Tettenborn pisze, że orzeczenie polskiego Trybunału Konstytucyjnego o prymacie polskiej konstytucji w przypadku konfliktu z prawem unijnym wprawiło w zakłopotanie unijny establishment, bo podważyło istniejący od ponad 50 lat dogmat o tym, że prawo unijne zawsze ma pierwszeństwo przed prawem krajowym - konstytucyjnym lub innym. A wymianę argumentów, która miała miejsce w zeszłym tygodniu w Parlamencie Europejskim, między przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulą von der Leyen a polskim premierem Mateuszem Morawieckim nazywa "dialogiem głuchych".
"Dialog głuchych"
"Główny problem dla UE polega na tym, że w dużej mierze to, co mówi Morawiecki, jest słuszne. (...) Prawdziwe pytanie jest oczywiście polityczne. I tutaj Morawiecki stoi na całkiem mocnym gruncie. Bruksela chce, by jej ekspansywne i niepociągane do odpowiedzialności sądy miały carte blanche w określaniu, co leży w zakresie kompetencji UE, bez konieczności zmagania się z niedogodnościami krajowych konstytucji. Trudno to pogodzić z ideą - również promowaną przez Brukselę - że UE nie jest niczym więcej niż blokiem suwerennych państw" - wskazuje Tettenborn.
Ocenia, że lektura listu wysłanego przez Morawieckiego do Brukseli, w którym opisuje on "stopniową transformację (UE - PAP) w podmiot, który przestałby być sojuszem wolnych, równych i suwerennych państw, a stałby się jednym, centralnie zarządzanym organizmem, kierowanym przez instytucje pozbawione demokratycznej kontroli ze strony obywateli państw europejskich", z pewnością była bolesna dla adresatów.
Zastanawiając się nad dalszymi krokami, które może podjąć UE, Tettenborn podkreśla, że "zastraszanie w rodzaju tego, w jakie zaangażowała się von der Leyen we wtorek, nie jest dobre dla reputacji Brukseli, zwłaszcza w Europie Wschodniej i Środkowej". "Kraje te mają długą historię okupacji przez niechciane reżimy - nie tylko przez Sowietów po 1945 roku, ale także wcześniej przez Austrię, Rosję i Osmanów. Bruksela powinna pamiętać, że Polska i inni członkowie kłopotliwego składu UE, jak Węgry i Rumunia, są dumnymi, niezależnymi krajami. Mało prawdopodobne jest, by dobrze przyjęły pomysł, by UE dostarczała im pieniędzy tylko pod warunkiem, że będą robić to, co im się każe" - zauważa autor.
Entuzjazm dla UE się skończy?
Wskazuje, że Polacy są obecnie zagorzałymi zwolennikami członkostwa w UE, ale jeśli otrzymywane przez Polskę z Brukseli transfery finansowe będą znikać za każdym razem, gdy Brukseli nie będzie się podobać polski rząd, entuzjazm dla UE prawdopodobnie się skończy. A jak zaznacza, ostatnią rzeczą, jakiej UE potrzebuje, jest przeprowadzony w złej atmosferze polexit. Zauważa też, że jeśli UE wstrzyma przekazywanie pieniędzy Polsce, są inne potęgi, jak Chiny, które wypełnią tę lukę.
"UE ma wybór. Może spróbować wymusić na swoich wschodnich krajach taki rodzaj zgodności, jaki przywykła uzyskiwać od zachodnich członków. Spowodowałoby to wiele kłopotów przy niewielkich korzyściach. Alternatywnie, UE może być pragmatyczna i zapomnieć o kwestiach technicznych, takich jak nadrzędność prawa UE. Mogłaby pozostawić swoim środkowo-wschodnim członkom, u których nadal cieszy się sporą lojalnością, więcej miejsca na pójście własną drogą. Nie ma wątpliwości co do tego, który z tych kierunków jest bardziej rozsądny. Pytanie tylko, czy ideologom w Brukseli starczy wyobraźni lub pokory, by się wycofać. Nie stawiam na to" - konkluduje Tettenborn.