogrzeb szczątków uczestników powstania styczniowego, przypadkiem odnalezionych po obsunięciu się zbocza Góry Giedymina w Wilnie. Jednym z wówczas ekshumowanych okazał się Konstanty Kalinowski, znany jako Kastuś Kalinouski, bohater walki z Rosjanami o białoruską niepodległość. Uroczystość zamienił się w wielką demonstracją białoruskiego patriotyzmu. To właśnie przedstawiciele tej nacji przybyli nań najliczniej. Powstanie uważane przez Polaków za ich własne okazało się być mitem, budzącym dużo żywsze emocje na Białorusi. To tam jest jednym z najważniejszych elementów zbiorowej pamięci młodego narodu.
Jeśli zatem Putin skusi się na białoruską armię, a ma środki, by spróbować ją przejąć, należy się spodziewać, że wojna tocząca się tysiąc kilometrów od granic Polski nagle wybuchnie też po ich drugiej stronie. A wówczas bratnim Białorusinom należy przyjść z pomocą. Ponieważ jedyne, co może zagwarantować Rzeczpospolitej bezpieczną przyszłość, to jak najszybsza klęska Rosji.