Brałem tę pracę cholernie serio. To była praca na zmywaku, ale przez to, że traktowałem ją tak poważnie, nie była zwyczajnym zajęciem. Gdy stałem się już sprawnym pomywaczem, miałem więcej wolnego czasu, więc nauczyłem się gotować, by w końcu zacząć pomagać kucharzom. To była lekcja odpowiedzialności – wspomina w jednym z wywiadów prof. Jordan Peterson, obecnie jeden z najbardziej znanych na Zachodzie intelektualistów, youtuber i autor książki „12 życiowych zasad”. Tym razem mowa będzie jednak nie o nim, lecz o prostych pracach (w slangu statystyków: o pracach dla osób nisko- albo niewykwalifikowanych), których symbolem może być właśnie zmywak. W końcu polscy emigranci w Wielkiej Brytanii, zaraz po otwarciu dla nas tamtejszego rynku, robili kariery, szorując gary. Peterson odświeża nam zapomnianą prawdę: żadna praca nie hańbi. Nawet ta niewymagająca specjalnej wiedzy. Warto o tym pamiętać, gdy wokół słychać głosy, że wszyscy powinniśmy być inżynierami lub (najlepiej genialnymi) przedsiębiorcami, bo inaczej czeka nas bieda. Na podstawie tej asumpcji tworzy się też politykę gospodarczą. Tymczasem taka filozofia może stanowić zagrożenie, choćby dla PKB. Gdyby nie „niewykwalifikowani robotnicy”, gospodarka rosłaby wolniej!

Godność pracy

Praca robotników niewykwalifikowanych to mit łechtający ego wykształciuchów po politologii, filozofii i innych kierunkach, na których uczy się zawodowego wodolejstwa. Koszenie trawników, sprzątanie albo bieganie po magazynach Amazona jawią im się niczym zajęcia niegodne człowieka. Czują się lepsi, klecąc tyrady o niewyedukowanym prekariacie zgniatanym butem wielkiego kapitału (tym, którzy łakną przykładów takich tekstów, polecam archiwum portalu Krytyki Politycznej.) „Ucz się, ucz, wiedza to potęgi klucz” albo dosadniej: „ucz się, bo będziesz rowy kopał” – oto przesłanie świata dla współczesnego człowieka. Nicolas Colin, przedsiębiorca i publicysta serwisu Forbes.com, twierdzi, że to kompletne nieporozumienie. Gospodarka potrzebuje przecież pracowników bez wyuczonego zawodu. – Odsyłamy robotników do szkół, by wspinali się po drabinie fordystowskiej gospodarki, która tak naprawdę już nie istnieje. W efekcie ludzie marnują okazje, które stwarzają nowe technologie – pisze. Czy jednak przed osobami bez kwalifikacji rzeczywiście rysują się jakieś perspektywy?
Trudno odpowiedzieć krótko, bo wokół tej tematyki narosło wiele półprawd. Już rzut okiem na słownik Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) pokazuje, że nie istnieje precyzyjna definicja pracy niewykwalifikowanej. Definicja hasła „bezrobotni bez kwalifikacji zawodowych” sugeruje, że chodzi o takie osoby, które nie posiadają certyfikatów uprawniających do wykonywania zawodu – dyplomu zawodówki, technikum, szkoły wyższej czy chociażby zaświadczenia o ukończeniu jakiegoś kursu. Ale bezduszna statystyka widzi tylko to, co „zapisywalne”. Nie umie precyzyjniej opisać np. grup uznających wyższość praktyki nad teorią. Fotograf samouk, tyle że bez matury, to dla niej „pracownik niewykwalifikowany”.
Reklama
Postawmy sprawę jasno: nie istnieją pracownicy całkowicie pozbawieni kwalifikacji i nie istnieją zajęcia niewymagające żadnego przygotowania. Każda praca to więcej niż tępy wysiłek mięśni. Stąd zresztą bierze się pojęcie jej godności – tak niepopularne wśród liberałów.
Wróćmy do zmywaka, bo to doskonały przykład. Czyszczenie naczyń (ale też sprzątanie czy noszenie cegieł itd.) wymaga – poza przyzwoitą kondycją fizyczną – pewnych miękkich kompetencji, takich jak obowiązkowość, cierpliwość czy umiejętność współpracy. Wszyscy je – lepiej lub gorzej – wykształciliśmy już na starcie (niektórzy nauczyli się ich w domu, inni dostali w genach). Proste zajęcia pozwalają je lepiej rozwinąć i umocnić. Są przydatne w każdej właściwie profesji. Peterson ocenia, że praca na zmywaku otworzyła mu „drzwi do dorosłego świata”. Nauczyła, jak być rozgarniętym albo... „ogarniętym”. – Musiałem wstawać ok. 3 nad ranem, żeby poradzić sobie z górą naczyń, która zostawała do wymycia jeszcze z dnia poprzedniego – wspomina i dodaje, że „nasza (zachodnia – przyp. aut.) kultura opiera się na kompetencjach. Jeśli można na tobie polegać, jesteś uczciwy i ciężko pracujesz, mając oczy otwarte na to, co dokoła, możesz bardzo szybko awansować”. Peterson, zapewne już milioner, jest tego dobrym przykładem.
A jednak optymizm Petersona może razić. „Pułapka ubóstwa” przecież istnieje. To nie żaden mit. Historie typu od zera do milionera nie motywują ludzi, którzy np. utknęli na lata jako sprzątacze ulic. Wpędzają ich raczej w dodatkowe kompleksy.
Postawmy sprawę jasno: nie istnieją pracownicy całkowicie pozbawieni kwalifikacji i nie istnieją zajęcia niewymagające żadnego przygotowania. Każda praca to więcej niż tępy wysiłek mięśni

Taniec na grobach

Bezkrytyczną propagandę sukcesu wyśmiewa skecz „Życie w biedzie” Monty Pythona. Czterech milionerów licytuje się, który z nich zaczynał z niższego pułapu. – Wstawaliśmy rano o wpół do jedenastej w nocy, pół godziny przed pójściem spać, zjadaliśmy kęs trucizny, pracowaliśmy 29 godzin dziennie we młynie, a gdy wracaliśmy do domu, tata nas dusił i tańczył na naszych grobach – plecie ten, który licytację wygrywa. – Spróbuj to powiedzieć dzisiejszej młodzieży. Czy ktoś nam uwierzy? Nie – konkludują wspólnie. Absurdalne, trafne. Jednak kpina powala nam zaledwie nabrać dystansu. Nie stanowi gwarancji uwolnienia społeczeństwa od biedy. Tymczasem jedną z przyczyn, dla których niektórzy tkwią w pułapce ubóstwa, są skandaliczne mity na temat prostych prac, utożsamianych z zajęciami dla życiowych niedorajdów. Czy można oczekiwać, że ludzie uważający się za zera będą – niczym Peterson – traktować je jako szansę na zdobycie doświadczenia i trampolinę do innych, bardziej złożonych i lepiej płatnych fachów? A skąd! Takie osoby będą wiecznie płacić frycowe, nigdy nie staną się asertywne, a ich pracodawcy będą z tego korzystać, zaniżając ponad miarę poziomy ich wynagrodzeń. Badanie opublikowane w 2010 r. w prestiżowym amerykańskim piśmie „Journal of Organizational Behavior” sugeruje, że podwyżki dostają ci, którzy o nie proszą i nie traktują słowa „nie” jako wiążącej odpowiedzi.
Prace niewymagające istotnych kwalifikacji są dla większości ludzi formą przejściową albo przetrwalnikową. To zresztą jedyna sensowna postawa wobec prac niskopłatnych (nie wszystkie proste prace są niskopłatne). Polscy emigranci nie wyjechali do Anglii, żeby do śmierci zmywać naczynia. Zmywak sprawdza się do momentu znalezienia czegoś lepszego albo jako narzędzie finansowania okresu studiów. I w Polsce studenci wykonują nieskomplikowane zajęcia. Z raportu „Student w pracy 2017” opublikowanego przez firmę Jobsquare wynika, że dotyczy to niemal 60 proc. studiujących. Nietrudno zgadnąć, gdzie dorabiają studenci – to często np. gastronomia. Barista w warszawskiej sieciówce zarabia miesięcznie ok. 2 tys. zł na rękę. Nie jest to dużo, ale wystarczy na wynajem pokoju i bieżące potrzeby. Na ok. 500 zł więcej mogą liczyć magazynierzy Amazona. To także praca niewymagająca formalnych kwalifikacji. Jak się okazuje, tego rodzaju zajęcia są jak dar z niebios dla... imigrantów. I to często specjalistów! Mowa o lekarzach z Ukrainy. Nie mogą oni z marszu zaczynać w Polsce praktyki lekarskiej ze względu na konieczność nostryfikacji dyplomów oraz zdania egzaminu językowego przed Naczelną Izbą Lekarską. W okresie przejściowym pracują więc jako sprzątający, magazynierzy albo budowlańcy. Z dumą w kieszeni.
W artykule o pracownikach niewykwalifikowanych, stanowiących ratunek dla PKB, nie sposób nie wspomnieć o sąsiadach z Ukrainy. W polskim pejzażu są odpowiednikiem tego, czym byli Polacy w krajobrazie Wysp Brytyjskich. Ba, z pewnością są ważniejsi – w dobie kurczącej się rodzimej populacji w wieku produkcyjnym są jedynym narodem, który chce do nas emigrować masowo. Brytyjczycy, jako że oferują lepszą płacę (i hojny socjal), mają większy wybór. Ustawiają się do nich kolejki. Do nas nie. Badania pokazują, że Polacy emigrujący do Wielkiej Brytanii wpływają pozytywnie na tamtejszą gospodarkę, zakładając firmy, płacąc podatki, ale też uzupełniając zasoby niewykwalifikowanej siły roboczej. To samo można powiedzieć o ok. 1,5–3 mln mieszkających w Polsce Ukraińcach. Firma Personnel Service podaje, że zarabiają najczęściej od 1,5 do 3,5 tys. zł netto, pracując po sześć dni w tygodniu przy zbieraniu owoców, w restauracjach czy ośrodkach turystycznych. W deweloperce zastępują brygady polskich robotników, którzy wyemigrowali na Zachód, a w naszych domach pomagają dbać o dzieci czy utrzymywać porządek. Ukraińcy jeżdżą też chętnie Uberem, bo nie wymaga to od nich ogarniania papierologii.
A skoro mowa o Uberze, to warto zwrócić uwagę, jak nowe technologie zmieniają ekonomiczne znaczenie prostych zajęć. Kiedyś rynki były mniej efektywne w dobieraniu pracodawców z pracobiorcami, dziś i jedni, i drudzy mają do siebie niemal natychmiastowy dostęp. Obok rozwiązań typu Uber szybko wyrastają kolejne portale interentowe i mobilne aplikacje pozwalające z marszu wynajdować osoby zarówno oferujące, jak i poszukujące w danej okolicy różnych usług. Chodzi o takie rzeczy, jak: wyprowadzenia psa na spacer, umycie samochodu, skoszenie trawnika czy zrobienie zakupów. W efekcie w XXI w. coraz trudniej narzekać na brak pracy. Utyskiwać można co najwyżej na jej charakter i płace. Jasne – nie są to stabilne i wybitnie płatne zajęcia. Keith Mays, ekspert z fundacji edukacyjnej Kauffman Foundation, zauważa, że w gospodarce przyszłości trudno będzie mówić o tym, iż ma się pracę, będzie się ją raczej nieregularnie miewać. – Rząd USA szacuje, że obecnie nieregularne zarobkowanie dotyczy już 30 proc. amerykańskiej siły roboczej, a do 2020 r. będzie to nawet 50 proc. – pisze Mays w jednym z artykułów. Podobny trend widać i u nas, choć nie w tej skali. Z badań CBOS wynika, że zaledwie 4 proc. Polaków pracuje wyłącznie dorywczo. W raporcie firmy Payback możemy jednak przeczytać, że w ten sposób dorabia sobie aż 35 proc. etatowców (niemal 20 proc. ogółu zatrudnionych). Zdaniem Maysa nieregularne prace zagrażają równowadze psychicznej pracowników, zmuszając ich do nieustannego oczekiwania na zlecenie. Jego zdaniem na dłuższą metę trudno tak funkcjonować.

Roboty na truskawkach?

A może to, że o zajęcia dorywcze dziś łatwiej niż kiedykolwiek, powinno jednak cieszyć? Gdyby nie nowe technologie, praca, którą można by komuś zlecić, pozostałaby w ukryciu. Okazjonalni pracodawcy musieliby liczyć na siebie, a potencjalni pracobiorcy tkwiliby w przekonaniu, że nie mają gdzie zarobić. Marnowano by zasoby. Wynalazcy zmywaliby naczynia, zamiast się zajmować wynalazczością, a potencjalne sprzątaczki stałyby w kolejce po zasiłek.
Zazwyczaj jednak, gdy w kontekście nowych technologii mowa o pracy niewykwalifikowanej, bije się na alarm – „nadchodzą roboty”! Mają one w niedalekiej przyszłości zastąpić ludzi. W wielu branżach już się to dzieje, jednak nie dajmy się zwariować – nie wszędzie i nie zawsze dotyczy to prac prostych.
Maszyny nie zastępują człowieka zbyt dobrze tam, gdzie liczy się „wiedza o tym, jak” – czyli wiedza praktyczna. Nabywa się ją zwykle wyłącznie na drodze doświadczenia. Trudno przekazać ją w formie instrukcji, w dodatku jeszcze przełożonej na kod binarny. Jaka jest różnica między zbieraniem pszenicy a truskawek? To pierwsze zajęcie nie wymaga szczególnej delikatności i spostrzegawczości, a drugie już owszem. To dlatego maszyny kombajnopodobne powstawały już w pierwszym wieku naszej ery (w Galii za czasów cesarza Tytusa Flawiusza), a robota, który by wyręczał człowieka przy zbieraniu słodkich owoców, nie wymyślono do dziś (a przecież to globalny biznes, wart ok. 17 mld dol.). Amerykańska firma Harvest CROO Robotics pracuje nad takim sprzętem, ale idzie jej jak po grudzie: prototypy zbierają zaledwie ok. 50 proc. truskawek z pola (ludzie 60–90 proc.). Dlaczego? Ponieważ nie rosną one na krzaczkach zgodnie z matematycznym wzorem, tylko chowają się pod liśćmi, a w dodatku nie wyglądają identycznie. Ludzie łatwo je „namierzają”, roboty z wielkim trudem. Trzeba opracowywać zaawansowane techniki mapowania trójwymiarowego i bardzo czułe mechanizmy „dotykowe”, by maszyna nie uszkodziła zrywanych owoców. Wielu ekspertów wątpi w to, że roboty w ogóle sprawdzą się na tym polu. Nawet jeśli zostaną w końcu odpowiednio skonstruowane, nie będą tanie. A przecież wymiana człowieka na maszynę musi się zwyczajnie opłacać. To, że w supermarketach (jeszcze) pracują kasjerki, a kasy samoobsługowe wciąż stanowią margines, świadczy dobitnie o tym, że nie zawsze się to kalkuluje.
Wszędzie tam, gdzie kluczową rolę odgrywa subiektywny ludzki osąd, maszyny mają problem z zastąpieniem człowieka – chodzi nie tylko o zbieranie owoców, lecz także o segregację śmieci, ogrodnictwo, ochronę własności czy sprzedaż bezpośrednią. Ludzki osąd jest też rdzeniem, wokół którego nowe technologie wytworzą popyt na zupełnie nowe rodzaje nieskomplikowanych zawodów. Facebook w zeszłym roku ogłosił zatrudnienie 3 tys. osób, które mają przeszukiwać serwis w poszukiwaniu mowy nienawiści. Teoretycznie mogłyby to robić algorytmy, ale czasami mowę nienawiści rozpoznaje się po subtelnych detalach wynikających z kontekstu – który dla komputera bywa niezrozumiały. Takie „riserczerskie” prace można powierzyć ludziom bez inżynierskich dyplomów. Ciekawostką, bardzo wymowną, jest, że całkiem nieźle płatnym nowym zajęciem jest dzisiaj bycie trenerem... gier komputerowych. Tu nie trzeba certyfikatu, lecz wielu godzin męczącego kręgosłup treningu przed monitorem. Podobnie będzie z operatorami bezzałogowych tirów. Krótkie przeszkolenie i jedziemy – prowadząc z domu.
Proste zajęcia nie odejdą do lamusa tak szybko, jak można by sądzić, bazując na prognozach neoluddystów, którzy na straszeniu ludzi robią całkiem niezłe pieniądze. Co więcej, nawet jeśli robotyzacja pójdzie tak daleko, że będzie możliwa i opłacalna w przypadku każdej pracy na roli i w przemyśle, to w usługach nie stanie się tak nigdy. Pewne gesty – uwagę, troskę, bliskość – może człowiekowi zaoferować wyłącznie drugi człowiek. Nie da się ich wyuczyć na studiach. A właśnie tego potrzebować będzie rosnąca armia osób starszych. W Polsce ok. 9 mln osób ukończyło już 60. rok życia, do 2035 r. liczba ta wzrośnie do 11 mln. Z tego ok. 3 mln stanowić będą osoby po 80. roku życia. W pewnym stopniu każda z nich potrzebować będzie opieki. Wielu Polakom bez formalnych kwalifikacji, którzy wyemigrowali za granicę, to właśnie tego typy usługi zapewniły całkiem stabilne i nieźle płatne źródło utrzymania. Nicolas Colin przekonuje, że „usługi bliskości” (proximity services) powinno się w świadomości społecznej promować i dowartościowywać. – Nie twierdzę, że robotnicy nie powinni szukać szansy na to, by zostać np. programistami. Jednak programiści są dla ery przedsiębiorczości tym, czym pracownicy fabryk aut byli dla ery fordowskiej produkcji masowej: są wysoko wykwalifikowani i reprezentują to, co w ogólnym pojęciu stanowi istotę dobrej pracy, a jednak zawsze pozostaną niewielkim ułamkiem siły roboczej – zauważa komentator. Słowem, sensowna praca nie musi być skomplikowana w biurokratycznym albo naukowym znaczeniu, by dawać satysfakcję.
Keith Mays, ekspert z fundacji edukacyjnej Kauffman Foundation, zauważa, że w gospodarce przyszłości trudno będzie mówić o tym, iż ma się pracę, będzie się ją raczej nieregularnie miewać

Minimalna przeginka

Nie zdziwię się, jeśli ta apologia prostych zajęć kogoś zaskoczy. Na co dzień bombarduje się nas informacjami o „deficycie specjalistów”. To realny problem. Bezrobocie jest u nas niskie, oscyluje wokół 6 proc., wzrost PKB galopuje w tempie ok. 4 proc. (to wspaniale!), ale by dobrostan się nie skończył, polskie firmy muszą się rozwijać. Bez specjalistów to trudne. Szacuje się, że brakuje obecnie ok. 500 tys. takich osób – od spawaczy i kierowców po lekarzy i inżynierów. Rząd pracuje nad wskaźnikiem zawodów deficytowych, który miałby wyklarować, kogo brakuje najbardziej. Winni? Ława oskarżonych jest długa, ale następująca trójca może spodziewać się najsroższych wyroków: emigracja (polscy spawacze pracują w Norwegii), brak szkolnictwa zawodowego i technicznego (liczba takich szkół od 2000 r. spadła o połowę) oraz kulawa infrastruktura pośrednictwa pracy (urzędy pracy nie działają efektywnie).
Politycy się martwią. – Choć wdrażany jest nowy model kształcenia branżowego, to nie jest ono zbyt popularne. To jest poważny problem – ubolewa w rozmowie z Newserią Elżbieta Rafalska, minister pracy, rodziny i polityki społecznej. Premier Mateusz Morawiecki zapewnia jednak, że Polacy nie chcą być „tanią siłą roboczą”, ale „chcą iść do góry na drabinie wartości dodanej”, bo „mamy znakomitych ludzi, genialnych” (wypowiedzi ze Spały i Hannoweru z 2017 r.).
Gdy rośnie nacisk na zawodową specjalizację, wykonywanie prostych prac zaczyna być postrzegane jako gospodarczy balast, nieoptymalne, czyli chybione wykorzystanie kapitału ludzkiego w sektorach, które już niedługo będą zautomatyzowane. Ta postawa dominuje w narracji dotyczącej imigrantów. Na przykład portal PlusHR.pl podaje, że „w Polsce rośnie liczba pracowników z Indii. Niestety (podkreślenie – aut.), najczęściej tych najgorzej wykwalifikowanych”. Wychodzi się z założenia, że najlepiej, by nad Wisłę przyjeżdżali pracownicy z zasobu „wysokiego kapitału ludzkiego”, np. Polacy, którzy wcześniej kraj opuścili. – Dzisiaj ojczyzna woła o powroty, ponieważ rozbudowuje się i potrzebuje ludzi, którzy są doświadczeni, zdobyli umiejętności, wykształcenie, pracę, zawody na całym świecie – nawoływał w zeszłym roku Witold Waszczykowski, wówczas jeszcze szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Deprecjonowanie wartości niespecjalistów nie jest wyłącznie polskim fenomenem. Jest zauważalne w całej Unii Europejskiej. – Jej polityka migracyjna oparta jest na ukrytym założeniu, że pracownicy nisko wykwalifikowani są już niepotrzebni i szkodziliby gospodarce unijnej w czasie kryzysu i wysokiego bezrobocia – zauważa w jednym z artykułów dr Kathryn Lum, ekspert włoskiego Centrum Polityki Migracyjnej.
Skoro jednak polska gospodarka nie ma problemu z deficytem niewyspecjalizowanej siły roboczej, to o co chodzi? Otóż może się to szybko zmienić. Ukraińcy mogą wkrótce uznać, że lepiej im będzie za Odrą – niemieccy posłowie już przygotowują ustawę otwierającą dla nich szerzej tamten rynek pracy. Trzykrotnie wyższe płace kuszą, prawda? Wpuszczenie szerokim strumieniem Ukraińców do Polski było jednym z niewielu jasnych punktów polityki ekonomicznej obecnego rządu. Teraz trzeba się zastanowić, jak ich zatrzymać. Na pewno złą drogą będzie oferowanie im socjalu, lepiej – jak proponują w raporcie „Potrzebujemy imigrantów” eksperci Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) – obniżyć bariery administracyjne, tworząc „jasną ścieżkę naturalizacji”, czy zmieniając „charakter zezwoleń na pracę z pozwolenia na pracę dla konkretnego pracodawcy na pracę w Polsce w ogóle”.
Ale i imigranci mogą nie wystarczyć, jeśli przekonanie, że tylko specjalizacja się liczy, całkowicie zniechęci do prostych prac samych Polaków. Analogiczna sytuacja ma miejsce w Kanadzie – tamtejsze wyedukowane społeczeństwo nie ima się już prac takich jak np. prowadzenie tirów, mimo że średnia płaca w tej branży jest wyższa o 30–40 dol. za godzinę od średniej krajowej.
Proste zajęcia nie odejdą do lamusa tak szybko, jak można by sądzić, bazując na prognozach neoluddystów, którzy na straszeniu ludzi robią całkiem niezłe pieniądze
Jest jeszcze jeden powód, który wzmacnia i będzie wzmacniał w Polsce zagrożenie deficytem siły roboczej. Płaca minimalna. Jej podnoszenie weszło rządowi w krew, ale tylko pozornie poprawia to byt pracowników bez kwalifikacji. Ci, którzy pracę już mają, zarobią więcej, to prawda. Jednak ci, którzy jej szukają... uciekną do innych krajów. To wynik badań opublikowanych w 2015 r. przez Joana Monrasa z Laboratorium Interdyscyplinarnej Ewaluacji Polityk Publicznych. – Nisko wykwalifikowani pracownicy, którzy są z założenia celem tej polityki, mają tendencję do wyprowadzki z regionów podnoszących płacę minimalną albo do unikania emigracji do nich – pisze Monras w podsumowaniu wyników. Zachłyśnięci nowymi technologiami nie zapominajmy, że domy, w których korzystamy z naszych superszybkich pecetów, wciąż buduje się i sprząta ludzkimi rękami. Zamiast pogardzać ludźmi bez doktoratu albo własnej firmy, dostrzeżmy pozytywną rolę prostych prac w gospodarczym ekosystemie.