Czy jeśli niedźwiedź zje libertarianina, to dlatego, że chciała tak niewidzialna ręka wolnego rynku?
Jeśli uważamy, że ona macza swoje palce we wszystkim, to niewykluczone. Ale w czasie, gdy zajmowałem się libertarianami i niedźwiedziami, na szczęście żadnego z tych pierwszych nie pożarł przedstawiciel tych drugich. Choć, niestety, wskutek wzbudzonej przez wolnorynkowców niedźwiedziej aktywności w Grafton w stanie New Hampshire ucierpieli najbiedniejsi, samotne emerytki oraz przedstawiciele najbardziej narażonych na wykluczenie grup społecznych. Co samo w sobie jest lekcją o tym, że w wolnorynkowej utopii, jaką wymarzyli sobie bohaterowie mojej książki, poradzi sobie tylko sprawny, zdrowy, młody mężczyzna z bronią.
Zacznijmy od początku. Co sprowadziło cię na trop niedźwiedzi i libertarian - zwolenników społeczeństwa nieograniczonego zakazami i nakazami państwa oraz władzy centralnej - gdzieś w gęstym lesie w Nowej Anglii?
W ogóle nie interesowałem się wolnorynkowcami. Jako dziennikarz regionalnej prasy trafiłem do Grafton, by porozmawiać z byłą żołnierką, która pisała skargi do Departamentu ds. Weteranów. Była niepełnosprawna i nie mogła się swobodnie poruszać po domu. Walczyła z biurokracją, domagając się interwencji. Miała też w domu gromadę kotów. I pewnym momencie niezobowiązująco rzuciła uwagę, która natychmiast mnie zainteresowała: "Wiesz, kiedyś wypuszczałam koty na zewnątrz, ale to było, zanim przyszły niedźwiedzie".
Reklama
Reklama