W ogniu dyskusji, co zrobić, aby pomóc ofiarom kredytów frankowych – a tym samym rozbroić tykającą społeczną i gospodarczą bombę. W oceanie narzekań i skarg na bezduszność i zachłanność banków. W dżungli niejasnych obietnic i pokrętnych analiz, jakimi raczą nas politycy. W tym informacyjnym szumie, jakim usiłuje się zalać pokłady bezradności. Umyka nam jeden drobny – wydawałoby się – szczegół. Bankowy tytuł egzekucyjny. Potężne narzędzie, jakie ustawodawca oddał w ręce instytucji finansowych. A które sprawia, że banki są tak naprawdę wszechmocne i mało zainteresowane tym, aby pochylać się nad losem swoich klientów, dogadywać się z nimi. Nie potrzebują tego, jeśli mogą za pomocą BTE po prostu zabrać co swoje. Lub to, co chciałyby mieć. I niemal nikt nie jest się im w stanie przeciwstawić, zaś kontrola, jaką powinien sprawować nad tym sąd, pozostaje iluzoryczna. Na przestrzeni ostatnich lat różne opcje próbowały się rozprawić z tą hydrą, która stawia banki w sytuacji mocno uprzywilejowanej – nie tylko w stosunku do ich klientów, lecz także wobec innych uczestników życia gospodarczego.
Na temat BTE kilkakrotnie wypowiadał się Trybunał Konstytucyjny (oczekuje się, że znów zajmie się jego sprawą), kilkakrotnie próbowano zmienić prawo, aby wyrzucić to narzędzie albo przynajmniej osłabić jego działanie. Od roku leżą w Sejmie dwa projekty zmiany prawa bankowego. Jeden, autorstwa PSL, chce stępienia ostrza BTE, drugi – zaproponowany przez PiS – wyjęcia go z rzeczywistości prawnej i gospodarczej. Ale nie wygląda na to, by coś miało się zmienić. Powód: brak woli politycznej. A skutki mamy, jakie mamy.
– Jeśli przedsiębiorca chce dochodzić należności u dłużnika, musi się zwrócić do sądu, który rozstrzyga, czy jest dług, czy go nie ma, i ewentualnie zasądza jego ściągnięcie – wyjaśnia Zbigniew Przybysz, właściciel firmy Kram, prezes Stowarzyszenia na rzecz Obrony Polskich Przedsiębiorstw. – Bank nie musi się tym kłopotać. Wystawia tytuł egzekucyjny, sąd rejonowy w ciągu kilku dni sprawdza, czy dokumenty pod względem formalnym nie budzą wątpliwości, i nadaje im tytuł wykonalności. O tym, że dzieje się coś złego, człowiek dowiaduje się, jak jest już po wszystkim: ma wyczyszczone konto i komornika siedzącego mu na nieruchomościach. Może oczywiście iść do sądu, ale już jest pozamiatane. Najczęściej ofiarą BTE padają osoby fizyczne i drobni przedsiębiorcy. Dużych duzi nie tykają. Wiadomo.
Reklama

Nabici w opcje, dobijani BTE

Instytucja BTE nie jest wymysłem obecnych czasów. Ich odpowiednik funkcjonował jeszcze za czasów II RP, chroniąc instytucje finansowe przed nieuczciwymi dłużnikami. Tyle że, jak zauważa dr Andrzej Krajewski, historyk i publicysta, zastępca dyrektora wrocławskiego oddziału IPN, to była całkiem inna rzeczywistość niż obecnie. Większość dużych banków była państwowa, więc młode państwo dbało o to, aby skutecznie egzekwować należności. – No i sądy, w przeciwieństwie do tego, co obserwujemy dziś, działały szybko i sprawnie – dodaje Krajewski. Potem bankowe tytuły wykonawcze (tak się wówczas nazywały) z radością przechwyciło państwo ludowe i korzystało z niego skwapliwie. Tyle że znowuż – za czasów PRL wszystkie instytucje finansowe należały do państwa, więc miało ono dobry powód, aby utrzymywać owo narzędzie w gotowości do obrony swoich interesów. Po transformacji, niejako siłą inercji, BTW, przechrzczony na BTE, w niemal niezmienionej formie przeszedł do całkiem nowej rzeczywistości. W której gros banków jest nie tylko prywatne, ale też należy do zagranicznych właścicieli. W dodatku rzeczywistość gospodarcza także się zmieniła: kiedyś banki przyjmowały lokaty i udzielały pożyczek. Obecnie handlują skomplikowanymi produktami finansowymi, których istoty nie rozumie większość ludzi z ekonomicznym wykształceniem, o zwyczajnych zjadaczach chleba nie wspominając. Inne cywilizowane kraje radzą sobie bez takiego cepa – zamiast niego mają powszechnie działające prawo, jednakowe dla wszystkich. Ale dość teoretyzowania, ad rem. Choć BTE był wykorzystywany powszechnie przez banki w celu ściągania należności od dłużników od zawsze, po raz pierwszy głośno na jego temat zrobiło się przy okazji afery związanej z opcjami walutowymi.
To był 2007 r., rok gorący i pełen napięcia, choć nikomu jeszcze nie przyszłoby nawet do głowy, że w następnym, we wrześniu, będzie wielki krach, z którego światowa gospodarka nie pozbiera się do dzisiaj. Przeciwnie: wydawało się, że będzie tylko lepiej i lepiej, złoty rósł w siłę, kupowaliśmy coraz większe domy (na kredyty, oczywiście) i coraz większe, więcej spalające paliwa auta. Tylko eksporterzy denerwowali się, że jeszcze trochę, a będą musieli dopłacać do swoich wyrobów. Za chwilę miała wejść do polskiego prawodawstwa dyrektywa MIFID (Markets in Financial Instruments Directive) regulująca obowiązki banków wobec klientów. Ale jako że był to również rok wielkich politycznych napięć, jesienią rządy – po PiS – przejęła Platforma. To już za jej czasów do projektu ustawy wpisano – ni przypiął, ni wypiął – obowiązek sprzedaży przez NBP Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. Prezydent przekazał ustawę do Trybunału Konstytucyjnego (w 2009 r. zanegował konstytucyjność tego zapisu), więc siłą rzeczy zostaliśmy na kilkanaście miesięcy bez ochrony prawnej w kwestii instrumentów finansowych. I wtedy na rynek wjechały opcje walutowe oferowane przez banki. Miały być rodzajem ubezpieczenia, ochroną przedsiębiorców przed wahaniami kursów walut. Co ciekawe: umowę można było zawrzeć wyłącznie przez telefon, a „doradcy” dopadali przedsiębiorców w najdziwniejszych miejscach i czasie. Bywało, że chrząknięcie rozmówcy było odbierane jako zgoda na zawarcie transakcji. Oto stenogram z takiej przykładowej rozmowy, wykorzystany potem w sądzie.
Doradca: Halo, słyszy mnie pan?
Klient: Halo..., bo akurat tu stoję, no ale... policja stała, a jadę autem.
D.: No dobra. To potwierdzamy sobie, dobrze? Ja przeliczyłem, wszystko się zgadza.
K.: Uhmmm.
D.: Już, moment.
K.: A nie pójdzie kurs do góry? Jak pan sądzi? Ojejejejej.
D.: Halo i hasło?
K.: Halo?
D.: Halo, a jakie hasło? Halo?
K.: No tera ja nie mogę, nie bardzo. Ja do pana zadzwonię.
D.: Ale wie pan co? Ja już potwierdziłem tę transakcję. Ja to muszę zamknąć.
K.: Aha, aha. (coś niewyraźnie)
D.: Pana hasło?
K.: Tak.
D.: Nie no, inne hasło pan ma.
K.: (coś niewyraźnie)
D.: Jak?
K.: (podaje hasło)
D.: Tak. Dobra, czyli potwierdźmy sobie. Transakcja z firmą X, struktura zero kosztowa. Sprzedaję panu 1, 2, 3, 4, 5 opcji put z kursem 3,35 po 100 tysięcy każda 18 sierpień, 16 wrzesień, 15 październik, 17 listopad i 8 grudzień. Finansujemy te transakcje pięcioma opcjami call z barierą wyłączającą. Kurs realizacji opcji jest 3,21.
K.: Uhm...
To oczywiście skrajny, ale niejedyny przykład, kiedy ludziom wciskano na siłę coś, czego nie chcieli. Niektórzy oczywiście wyrażali zainteresowanie, ale nie rozumieli. Bo gdyby rozumieli, toby nie akceptowali. – Przedsiębiorcy myśleli, że interes polega na tym, że oni wykupują ubezpieczenie na wypadek dalszej zwyżki kursu walut. Ale nie wiedzieli, że jednocześnie ubezpieczają bank na wypadek, gdyby kurs poszedł w dół. Z tym że jeśli banki ubezpieczały firmy do pewnej kwoty, to w drugą stronę tej bariery już nie było. Reasumując: zwykle bywało tak, że przedsiębiorca mógł zyskać 20–80 tys. zł. A bank kilkanaście, kilkadziesiąt albo więcej milionów – tłumaczy mec. Ireneusz Malerowicz z Torunia prowadzący kilka takich spraw przeciwko bankom. Musiało dojść do katastrofy, sprawa dyskusyjna – czy przypadkowej, czy planowanej i misternie przeprowadzonej. Przedsiębiorcy oczywiście obstawiają tę drugą opcję: najpierw wielkie globalne instytucje finansowe skupowały złotego, by doprowadzić do jego umocnienia, potem hurtowo rzuciły go na rynek. Według zakulisowych informacji (koalicyjni politycy ze zrozumiałych powodów dziś ich nie potwierdzą) z rynku skupiono w 2008 r. 20 mld zł. Nie pierwszy i nie ostatni raz nasza waluta padła ofiarą takich ataków.

Fala bankructw

W każdym razie po wielkiej zwyżce kursowej w sierpniu 2008 r. nastąpił spadek – złoty zaczął gwałtownie słabnąć (kurs euro wzrósł o ponad połowę z 3,17 zł do 4,75 zł.). Bardzo odczuli to właściciele kredytów frankowych, dla których – już w styczniu 2009 r. – ich obsługa stała się szalenie kosztowna. A jeszcze bardziej firmy.
Zbigniew Przybysz bardzo się zdziwił, kiedy okazało się, że pewnego pięknego dnia zaatakowały go dwa banki: ING i Fortis. Pierwszy zabrał z firmowego konta 2,4 mln zł. Drugi 1,35 mln zł. Banki były w prawie: miały w garści podpisane przez Przybysza oświadczenia o dobrowolnym poddaniu się egzekucji, a to warunek konieczny, aby skorzystać z BTE. Tyle że, jak tłumaczy przedsiębiorca, te oświadczenia złożył do umów ramowych, jakie zawarł z instytucjami finansowymi. Miały służyć wymianie walut: jego firma na okrągło dokonywała takich operacji.
Inna sprawa, że wielu klientów bankowych podpisuje takie oświadczenia, nie mając wyobraźni, w jaki sposób mogą zostać potem wykorzystane. Jak wynika z ankiety przeprowadzonej przez UOKiK pośród dziesięciu największych banków w 2009 r., większość z nich podsuwa klientom do podpisania oświadczenie o dobrowolnym poddaniu się egzekucji razem z umową o kredyt czy pożyczkę, nie informując, czym to grozi. Zresztą sytuacja jest zero-jedynkowa: chcesz pieniądze, rachunek, kartę – podpisuj. Nie, to nie. W samym 2009 r. banki wystawiły 700 tys. BTE.
Szef Kramu cudem uniknął bankructwa – udało się sprzedać nową linię produkcyjną, oczywiście „po taniości”, ale utrzymać płynność produkcji. Przetrwał, poszedł do sądu. Z ING już wygrał, dostał odszkodowanie. Z Fortisem sprawa jest w toku. Poradziła też sobie firma Olmet ze Śląska handlująca stalą, ale jak opowiada Katarzyna Derbis, dyrektor ds. ekonomiczno-handlowych, mało nie upadli, kiedy okazało się, że są winni bankowi z tytułu opcji 8 mln zł. Sprawa wciąż jest w I instancji, jeszcze nie wypowiedzieli się biegli. – Ale ile było wśród innych przedsiębiorców z tego powodu tragedii: bankructw, samobójstw i rozwodów, pracowników wyrzucanych na bruk, wiedzą tylko ci, co to przeżyli – wzdycha Derbis.
Mecenas Malerowicz tłumaczy, że przed takim narzędziem jak BTE ciężko się bronić. Z kilku powodów. Bo często człowiek dowiaduje się, że je przeciwko niemu zwrócono dopiero wtedy, kiedy ma już pozajmowane konta, a komornik puka do drzwi. Kolejny powód jest taki, że choć – zgodnie z prawem – sąd na wniosek banku ma trzy dni, aby tytułowi nadać klauzulę wykonalności lub z przyczyn formalnych go odrzucić, to nie ma ram czasowych, żadnego przepisu, jak szybko wymiar sprawiedliwości powinien odpowiedzieć na zażalenie klienta. A trwa to zazwyczaj długo. – Najlepszy wynik, jaki udało mi się uzyskać, to dwa miesiące od wniesienia zażalenia do sądu okręgowego na klauzulę wykonalności, jaką nadał sąd rejonowy – opowiada prawnik. – Wprawdzie wygraliśmy, ale bank już zabrał całe pieniądze, jakie chciał, i pozostała długa droga procesu o zwrot – rozkłada ręce. Inny przypadek: postępowanie zażaleniowe trwało 10 miesięcy, zakończyło się sukcesem. Ale bank wystawił następny BTE, w tej samej sprawie, poprawiony. To częsta praktyka, że instytucje finansowe wystawiają tytuły egzekucyjne aż do skutku, choć według zasad dobrych praktyk Związku Banków Polskich nie powinny tak robić. – I mój klient się poddał – przyznaje mec. Malerowicz. – Zawarł z bankiem ugodę, zapłacił, choć mniej, niż początkowo od niego żądano.
Ludzie w ten sposób kupują sobie spokój, starają się ratować płynność finansową, aby nie musieć zamykać interesu. Rozmawiam z właścicielem firmy meblarskiej, który – jak mówi: gwałtem – został przez bank zmuszony do zawarcia takiej ugody. – Bank wygenerował w moim przypadku 17 mln zł długu. Pozajmował konta. Podpisałem ugodę, zapłaciłem 4,8 mln zł. Przez sześć lat biedowałem. Ale teraz zerwałem ugodę, jesteśmy w sporze sądowym. Walczę.
Kiedy przez Polskę przetaczała się awantura związana z opcjami walutowymi, odpowiedź świata finansów była identyczna jak dziś, kiedy w grę wchodzą kredyty frankowe. Prezesi banków, różni eksperci ekonomiczni odpierali zarzuty, tłumacząc, że przedsiębiorcy wiedzieli, w co wchodzą – takie jest ryzyko biznesowe: raz się zyskuje, raz traci. To tłumaczenie padało na podatny grunt. Łatwo było nakręcić opinię publiczną przeciwko „pazernym biznesmenom”, którzy jak zarabiali, to siedzieli cicho, a teraz domagają się nie wiadomo czego. Zresztą, na świecie szalał kryzys, a my cieszyliśmy się ze statusu zielonej wyspy. Wprawdzie problem z kredytami frankowymi już nabrzmiewał, ale w obliczu globalnej katastrofy ekonomicznej, groźby bankrutujących państw i rozpadu UE nie wydawało się to takie ważne. Ustawa opcyjna, jak ją wówczas nazywano, której sedno sprowadzało się do tego, iż do czasu rozstrzygnięcia sporu przed sądem bank nie ma prawa zajmować rachunków, nie przeszła, choć była tuż-tuż.
W 2011 r. Trybunał Konstytucyjny po raz kolejny (pierwsze, korzystne dla BTE rozstrzygnięcie zapadło w 1995 r., następne w 2005 r.) zajął się sprawą tytułu egzekucyjnego. Tym razem uznał, że pewne zapisy ustawy o prawie bankowym i związane z nimi paragrafy kodeksu postępowania cywilnego są sprzeczne z zasadą sprawiedliwości społecznej. Jednak w sposób znaczący nie zmieniło to sytuacji klientów banków. Kolejne zapytanie czeka na rozstrzygnięcie. I być może TK zechce się nad tym pochylić w obecnej dobie, kiedy – niczym miecz Damoklesa – nie tylko nad głowami frankowiczów, ale nad całą naszą gospodarką – wiszą potencjalne bankructwa setek tysięcy osób. Takich jak Magdalena Hodak spod Łodzi. Historia, jakich wiele, niczym nieodbiegająca od tych, które w ostatnich kilkunastu dniach przetoczyły się przez media i blogosferę. Niemniej bardzo wymowna. Magda Hodak razem ze swoim partnerem wzięli kredyt hipoteczny na dom w 2007 r. Najtańszy, jaki się dało. Obydwoje są wykształconymi, inteligentnymi ludźmi, zdawali sobie sprawę z ryzyka wahań kursu, ale brali także pod uwagę zapewnienia rządu, że w 2011 r. Polska wejdzie do strefy euro, więc ryzykowali – jak im się wydawało – tylko na cztery lata. I nie przewidywali skoków kursowych większych niż 20 proc. Ba, doradcy bankowi zapewniali, że sprawy idą coraz lepiej. Ale szły coraz gorzej, z 1,5 tys. miesięcznej raty zrobiło się 3 tys. zł. Magdalena i jej partner płacili regularnie, ale firma mężczyzny zbankrutowała – Z 438 tys. zł, jakie wzięliśmy, było spłacone 130 tys., z czego tylko 30 tys. to kapitał. Chodziłam do banku negocjować, chciałam się dogadać, ciągle spłacałam, choć nie tyle, co chcieli – opowiada. Zalegała z kwotą 800 franków, kiedy bank wypowiedział umowę i wystawił BTE – na 700 tys. zł. Odsetki karne mnożyły się jak króliki: 330 zł dziennie. Mają za sobą ciężkie chwile: dwa razy zablokowali licytację domu, który miał pójść za ułamek ceny. Za pierwszym razem został wyceniony przez biegłych bankowych na 250 tys. zł, podczas kiedy sama działka jest warta 100 tys. Po ciężkich bojach nieruchomość została doszacowana: 300 tys. zł. Magdalena ma za sobą ciężką depresję, jej partner incydent samobójczy. Ale jakoś się pozbierali. Walczą dalej. Zaskarżyli bank do sądu.
Mecenas Anna Lengiewicz z warszawskiej kancelarii LWB, ta sama, która jako jeden z pierwszych prawników wystosowała (skuteczny) pozew zbiorowy przeciwko ubezpieczycielom i innym instytucjom, które nabijały Polaków w polisolokaty, zdaje sobie sprawę, że sytuacja klientów banków w obecnych realiach prawnych jest szalenie trudna. Bo z jednej strony ciążą na nich umowy, które podpisali, z drugiej rzeczywistość skrzeczy. Z trzeciej zaś nie ma faktycznej woli politycznej, aby coś z tym ambarasem zrobić. Zamiast tego jest betonowy mur, przez który trudno się przebić, nie mając do dyspozycji pocisków dum-dum albo przynajmniej staroświeckich armat. – Banki lekce sobie ważą zwyczajnych klientów – konstatuje mec. Lengiewicz. Niedawno przydarzyła jej się taka historia, że z wpłaty klienta na jej konto zginęło 700 euro. Bank utrzymywał, że nie ma pojęcia, co się stało. – Gdybym nie była wyszczekaną prawniczką, poległabym. A i tak dochodzenie tej kwoty zajęło mi pół roku – opowiada. I podnosi, że być może sprawę choć w części by rozwiązało powołanie rzecznika klientów bankowych. Na wzór tego, który funkcjonuje w Wielkiej Brytanii w stosunku do klientów firm ubezpieczeniowych. – Tam za każdą reklamację rozpatrzoną przez rzecznika firmy muszą płacić, i to są konkretne kwoty – wyjaśnia mec. Anna Lengiewicz, Więc się starają, żeby reklamacji było jak najmniej. Gdyby ten mechanizm przenieść na instytucje finansowe, zaraz by klientom banków zrobiło się lżej.
Teraz jest tak, że choć o BTE coraz więcej się mówi, to faktycznie nie robi się nic. Ostatnie wystąpienie wicepremiera Janusza Piechocińskiego sprawiło, iż nadzieje Polaków na odgórne załatwienie tej kwestii zostały rozwiane. Nie miał do zaproponowania dłużnikom niczego więcej niż to, co wcześniej deklarowały banki. A one nie mają zamiaru zmieniać status quo. Przekaz jest prosty: płaćcie, bo jak nie będziecie, to będziecie gorzko żałować. I nikt się za wami nie zamierza ujmować.

Zachód nie potrzebuje BTE

Kiedy spytałam o BTE kilka instytucji firmowanych przez polskie państwo, dostałam wiązkę pokrętnych odpowiedzi. Zdaniem UOKiK największym problemem są uśpione rachunki, czyli takie, o których ich właściciele zapomnieli, a banki naliczają opłaty za ich prowadzenie. KNF odpowiedziała, iż „w dyskusji o istocie BTE z jednej strony należy mieć na uwadze równorzędną pozycję wystawcy BTE i domniemanego dłużnika, z drugiej uwzględnić potrzebę sprawnego prowadzenia egzekucji”. Gdyż rolą KNF jest „dbanie o bezpieczeństwo depozytów gromadzonych w nadzorowanych podmiotach”.
Więc co? Obywatelu, radź sobie sam. Wiceprezes Związku Banków Polskich Jerzy Bańka przekonywał mnie, że BTE jest rozwiązaniem najbardziej ekonomicznym z punktu widzenia klienta. Gdyby nie tytuł, wywodził, dla banków nic by się nie zmieniło. Instytucje finansowe po prostu szerzej korzystałyby z rozwiązania znanego w środowisku prawników jako „trzy siódemki” (art. 777 k.p.c.), które sprowadza się do tego, że przy transakcjach na większą skalę sporządza się akt notarialny, w którym dłużnik zobowiązuje się do spłaty zadłużenia pod rygorem natychmiastowej egzekucji wymaganej kwoty. Tak więc to samo, ale drożej, bo powiększone o honorarium notariusza.
Niby tak, ale nie do końca. Świat jakoś sobie radzi bez BTE. W dodatku z tego powodu ceny pieniądza nie rosną. Poseł Wiesław Janczyk, przewodniczący sejmowej podkomisji do spraw instytucji finansowych, podnosi, iż w Polsce kredyt konsumencki jest trzy razy droższy niż średnia unijna. – Powinno się wystandaryzować usługi bankowe – mówi. Tak samo, jak narzędzia, które są w posiadaniu banków. Jeśli udało się ujednolicić opłatę interchange, końcówki ładowarek do telefonów komórkowych i opłaty za roaming, podobnie powinno się zrównać taksy za pożyczane pieniądze i instrumenty do ich odzyskiwania. Wydaje się proste? To już każdy z czytelników niech sam powie, zerkając wcześniej na wyciąg bankowy.