Najpierw epidemia ASF w Chinach i susza w Polsce spowodowały skok cen żywności, teraz widmo mniejszej podaży ropy winduje jej ceny na świecie. Czy już powinniśmy się bać inflacji?
Niebezpieczeństw jest sporo, ale te wymienione to tzw. czynniki podażowe, na które bank centralny ma ograniczony wpływ. Niemniej jednak pojawiło się kilka zjawisk, które wynikają ze zwiększonego popytu i podbijają inflację. Na przykład ceny usług, które rosną o 4–4,2 proc. rok do roku. Usługi drożeją, bo jest na nie rosnące zapotrzebowanie, którego nie da się zaspokoić importem z zagranicy, gdyż trudno o import np. usługi fryzjerskiej.
Czy to oznacza, że konsumpcja jest rozkręcona zbyt mocno?
Na pewno jest rozpędzona, czemu sprzyja również sięgająca 10 proc. rocznie dynamika kredytów konsumpcyjnych. Nie wiemy do końca, czy ludzie pożyczają pieniądze w bankach, by sfinansować nowe zakupy, czy też służą im one jako wkład własny do kredytów hipotecznych, których wzrost wartości transakcyjnej rok do roku też jest na historycznych maksimach. Dużej dynamiki kredytu konsumpcyjnego nie należy lekceważyć. Komisja Nadzoru Finansowego powinna zareagować i zmniejszyć jego dostępność, wydając odpowiednie rekomendacje, a przynajmniej ograniczyć jego maksymalną wielkość i zobowiązać banki do bardziej starannego analizowania zdolności kredytowej tych, którzy występują o duże kwoty.
Chce pan powiedzieć, że na rynku kredytowym pęcznieje bańka spekulacyjna?
Jestem od tego daleki, nie mamy bańki ani w kredytach, ani na rynku nieruchomości. Mówię tylko, że jeśli mielibyśmy wymienić potencjalne czynniki ryzyka wzrostu inflacji, to duża dynamika kredytów jest jednym z nich. Tak jak rosnące koszty pracy. Dziś jednostkowe koszty pracy rosną na poziomie ok. 2 proc. rocznie, ale ten wzrost może dojść do 3,5 proc. w przyszłym roku, co będzie pchało inflację w górę. Wypowiadając jednak zdanie o perspektywach inflacji, nie należy stawiać kropki, tylko przecinek, a po nim słowo "ale”.
Czyli "są czynniki, które świadczą o prawdopodobieństwie wzrostu inflacji, ale...”.
...ale gospodarka niemiecka jest w fazie spowolnienia, być może już jest w technicznej recesji. Popyt zewnętrzny może być przez to mniejszy i to może się stać silnym czynnikiem hamującym wzrost cen w Polsce. Nie wiemy też, jaka będzie decyzja co do cen energii w przyszłym roku.
To jaki jest główny scenariusz dla inflacji w Polsce?
Ekonomiści NBP w lipcowym raporcie o inflacji kreślą wizję inflacyjnej górki na początku przyszłego roku, gdy ceny będą rosły o 3,5–3,7 proc., po czym w drugim półroczu nastąpi szybki spadek do 2,5 proc. Ich zdaniem nie ma się więc czym przejmować. Jednak obawiam się, że takie założenie to gra na napiętej strunie.
Kiedy będzie dobry moment na podwyżkę stóp procentowych?
Kluczowe są oczekiwania inflacyjne. Jeśli wzrosłyby one bardzo mocno, jeśli ludzie masowo zaczęliby żądać podwyżek płac w reakcji na rosnące ceny, to byłby mocny argument za podwyżkami stóp. Wysokiej inflacji nie należy tak czy inaczej ignorować i gdyby na trwałe zbliżyła się do 3,5 proc., bez jednoznacznej perspektywy na jej późniejszy spadek, to należałoby się zastanowić nad podwyżką. Pamiętajmy też, że nawet po podniesieniu stóp o 25 punktów bazowych nadal będą one niższe od inflacji. Tak długiego okresu ujemnych realnych stóp procentowych nie mieliśmy jeszcze w polskiej polityce pieniężnej. Z drugiej strony w większości miejsc świata tak jest.
Jakie byłyby skutki podwyżki stóp?
Mamy około 16 proc. gospodarstw domowych obciążonych kredytami ze zmiennym oprocentowaniem. Bezpośredni skutek to wzrost kosztów obsługi tych kredytów. Stóp procentowych nie podnoszono już od dawna, więc taka decyzja mogłaby osłabić popyt konsumpcyjny w tej grupie gospodarstw domowych. Być może wystąpiłby też efekt psychologiczny – ludzie bardziej rozważnie podejmowaliby decyzje o zaciąganiu kredytów, widząc, że koszt ich obsługi może rosnąć. Nawet mała podwyżka – rzędu 15 punktów bazowych – umocniłaby też wiarygodność banku centralnego. Nie możemy zapominać, że rolą NBP jest dbanie o wartość pieniądza. Lepiej realizujemy nasze zadanie, gdy mamy inflację na poziomie 2 proc. niż 3 proc. Pamiętajmy też, że wzrost cen najbardziej dotyka najuboższych i ich stopa inflacji może być nawet wyższa o 0,5 punktu procentowego od tej ogólnej. Najubożsi zwykle nie mają kredytów, a więc transmisja wyższej stopy procentowej do gospodarki ominęłaby tę grupę, a skorzystaliby oni na niższej dynamice cen. Ponadto zacieśnienie polityki pieniężnej służyłoby polskiemu złotemu ze wszystkimi tego pozytywnymi skutkami dla frankowiczów i kosztów obsługi długu zagranicznego. Niższa inflacja to też większy wzrost realnych wynagrodzeń.
Na razie środowisko do wzrostu konsumpcji jest bardzo dobre, bo wszystkie partie liczące się w wyborach obiecują wzrost dochodów gospodarstw domowych.
Tak, i według mnie taka niewielka podwyżka stóp procentowych byłaby korzystna. Choćby dlatego, że działając w kierunku niższej inflacji, dałaby bankowi centralnemu przestrzeń do mocniejszej współpracy z rządem, gdyby zaistniała taka potrzeba.
Czy dziś jest dobry moment na stymulację fiskalną gospodarki? Bo tak chyba można nazwać zwiększanie transferów społecznych przez rząd.
To się okaże. Nie możemy zapominać, że jesteśmy częścią Unii Europejskiej. I to, co się dzieje w UE, ma silny wpływ na naszą sytuację. Jeśli Niemcy mają potężną nadwyżkę budżetową i pomimo tylu niepewności w swojej gospodarce nie uruchamiają ekspansji fiskalnej, to mamy problem. Europejski Bank Centralny po ostatnim poluzowaniu swojej polityki nie ma już amunicji, stąd czas na stymulowanie polityki fiskalnej. W tym kontekście zwiększenie wydatków przez nasz rząd, tym bardziej jeśli spowolnienie w strefie euro będzie mocne, może się okazać bardzo dobrym ruchem. Wracając do polityki fiskalnej w UE, to nadszedł moment na dyskusję nad rewizją kryteriów deficytu z Maastricht. Świat, w którym rentowność długich obligacji jest znacząco poniżej tempa nominalnego wzrostu PKB, a w Niemczech cała krzywa dochodowości jest poniżej zera, jest jednak radykalnie różny od tego, w którym te kryteria były ustalane.
Jak długo można rozwijać gospodarkę, opierając ją głównie na konsumpcji?
To szersze zagadnienie. Po pierwsze, stymulując konsumpcję, utrzymując np. ujemne realne stopy procentowe, sprawiamy, że nie opłaca się oszczędzać, korzystając z lokat bankowych. Oczywiście każdy kij ma dwa końce i powiedzieć, że polityka pieniężna lansuje dziś konsumpcyjny styl życia na kredyt, byłoby nadmiernym uproszczeniem, bo wielu osobom polityka wzmacniania konsumpcji, też przez niski koszt pieniądza, pomogła wyjść z biedy. Trudno jednak budować oszczędności krajowe, gdy za oszczędzanie „karze się” ujemną realną stopą procentową. Po co oszczędzać? Lepiej wydawać. Po drugie, długoterminowego dobrobytu w Polsce nie da się uzyskać bez wzrostu produktywności gospodarki, czyli wzrostu inwestycji, a to bez podniesienia stopy oszczędności może być trudne. Jeśli chcemy mieć w przyszłości wysokie płace, unikając przy tym nadmiernego wzrostu cen, to musimy zwiększać produktywność.
Pełna wersja wywiadu na Forsal.pl