Proste metody w polityce pronatalistycznej już się wypaliły. Transfery uruchomione ponad pięć lat temu zrobiły swoje i doszliśmy pod tym względem do ściany. Nikt nie kwestionuje pozytywnych socjalnych skutków 500+, bo radykalnie spadło ubóstwo dzieci. Ale wskaźnik dzietności – a więc główny miernik tego, czy 40 mld zł rocznie z programu zachęca jeszcze kogoś do tego, by powiększać rodzinę – zaczął spadać: w 2017 r. wynosił 1,453, a w 2020 r. już 1,378. Co pokazuje, że problem jest gdzieś indziej.
500+ minus inflacja
Zacznijmy od tego, że 500+, które poniosło PiS do wyborczego zwycięstwa w 2015 r., to już nie to samo 500+. Nawet jeśli pieniądze były argumentem za powiększeniem rodziny (ktoś mógł kalkulować, że dodatkowe środki pomogą mu w jej utrzymaniu), dziś jego siła wyraźnie osłabła. Rząd wprowadził 500+, potem poszerzył jego zakres, czyniąc z programu uniwersalne dobro – po czym porzucił go na pastwę inflacji. Wypłacane dodatki systematycznie tracą na wartości. Oczywiście w realnym ujęciu, bo nominalnie to cały czas 500 zł. Ale coraz mniej można za to kupić. Od kwietnia 2016 r., kiedy poszły pierwsze przelewy na konta rodzin, ceny mierzone używanym przez Eurostat wskaźnikiem HICP (zharmonizowany wskaźnik cen konsumpcyjnych) wzrosły o ponad 14 proc. Gdyby przyjąć tę miarę do porównań, to dodatek na dzieci powinien obecnie wynosić co najmniej 570 zł, by zachować siłę nabywczą z kwietnia 2016 r.