Podpisane zostały umowy ramowe, które (…) znacząco wzmocnią polskie siły zbrojne. To wzmocnienie jest niezwykle ważne, w związku z sytuacją, z jaką mamy do czynienia za naszą wschodnią granicą. My nie mamy czasu (…). My musimy zbroić Wojsko Polskie – stwierdził minister obrony Mariusz Błaszczak pod koniec lipca, podczas zatwierdzenia kontraktów na południowokoreański sprzęt wojskowy. – W ramach umowy ramowej, którą podpisaliśmy, zamówimy 1000 czołgów K2, ponad 600 armatohaubic K9, zamówimy także trzy eskadry samolotów FA-50. Można powiedzieć, że już zamówiliśmy właśnie taką broń – tłumaczył.
To, że napaść Rosji na Ukrainę wymusza na nas szybkie zwiększenie zdolności obronnych, jest oczywiste. Panuje w tej sprawie ponadpartyjna zgoda i nikt roztropny tego nie kwestionuje. Ale warto uważnie się wsłuchać nie tylko w to, co mówi wicepremier Błaszczak, lecz także w to, co można usłyszeć wokół resortu obrony – i wtedy zakupy w Korei, choć generalnie słuszne, wydają się jednak nieco mniej trafionym rozwiązaniem.

Jeśli mówimy A, powiedzmy B

Reklama
Po pierwsze, sformułowanie „można powiedzieć, że już zamówiliśmy właśnie taką broń” jest tak samo prawdziwe jak to, że „praktycznie do Polski dotarły pieniądze z unijnego Funduszu Odbudowy”. Na razie podpisaliśmy umowy ramowe i dopiero teraz zaczną się szczegółowe negocjacje dotyczące kosztów, czasu dostaw czy transferu technologii. Jesteśmy w sytuacji, w której dwóch dżentelmenów się spotkało, obaj powiedzieli, że chętnie zrobią ze sobą interes, atmosfera negocjacji jest doskonała, ale jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach.