Kryzys - zdaniem Polaków - zbliża się dużymi krokami. Aż ośmiu na dziesięciu uczestników ankiety przeprowadzonej przez portal ekonomiczny New Connect, przyznaje, że codziennie przegląda gazety, szukając doniesień na ten temat. I choć tylko nieliczni odczuli na własnej skórze skutki złej koniunktury, to blisko połowa obawia się, że poziom ich życia się pogorszy. "Bo jak się nie bać, skoro co chwilę słyszę, że kogoś zwalniają?" - tłumaczy 33-letnia Natalia, pracująca w instytucji finansowej w Warszawie. Kobieta nie jest wyjątkiem, bo ponad 13 proc. ankietowanych przez New Connect zauważyło w swojej firmie większą niż "normalnie" redukcję zatrudnienia. Jedna trzecia natomiast widzi, że ich firma zaczęła wprowadzać drastyczne oszczędności.
I właśnie dlatego Polacy wolą dmuchać na zimne. "Stali się o ostrożniejsi. W ostatnim czasie znacznie wzrosło zainteresowanie ubezpieczeniem kredytu na wypadek utraty pracy. Klienci jasno mówią, że boją się o swoją przyszłość" - mówi Paweł Majtkowski, analityk finansowy. Podstawowe pytanie zadawane doradcom brzmi: jak uchronić się przed stratami.
"Bo do strat ludzie przykładają o wiele większą wagę niż do zysków. Rzucają wszystko i próbują się ratować. Wycofują pieniądze z lokat i umarzają jednostki uczestnictwa w funduszach. Amerykanin poczekałby na lepszą koniunkturę, wiedząc, że jego straty są na razie tylko wirtualne. Polak działa natychmiast, bojąc się, że może być gorzej. Pewne pieniądze to tylko te, które są w kieszeni" - wyjaśnia socjolog prof. Janusz Czapiński. Pewnie właśnie dlatego Polacy niechętnie lokują pieniądze w bankach. Prawie 70 proc. badanych do oszczędzania nie skusiła nawet wysoko oprocentowana lokata. Także kredyty nie cieszą się już takim wzięciem, jak jeszcze miesiąc temu. Bo trudniej je otrzymać i istnieje obawa, czy uda się je spłacić.
Ale przy tym wszystkim nie jesteśmy pesymistami. Prawie 45 proc. badanych uważa, że dobra koniunktura wróci za 2-3 lata. Co czwarty jest przekonany, że nastąpi już za rok.
p
Magdalena Janczewska: Polaków nie dotknął jeszcze kryzys, a już panikują. Dlaczego?
Robert Gwiazdowski*: Bo się nie przyzwyczaili do górek i dołków w gospodarce. Znamy tylko stan, gdy jest świetnie albo fatalnie. Przez ostatnie lata trwała dobra koniunktura. Polacy zachłysnęli się podwyżkami, poczuli się panami rynku, którzy mogą dyktować warunki pracodawcom, a tu nagle okazuje się, że ktoś ich śmie zwolnić, że wcale nie ma tylu ofert pracy. A oni nabrali kredytów we frankach albo utopili pieniądze w funduszach inwestycyjnych. I dlatego panicznie sprzedają fundusze, zamiast przeczekać.
Ale kredytów też nie biorą. Rezygnują z większych wydatków, wyjazdów, przyjemności. To już chyba przesada?
Ależ skąd! To akurat bardzo dobre. Zbyt długo byliśmy frywolni i nieroztropni. Z ułańską fantazją wydawaliśmy pieniądze. Często żyliśmy ponad stan. Braliśmy kredyty bez opamiętania, tylko dlatego, że ktoś nam je chciał dawać. Może nareszcie nauczymy się nie kupować, gdy nie jesteśmy pewni, że nas na coś stać. Musimy nabrać pokory.
Mówi pan tak, jakby ten kryzys był nam potrzebny.
Bo naprawdę tak myślę. Może nareszcie część Polaków zacznie racjonalizować swoje koszty i kalkulować zyski i straty. Szkoda tylko, że uczymy się na błędach, a nie na uniwersytecie. Bo w gospodarce są góry i dołki - warto o tym pamiętać.
*Robert Gwiazdowski jest prezesem Centrum im. Adama Smitha
p
Choć Polacy nie odczuli jeszcze na własnej skórze skutków światowego kryzysu gospodarczego, już zaczęli się go bać. Dlaczego? Bo - jak deklarują - widzą wokół siebie jego pierwsze oznaki. Blisko jedna trzecia ankietowanych przez portal ekonomiczny New Connect zauważyła, że firma, w której pracują, zaczęła nagle gwałtownie oszczędzać. Prawie połowa obawia się, że kryzys spowoduje obniżenie ich poziomu życia. Są też tacy, którzy w obawie przed utratą pracy rezygnują z większych zakupów czy inwestycji. Oto ich opowieści:
39-letnia Zuzanna, HR-owiec
Od ponad roku planowałam razem z moim partnerem podróż na Bali. To miał być wyjazd z okazji rocznicy naszego poznania się. Wykupiliśmy tę wycieczkę znacznie wcześniej, przeznaczając na nią większość oszczędności. Czuliśmy, że możemy sobie na to pozwolić, bo narzeczony na początku roku dostał podwyżkę, ja zamierzałam o nią wkrótce poprosić. Postanowiliśmy na niczym nie oszczędzać - pięciogwiazdkowy hotel, własny domek na plaży, all inclusive. W sumie kilkanaście tysięcy złotych. Ale nastrój radosnego oczekiwania na podróż zepsuły nam dochodzące zewsząd słuchy o kryzysie. Gdy w pracy zaczęły krążyć plotki o czekającej nas redukcji zatrudnienia, nie miałam już odwagi pójść do szefa i domagać się większej pensji. Bałam się, że może to wykorzystać jako pretekst, by mnie zwolnić. W końcu spanikowałam i zaproponowałam narzeczonemu, by odpuścić sobie wycieczkę na Bali. Tomek protestował, ale miałam wrażenie, że robi to raczej pro forma. Potem uznaliśmy, że wycofujemy pieniądze. Na szczęście odzyskaliśmy prawie całą kwotę. Czy żałuję? Oczywiście, ale chyba nie potrafiłabym się teraz cieszyć tak kosztownym urlopem.
37-letnia Sylwia, dział sprzedaży w korporacji
Już od dawna myślałam o zmianie pracy. Mąż mnie wspiera. "Ta praca cię niszczy" - przekonywał. Złożyłam więc wypowiedzenie i czekałam, bo firma chciała mnie zatrzymać. Ja postawiłam swoje warunki. W Ameryce właśnie padały banki, ale Polski to nie dotyczyło. Szefowie przekonywali gorąco, bym została, ale nie rwali się do tego, by moje warunki spełniać.
Pewnego dnia obudziłam się z myślą, że nie dam rady już więcej pójść do pracy. "Dziś ostatecznie rzucę to wszystko" - powiedziałam. Mąż milczał. Milczał przy śniadaniu i przy chowaniu naczyń do zmywarki. Nagle moją uwagę przykuł głos z telewizora. "Możemy mówić o prawdziwym tąpnięciu, złotówka od lat nie była tak nisko" - mówił ze swadą dziennikarz. Stałam przed dużym niebieskim ekranem i czułam, jak płynący z niego głos łamie mi życie. Przypomniałam sobie, że spłacam kredyt na dom we frankach szwajcarskich. Do pokoju wszedł mąż. "Wstrzymaj się trochę z tym wypowiedzeniem" - powiedział. Wycofałam wypowiedzenie.
40-letni Rafał, doradca w firmie konsultingowej
O kupnie nowego samochodu myślałem od dość dawna, bo ten, którym teraz jeżdżę, zawiódł mnie zeszłej zimy. Upatrzyłem sobie zgrabniutkiego minimorrisa i udało mi się nawet uzbierać pokaźną sumkę na pierwszą wpłatę. Resztę zamierzałem rozłożyć na raty. Wszystko było już właściwie dopięte, dealer przygotował umowę, w której cena samochodu była przeliczona z euro po korzystnym kursie. I nagle spanikowałem: "A co będzie, jeśli zwolnią mnie z pracy?". Nie mam pojęcia, dlaczego tak pomyślałem. Może dlatego, że w firmie od kilku tygodni krąży plotka, że jeśli stracimy choć kilku klientów, to nie obejdzie się bez cięć. A ostatnio ktoś powiedział, że szefostwo zamierza renegocjować umowy z najlepiej zarabiającymi pracownikami kontraktowymi. Ja do nich nie należę, ale niepokój pozostał.
Zresztą nie ja jeden boję się kryzysu. Ktoś odłożył remont mieszkania, inny nie pojedzie na sylwestra w Alpy. A ostatnio wspólnie zdecydowaliśmy, że w tym roku nie będziemy robić składkowych Andrzejek.
28-letnia Agnieszka, pracownica agencji reklamowej
Razem z mężem kupiliśmy rok temu działkę pod Warszawą. Latem zaczęliśmy budowę domu, na początek z własnych środków. Planowaliśmy, że jak się wyczerpią, weźmiemy kredyt. Chcieliśmy pożyczyć z banku mniej więcej 600 tys. zł, bo oboje mamy niezłą zdolność kredytową.
Niestety we wrześniu zaczął się kryzys finansowy. Codziennie czytaliśmy złowieszcze artykuły o zwolnieniach, recesji oraz o tym, że banki coraz mniej chętnie udzielają kredytów. Długo o tym rozmawialiśmy i w końcu doszliśmy do wniosku, że pożyczanie pieniędzy w tak niepewnym czasie jest nierozsądne. Ale nie tylko, bo także nieopłacalne. Gdy poszliśmy do doradcy finansowego, ten zasugerował nam, aby odczekać kilka miesięcy, bo teraz banki oferują niekorzystne oprocentowanie. Nie mamy też wkładu własnego, bo wszystko już wydaliśmy. Zawiesiliśmy więc remont, pewnie na jakiś rok.