W morzu otaczających nas niewiadomych, kilku rzeczy można być już pewnym. Liczby są bowiem apolityczne i nie kłamią. Pierwszy pewnik to średni wzrost temperatury na Ziemi. Drugi to jego ścisły związek ze stężeniem dwutlenku węgla oraz metanu w atmosferze. Trzeci sprowadza się do tego, iż zmiana temperatury musi przynieść zarówno transformację klimatu, jak i anomalie pogodowe o skali niemożliwej do przewidzenia. To z kolei zwiastuje równie niemożliwe do ogarnięcia kłopoty dla całej ludzkości. Przy takiej skali zmian, jakie nadejdą, na pewno będą ogromne. Wreszcie ostatni z pewników dotyczy polityki klimatycznej. Stała się ona dla Unii Europejskiej strategiczną ścieżką rozwoju. O innych już się nawet nie myśli. Za rzecz bezdyskusyjną przyjęto, iż UE musi odejść od paliw kopalnych i maksymalnie zredukować na swym terenie emisję CO2 oraz metanu. Obecnie dochodzi się do etapu dążenia do tych celów wręcz za wszelką cenę. Konsensus zachodnich rządów oraz mediów tak kształtuje opinię publiczną, że polityka klimatyczna stała się niczym pociąg, coraz szybciej prący do przodu po bardzo sztywnych szynach.
Prawica sięga po intelektualne dzieło lewicy
Jeśli więc ktoś dziś decyduje się iść totalnie pod prąd wymienionym powyżej pewnikom, twierdząc, że zarówno zmiany klimatyczne, jaki i polityka klimatyczna są wielkim oszustwem - przegra. Będzie niczym człowiek stojący na torach, wprost przed najeżdżającym pociągiem, po to, by oznajmić mu: "Wy, pociąg, nie macie racji!". Kłopot w tym, że ów się nie zatrzyma i zawstydzi z powodu swego zaślepienia, tylko pojedzie dalej, nawet nie zwalniając. Co gorsza, ci zbierający z torów resztki naszego bohatera wcale nie muszą zadumać się nad przyczynami jego postawy. Cały incydent mogą podsumować krótkim stwierdzeniem: "Ależ go pociąg rozsmarował".
Taką alternatywę już dawno temu spostrzegła umiarkowana prawica w krajach Europy zachodniej. Po czym zaadoptowała - jako własny - całościowy pakiet polityki klimatycznej, który przecież jest intelektualnym dziełem lewicy. Jego założenia - takie jak: oparcie całej energetyki na odnawialnych źródła energii, redukcja konsumpcjonizmu, zmiana diety na bezmięsną, wreszcie wielka transformacja całych społeczeństw - wykuwały się na forach organizacji ekologicznych pod koniec lat 70. Następnie przejęli je socjaliści i socjaldemokraci. Wreszcie te cele stały się w Europie zachodniej czymś w rodzaju niezmiennego punktu na horyzoncie, w stronę którego pędzi nasz pociąg. Każda upalne lato lub większa anomalia pogodowa będzie przyśpieszać jego bieg, bo wedle sondaży zmian klimatycznych oraz ich konsekwencji obawia się średnio 70-80 proc. mieszkańców każdego z krajów Unii (także Polski). Nie byłoby to złe, gdyby nie jeden szkopuł. Nasz bohater z torów miał sporo racji. Mianowicie w obecnej polityce klimatycznej absolutnie nic się ze sobą nie spina i ona po prostu nie ma prawa skutecznie zadziałać.
Kiedy wyjdzie się poza propagandę promującą zielony ład i sięgnie się po rzetelne opracowania naukowe - jak choćby Szósty Raport IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change), opublikowany w zeszłym roku – to informacje w nich zawarte każą się zastanowić, czy większą katastrofę Europie zafundują zmiany klimatyczne, czy strategia walki z nimi.
W wielki skrócie wygląda to następująco. OZE nie zapewni całego, potrzebnego prądu, bo codziennie przez cała dobę nie wieje wiatr i nie świeci słońce. Co gorsza, powoli wyczerpują się regiony, które da się jeszcze zabudować wiatrakami oraz panelami słonecznymi.
Ten problem rozwiązałyby wielkie magazyny energii, lecz wszelkie dotychczasowe pomysły okazują się drogimi fanaberiami. W przypadku magazynów opartych na bateriach litowo-jonowych lub akumulatorach przepływowych, nie do przeskoczenia są kwestie materiałów. Na budowę wspominanych urządzeń potrzebny jest lit albo wanad. Rzadkie, drogie metale. Zbudowanie w oparciu o tę technologią przy każdym mieście magazynu energii, zdolnego choćby przez dobę zapewnić prąd mieszkańcom, biurom, bankom, firmom, fabrykom, jest nierealne.
Wymyślono więc podziemne zbiorniki wodoru. Rzecz na pierwszy rzut oka zachęcająca. Wiatraki i panele słoneczne produkowałyby prąd, ten rozbijał wodę na tlen i wodór. Następnie zmagazynowany wodór zasilałby elektrownie w ciemne, bezwietrzne noce. Tyle teorii. W praktyce zmagazynowany wodór zachowuje w najlepszy razie cztery razy mniej energii, niż włożono w jego wytworzenie. Co gorsza, będąc najmniejszym z pierwiastków, potrafi uciekać z nawet najszczelniejszych pomieszczeń.
Teoria a praktyka
Skoro magazyny energii mamy tylko w teorii, w praktyce strategicznym paliwem na czas transformacji energetycznej okazuje się gaz ziemny, zaś jego główny składnik stanowi metan. Jego olbrzymie ilości ulatniają się do atmosfery podczas wydobyci oraz przesyłania gazu. Tona metanu w atmosferze 28 razy silniej wzmacnia efekt cieplarniany od tony CO2.
Zredukować emisję metanu można zmuszając ludzi od diety roślinnej, a następnie likwidując hodowlę bydła, świń, itp. Niestety człowiek potrzebuje codziennie określonego minimum energetycznego w pożywieniu. Najlepszym jego kondensatorem jest mięso. Jaśniej mówiąc powszechna dieta roślina wymaga zapewniania odpowiedniej ilości zieleniny. Przy ograniczonej wydajności upraw pozostaje już tylko albo radykalne powiększanie ich powierzchni, wycinając pochłaniające dwutlenek węgla drzewa, albo głód.
I tak jest ze wszystkim w obecnie obowiązującej strategii klimatycznej. W jakimkolwiek miejscu na nią nie spojrzeć, na koniec trafia się do punktu, gdzie następuje zderzenie z kwadraturą koła.
Realnym rozwiązaniem okazuje się jedynie spauperyzowanie europejskich społeczeństw, by jak najmocniej ograniczyły swe potrzeby. Ale one wcale nie muszą się na to dobrowolnie zgodzić. Po drodze czekają więc nas olbrzymie wstrząsy polityczne. Co gorsza, mogą się one przeplatać z anomaliami klimatycznymi, i to w momencie, gdy sprawnie działające państwa stanowią kluczową gwarancję dla obywateli, że ktoś przyjdzie im z pomocą. Bez tego zdani są już tylko na siebie.
W ostatnim wywiadzie Grzegorza Sroczyńskiego dla Gazeta.pl specjalista od kwestii energetycznych Bartłomiej Derski powiedział bardzo obrazowo o nadciągającej w Unii transformacji: Tak czy inaczej, czekają nas trudne dwie dekady. Trzeba się będzie jakoś przez nie przeczołgać. Zważywszy na prognozy klimatologów, ta opinia wręcz emanuje optymizmem. Nawet najostrzejsze "przeczołganie" mieszkańców Europy i osiągnięcie założonej redukcji emisji gazów cieplarnianych nie zatrzyma "padających kostek domina" zmian klimatycznych. Co najwyżej zwolni ich tempo.
Czyli na końcu tej drogi otrzymamy społeczeństwa złożone ze zubożałych Europejczyków, całkowicie zależnych od swych rządów, bo te będą wydzielać im pieniądze na drogą energię i żywność. Jednocześnie nikt nie będzie ufał władzy, bo 20 lat wyrzeczeń nie przyniesie ustabilizowania się klimatu. Wręcz przeciwnie – zmiany pogodowe dopiero wówczas uderzą (to też wynika z prognoz) z pełną siłę w zdekonstruowaną Europę. A co najzabawniejsze, jej system energetyczny będzie... zależny od pogody. Lepszej recepty na zgotowanie sobie małej apokalipsy chyba nie ma.
Abdykacja prawicy
Tymczasem prawica wiele lat temu abdykowała (zwłaszcza w Polsce, gdzie negowanie gołych faktów stało się wręcz jej specjalnością). Brakuje więc zarówno rzetelnego recenzowania polityki klimatycznej w oparciu o naukową wiedzę (a nie o teorie spiskowe) oraz przede wszystkim wskazywania alternatywnych dróg, wiodących do przetrwania nadchodzących czasów.
Jak dotąd jedynym zwiastunem, że może się to zmienić, jest nagły renesans mody na wyklętą przez organizacje ekologiczne energetykę jądrową. Wreszcie dostrzeżono, że reaktory III generacji mogą pracować nawet 120 lat, oferują najtańszy prąd, nie są zależne od pogody, a ilość odpadów promieniotwórczych jest minimalna i w większej części nadają się one do recyklingu. Ich główną wadą pozostaje to, że od momentu rozpoczęcia inwestycji do osiągnięcia przez elektrownię pełnej mocy upływa średnio 20 lat (w przypadku Polski, jeśli nawet jutro zaczęto by budowę pierwszego bloku energetycznego, i tak mamy przechlapane).
Jednak są już alternatywne rozwiązania. Na początku roku w chińskiej prowincji Shandong sieć energetyczną zaczął zasilać mały, modułowy reaktor jądrowy o mocy 200 megawatów. Kolejny ruszy za kilka miesięcy. Chiny znów wyprzedził Zachód, lecz przy okazji udowadniają, że łatwe do instalacji, produkowane seryjnie reaktory nie są technologiczną przyszłością, to już teraźniejszość.
Z reaktorami modułowymi dobrze komponuje się inna, zupełnie przegapiona w Polsce nowinka. Cztery miesiące temu na Islandii, 40 kilometrów od Reykjaviku, szwajcarska firma Climeworks uruchomiła instalację służącą wychwytywaniu dwutlenku węgla z atmosfery. Potrafi ona rocznie odessać z powietrza 4 tys. ton CO2, a następnie wpompować go w skały bazaltowe, gdzie ulega mineralizacji. Nie jest to wynik imponujący, bo mniej więcej taką ilość dwutlenku węgla emituje rocznie 870 samochodów, lecz sama technologia działa bez zarzutu. Wymaga jedynie energii elektrycznej, ale tą mogą zapewniać reaktory modułowe lub wiatraki. W tym momencie wszystko jest już tylko kwestią skali oraz pieniędzy.
Wedle opublikowanej w styczniu 2021 r. na łamach naukowego pisma "Nature Communications" analizy pt. "Emergency deployment of direct air capture as a response to the climate crisis", ludzkość emituje rocznie ok. 40 gigaton CO2. Aby nie tylko zatrzymać ocieplanie się klimatu ale odwróci ten trend należałoby zbudować urządzenia zdolne pozyskiwać z atmosfery 27 gigaton dwutlenku węgla rocznie. Wychodząc od tego, że prekursorska instalacja Climeworks kosztowała 15 mln dolarów, powstanie sieci zdolnej spełnić wymagania autorów analizy musiałoby kosztować biliony USD. Zatem mamy sumę porażającą i absurdalną. No, chyba żeby porównać ją z inną. Wedle wycinkowej analizy Polskiego Instytut Ekonomicznego jedynie osiągniecie zakładanej w pakiecie Fit for 55 czterdziestoprocentowej redukcji emisji CO2 w budownictwie i transporcie przełoży się na koszt 1,1 biliona euro. Tyle będą musieli wyłożyć mieszkańcy UE. Całości kosztów Fit for 55 nikomu jeszcze nie udało się nawet oszacować. Jedyne, co pewne, że pójdą w grube biliony. I taki drobiazg - ten wydatek nie powstrzyma ocieplania się klimatu na Ziemi.
Co ciekawe pojawiła się też tańsza alternatywa. Jak wiadomo, najmocniej do szybkiego ocieplania się klimatu przyczynia nie CO2, lecz metan. Na łamach pisma ACS Environment Au naukowcy z Massachusetts Institute of Technology (MIT) pochwali się właśnie, że opracowali technologię wychwytywania metanu z atmosfery. Chcą już za trzy lata zaoferować klientom urządzenie, potrafiące zarobić na siebie jako... grzejnik. Ubocznym skutkiem procesu absorbowania metanu jest bowiem wydzielanie się ciepła.
Tak oto, zupełnie poza głównym nurtem, na wolnym rynku rodzą się samorzutnie alternatywy dla polityki klimatycznej UE. Ich zastosowanie w celu powstrzymania globalnego ocieplenia nie wymaga ogromnych wyrzeczeń oraz inżynierii społecznej, jakiej mają doświadczyć mieszkańcy Unii. Potrzebne są tylko: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.
Jednak niemal cały strumień funduszy został decyzjami politycznymi skierowany na osiąganie obecnych celów polityki klimatycznej. Napędzają więc nasz pociąg do coraz szybszego gnania w stronę nieosiągalnego punktu na horyzoncie. Rzecz w tym, że przekierowanie choć części funduszy na promowanie rozwiązań pozwalających odzyskiwać gazy cieplarniane z atmosfery, pozwoliłoby spowolnić ten pęd w nieznane oraz poszukać stanu równowagi. Nie niszcząc przy tym życia zwykłym ludziom, za to dając im nadzieję na lepszą przyszłość.
Tymczasem pogrążona w teoriach spiskowych, obrażona na naukę i nowe technologie polska prawica ot tak po prostu abdykowała.