"To był szok. Uważaliśmy tanią benzynę za nasze święte prawo, a tu nagle pojawiły się przeraźliwie długie kolejki do stacji i nie można było kupić paliwa" - mówi DZIENNIKOWI dziennikarz Tom Engelhardt, który w latach 70. mieszkał w San Francisco.
Przykrywka dla Watergate
W październiku 1973 roku Stany Zjednoczone ogarnęła panika. Bogate w ropę naftowe kraje Bliskiego Wschodu zrzeszone w OPEC odcięły eksport ropy do USA i innych krajów zachodnich jako karę za ingerencję w konflikt izraelsko-palestyński. Cena paliwa podskoczyła z 3 do 12 dolarów za baryłkę, co natychmiast odczuli kierowcy przy pompie. Na niektórych stacjach benzynowych ceny zmieniały się dosłownie co godzinę, bo właściciele stacji korzystali z histerycznego lęku kierowców, że ropy zabraknie.
"Jeździłem wówczas volvo, więc podwyżki nie uderzyły mnie aż tak bardzo po kieszeni jak właścicieli wielkich cadillaców czy mustangów, ale dobrze pamiętam frustrację i wieloogodzinne oczekiwanie. W przeciwieństwie do Europejczyków Amerykanie podróżują na długie dystanse i często są skazani na prywatne samochody, bo transport kolejowy czy autobusowy po prostu do bardzo wielu miejsc nie dociera" - dodaje Tom Enegelhardt.
W 1973 roku 85 procent Amerykanów dojeżdżało do pracy własnym wozem, nic więc dziwnego, że pomiędzy kierowcami stojącymi w kolejce zaczęły wybuchać bójki.
Sfrustrowani kierowcy ciężarówek organizowali 24-godzinne blokady autostrad. Zawiódł też system dystrybucji - w niektórych miejscach w ogóle nie można było dostać benzyny, a w innych było jej pełno. Mnożyły się teorie spiskowe. Rozsiewano na przykład plotki, że cały kryzys został wywołany przez zmowę importerów ropy, którzy chcą się w ten sposób wzbogacić, a tymczasem w porcie nowojorskim stoi pełno czekających na rozładunek tankowców.
Jak mówi DZIENNIKOWI historyk Fiona Venn, autorka opracowań na temat kryzysu, badania opinii publicznej z tego okresu wskazują nawet, że aż jedna czwarta Amerykanów obarczała winą za problemy z paliwem koncerny naftowe, a dalsze 25 procent - rząd w Waszyngtonie. Tylko niewielki odsetek ludzi sądził, że to kraje arabskie spowodowały zakłócenia w dostawach. To okres ogromnego spadku zaufania do prezydenta Richarda Nixona i całego rządu.
"Embargo nałożone przez OPEC przypada na okres skandalu Watergate" - mówi Venn. "Nixon wyolbrzymiał sprawę bojkotu i w gruncie rzeczy zaostrzył kryzys, by odwrócić uwagę od własnych grzechów" - dodaje. Władze wprowadziły racjonowanie benzyny do 45 litrów na osobę. Kierowcy z numerami rejestracyjnymi kończącymi się na liczbę parzystą mogli tankować tylko w nieparzyste dni miesiąca, a ci z numerami nieparzystnymi w dni parzyste. Żeby było sprawiedliwie, reguła ta nie dotyczyła 31 dnia miesiąca.
Na niektórych stacjach stosowano też system kolorowych flag oznaczających dostępność paliwa. Zielona flaga oznaczała normalną sprzedaż, żółta ograniczenia, a czerwona, że stacja w ogóle nie sprzedaje benzyny, ale świadczy inne usługi. Wielu właścicieli stacji sprzedawało paliwo tylko stałym klientom i zamykało interes w niedzielę. Prezydent Nixon nakazał nawet drukowanie kartek na benzynę, ale nie zdecydował się na ich wprowadzenie. Zaproponował natomiast inne formy oszczędzania energii: przedłużył obowiązywanie letniej zmiany czasu, przez co wiele dzieci musiało dojeżdżać do szkoły jeszcze przed świtem, narzucił ogólnokrajowe ograniczenie prędkości do 90 kilometrów na godzinę i zaapelował, by wszyscy Amerykanie ograniczyli temperaturę w swoich domach do 18 stopni Celsjusza.
To właśnie mieszkańcy północnych, mroźnych stanów ucierpieli najbardziej. "Zimą musieliśmy zamknąć większość pokoi w naszym domu na wybrzeżu Nowej Anglii, bo choć nie byliśmy biedni, nie mogliśmy sobie pozwolić na ogrzewanie go ropą" - wspomina 11-letnia wówczas Karen Merrill, autorka podręcznika o kryzysie.
Społeczna akcja oszczędzania
Zziębniętych Amerykanów rozgrzewano jednak kampanią społeczną. W gazetach ukazywały się wykupowane przez rząd całostronicowe ogłoszenia, z których można było wyciąć hasło: „Ostatni gasi światło” do przyklejenia obok wyłączników.
Na wezwanie do oszczędzania energii odpowiedział na przykład potężny biznes, jakim są w USA wyścigi samochodowe. Słynny 24-godzinny wyścig na torze Daytona został odwołany w 1974 roku, a amerykańska organizacja wyścigowa NASCAR skróciła wszystkie dystanse o 10 procent i zredukowała liczbę jazd próbnych. "Solidarność była wówczas dużo większa niż dziś. Ludzie czuli, że jadą na tym samym wózku. Oszczędzanie paliwa stało się narodową sprawą i naprawdę starano się podnieść świadomość w tej dziedzinie. Wynik tych starań zależał nie od działań rządu, tylko od nas samych" - wspomina jeden z blogerów. "Łatwo mi mówić, bo miałem wówczas osiem lat, a mój rowerek wykorzystywał najstarszą formę ekologicznego paliwa: moc pedałów" - dodaje.
Nie przypadkiem, bo kryzys paliwowy sprawił, że ludzie zastanawiali się, czy nie przyjdzie im przesiąść się na rowery. W filmie since fiction z 1973 roku "Zielona pożywka" pojawia się scena, w której główny bohater musi za pomocą rowerowego dynama wyprodukować energię potrzebną do oświetlenia mieszkania.
Jednak zdaniem Fiony Venn poczucie paniki nie miało w gruncie rzeczy uzasadnienia i zostało stworzone sztucznie. "Choć rzeczywiście doszło do spadku dostaw z krajów arabskich, firmy paliwowe radziły sobie, sprowadzając ropę poprzez kraje trzecie. Cała społeczna akcja oszczędzania wcale nie doprowadziła do zmniejszenia zużycia ropy przez Amerykanów. Wręcz przeciwnie, w latach 1973 - 75 konsumpcja ropy nawet wzrosła" - mówi profesor Venn.
Skąd zatem wzięły się kolejki na stacjach? Zdaniem profesor Merrill wywołało je przede wszystkim racjonowanie benzyny. "Kierowcy nie mogli nalać do pełna, więc podjeżdżali na stacje po wiele razy, bojąc się, że zabraknie im paliwa albo następnym razem nie zdołają zatankować" - wyjaśnia historyk.
Nie znaczy to jednak, że kryzys nie miał wpływu na amerykańską gospodarkę. Przeciwnie - giełda spadła o 15 procent w ciągu pierwszego miesiąca, a w ciągu następnego roku 45 procent. Ceny żywności i wyrobów przemysłowych bardzo wzrosły, inflacja sięgała 10 procent. W wyniku światowej recesji wielu Amerykanów straciło pracę, bo fabryki ograniczały produkcję. Potężny wcześniej przemysł samochodowy w USA zaczął gwałtownie tracić rynek na rzecz mniej paliwożernych aut europejskich i japońskich.
Choć Ameryką wstrząsnął jeszcze drugi kryzys, związany z rewolucją irańską w 1979 roku, to od połowy lat 80. ceny ropy zaczęły gwałtownie spadać i były bardzo niskie aż do połowy obecnej dekady. "Wspomnienia kolejek i racjonowania paliwa bladły coraz bardziej. Fabryki na nowo rozkręciły produkcję paliwożernych gigantów, tym razem głównie ogromnych samochodów terenowych. Jednak w 2005 roku huragan Katrina, podczas którego ceny benzyny znów zaczęły bardzo gwałtownie rosnąć, przypomniał Amerykanom o szoku naftowym" - uważa profesor Merrill. Uzależnienie od ropy - zarówno w kontekście ekologicznym, jak i groźby szantażu ze strony najrozmaitszych nieprzychylnych USA dyktatorów - staje się coraz ważniejszym tematem dyskusji wśród polityków i zwykłych ludzi.
Kryzys paliwowy to wymysł polityków
Łukasz A. Turski*
Problem ropy naftowej jest w naszej cywilizacji problemem czysto i wyłącznie politycznym. Dlatego nie widzę żadnego powodu, żeby w ciągu kilku czy nawet kilkunastu lat nie odciąć energetycznej pępowiny świata od tego surowca, zastępując go znacznie czystszym i znacznie powszechniejszym paliwem, jakim jest na przykład wodór.
Raz do roku któraś ze stacji telewizyjnych emituje "Hindenburg" - film o ostatnim wielkim sterowcu wypełnionym wodorem, który zakończył swój żywot w ogniu. Realizatorzy filmu sprytnie wykorzystali tę historię, by wzbudzić histerię strachu wobec paliwa wodorowego. Film ten jest jednak zupełnym kłamstwem. W katastrofie "Hindenburga" nikt się nie spalił. A wszystkie ofiary śmiertelne to osoby, które wyskoczyły z płonącego sterowca ze strachu. O tym jednak z filmu niestety się nie dowiemy.
Technologia wodoru jest dostępna, a upowszechnienie paliwa wodorowego nie naruszy w żadnym stopniu tkanki cywilizacyjnej zbudowanej na paliwie naftowym. Będziemy mieli takie same samochody, tak samo będziemy musieli jeździć na stację paliw i tankować wodór do zbiorników. Zmieni się natomiast jedynie to, że w miejsce budzących strach produktów spalania materii organicznej - dwutlenku węgla, związków azotu itp. - będziemy produkować wodę. A przecież, jak pamiętamy z pierwszych lekcji chemii - gdy spala się wodór, powstaje zwykłe H2O.
Oczywiście wodór trzeba jakoś wytwarzać. Dziś dla celów chemicznych pozyskuje się go z nieszczęsnej ropy naftowej, bo tak jest najprościej. Jednak na skalę masową trzeba będzie otrzymywać wodór z wody morskiej, której mamy na Ziemi pod dostatkiem. I można go pozyskiwać dość prosto - jeśli ma się dostateczną ilość energii elektrycznej.
Przestawienie cywilizacji na spalanie wodoru napotyka więc na jeden podstawowy problem: tani dostęp do prądu. Możemy go jednak mieć tyle, ile chcemy, jeśli skorzystamy z energii atomowej. Nie istnieje inny znany światowej nauce sposób dostarczenia wystarczającej ilości taniej, czystej i bezpiecznej energii. Wszystkie opowieści o alternatywnych jej źródłach są wyssane z palca. I żadne z nich nie będą w stanie zaspokoić potrzeb naszej cywilizacji. Bezpośrednio pozyskiwanej energii słonecznej jest bowiem po prostu zbyt mało. A doskonale wszystkim znane wiatraki to technologia bardzo przyjemna i bezpieczna, tyle że w żaden sposób nie jest w stanie dostarczyć tyle energii elektrycznej, ile nam potrzeba.
Przestawienie się na biopaliwa to kolejne oszustwo, a w skali kuli ziemskiej propozycja granicząca wręcz z ludobójstwem. Popularyzacja biopaliw oznacza bowiem, że zamiast roślin, którymi wyżywią się ludzie, będziemy uprawiać rośliny po to, by je spalić w samochodach. Cała ta akcja promocyjna biopaliw odbywa się zresztą za plecami noszonego dziś na rękach laureata Pokojowej Nagrody Nobla Ala Gore’a. Nie tak dawno inny amerykański laureat Nobla z chemii - Melvin Calvin - zajął się na poważnie problemem biopaliw. Obliczył, jaka powinna być podstawowa jednostka powierzchni pola uprawnego, by sadzić rośliny waśnie na biopaliwa. Okazało się, że jest ona równa wielkości stanu Arizona. A dla zaspokojenia głodu energetycznego naszego świata potrzeba by mnóstwo takich Arizon. Tego - rzecz jasna - nie da się zrobić, choćby z powodu braku wody. Co prawda towarzysze radzieccy chcieli już kiedyś nawodnić pustynię, odwracając Amu Darię. Spowodowali jednak - jak wiemy - gigantyczną katastrofę ekologiczną Morza Aralskiego.
Nie znamy alternatywy dla energii jądrowej. Jej źródła są w wyobrażalnym dla nas astronomicznym czasie istnienia Ziemi niewyczerpane. Histeria antyatomowa oddaje nas natomiast w ręce państw - mówiąc bardzo delikatnie - politycznie niestabilnych, władających olbrzymimi, ale wyczerpywalnymi w skończonym czasie kilku - kilkunastu pokoleń zasobami ropy.
Wodór można wykorzystywać na najróżniejsze sposoby i w najróżniejszych urządzeniach. Nie trzeba do tego kosmicznych technologii. Ledwie kilka lat temu w Rzymie rozpętała się awantura, gdy wyszło na jaw, że niektóre taksówki od dawna jeździły na wodorze. Nic złego się z nimi nie działo, dopóki sprawa nie ujrzała światła dziennego - wówczas podniósł się wrzask, jak potwornie niebezpieczny jest wodór. Tylko że nie jest on w żaden sposób bardziej niebezpieczny niż zbiornik benzyny. Niestety staliśmy się cywilizacją, która panicznie boi się zjawisk przyrodniczych, a to na skutek szerzącego się skrajnego nieuctwa. Dzieci wychodząc ze szkół, nie rozumieją praw przyrody i nie znają matematyki. Potem można im wmówić wszystko: cud biopaliw i przekleństwo elektrowni jądrowych. A przecież od czasów tragedii w Czarnobylu myśmy się naprawdę sporo nauczyli. To, że towarzysze radzieccy zbudowali niebezpieczną fuszerkę nie oznacza, że nie da się stworzyć elektrowni bezpiecznych i nowoczesnych.
Problem tak zwanych radioaktywnych odpadów z elektrowni jądrowych to kolejny przedmiot histerii. Walter Marshall, niegdyś szef brytyjskiego Energy Generating Board, obliczył, na jakiej powierzchni zmieściłyby się te odpady, gdyby przez czterdzieści lat energia atomowa była jedynym źródłem energii na potrzeby całego Królestwa. Wyszło mu circa pół boiska do piłki nożnej. To da się upilnować! Pomijam już ten prosty fakt, że wszystko, co się wyjmie z reaktorów, jest cennym produktem dla dalszej przeróbki w różnych gałęziach przemysłu.
Ropa i węgiel, które dziś bezmyślnie spalamy w silnikach i piecach, są rzeczywiście nie do zastąpienia w przemyśle chemicznym i farmakologicznym. Marnowanie ich jako paliwa jest zbrodnią na naszych prawnukach, którym może zabraknąć organicznego surowca do produkcji tworzyw sztucznych i leków ratujących życie.
Uważam zatem pojęcie rzekomego kryzysu paliwowego czy energetycznego za wymysł polityków. Bo gdyby zaufać naukowcom, bardzo szybko daliby sobie radę z owym "kryzysem". Ludzkość zawsze popełniała czyny barbarzyńskie. Do XX wieku czyniła tak jednak wyłącznie z głupoty, za każdym razem reflektując się dzięki postępowi nauki. Dopiero nasza generacja przestała się uczyć na błędach. Odmawia rezygnacji z wojen o ropę, bo odmawia nadążania za nauką.
*Łukasz A. Turski, profesor fizyki teoretycznej w Centrum Fizyki Teoretycznej Polskiej Akademii Nauk i na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego
Szok paliwowy byłby dla Amerykanów prezentem od losu
Małgorzata Werner: Amerykanie wciąż mają w pamięci wielki kryzys paliwowy z lat 70. Czy grozi nam powtórka z historii?
Edward Luttwak*: Zdecydowanie nie. Kryzys z 1973 - 1974 roku był rezultatem nagłej przerwy w dostawach ropy z powodu zawirowań w polityce. Dziś problemem nie jest nagła przerwa w dostawach, ale to, że wysokie ceny ropy nie prowadzą do zwiększenia wydobycia. Ale wbrew temu, czym straszą nas dziś dziennikarze, przyczyną nie jest wyczerpywanie się złóż, a nierozwiązane problemy polityczne w krajach, w których można by produkować więcej ropy: Wenezueli, Nigerii, Iranie, Iraku czy Rosji. Gdyby którekolwiek z tych państw było w stanie zwiększyć produkcję o 2 miliony baryłek dziennie, ceny poleciałyby na łeb, na szyję.
Jednak wszystkie te kraje są raczej nieprzychylne lub wręcz wrogie Ameryce. Czy nie mogą zmówić się, by jeszcze bardziej wywindować ceny?
Rosnące ceny ropy nie mają nic wspólnego z antyamerykanizmem, a są efektem różnych kłopotów stricte wewnętrznych. W Wenezueli dyktator Hugo Chavez zwolnił kompetentnych pracowników firm naftowych - a była to przecież prawdziwa elita wykształcona na amerykańskich uniwersytetach, bardzo wysoko wykwalifikowana i dobrze opłacana. Chavez nienawidził ich już jako mały chłopiec, dlatego zastąpił ich swymi kolesiami. Rezultat: obniżenie produkcji o 2 miliony baryłek dziennie. Z kolei w Nigerii rząd nie jest w stanie utrzymać w kraju porządku. W Iraku trwa wojna, natomiast Iran jest objęty embargiem, a jego przywódcy bardzo źle zarządzają gospodarką. Mahmud Ahmadineżad dopiero za czwartym podejściem zdołał obsadzić stanowisko ministra ds. ropy - i to też tylko w roli p.o. Jeśli chodzi o Rosję to priorytetem Władimira Putina nie jest wcale zwiększenie wydobycia ropy i gazu, ale transfer kontroli z firm prywatnych, które dysponują niezbędną technologią, do niekompetentnych państwowych molochów. Putin robi to nie dlatego, że nie lubi Ameryki, ale dlatego, że uważa się za cara i chce mieć wszystko w garści. Gdy zabiera się tereny roponośne w Sachalinie Shellowi i jego zachodnim partnerom, a daje Gazpromowi, to nie ma się co dziwić, że produkcja spada o połowę. Bo Gazprom to biurokratyczny moloch.
Czy to znaczy, że Amerykanie nie muszą się obawiać ograniczenia dostaw?
Choć porozumienie między tymi krajami jest nierealne, to wcale nie znaczy, że nie może dojść do kolejnego szoku naftowego. Przeciwnie – wystarczy poważny wypadek, na przykład wsadzenie przez terrorystów słynnej saudyjskiej rafinerii w Ras Tanurze, która produkuje 5 z 8 milionów baryłek ropy wytwarzanych codziennie w Arabii Saudyjskiej - i kryzys gotowy. Bo cały system jest szalenie niestabilny.
Dlaczego?
Winę za to ponoszą niskie ceny ropy, które sprawiały, że ludzie nie chcieli inwestować, poszukiwać alternatywnych źródeł energii czy oszczędzać. Wszystkie inne formy energii były w Ameryce znacznie droższe.
Czy USA są teraz lepiej przygotowane na zmniejszenie dostaw niż w 1973 roku?
W teorii tak – bo mają rezerwy strategiczne, ale tak naprawdę zanim na serio zabrano się za reformy, ceny znów zaczęły spadać. I tak było za każdym razem. Politycy nie byli w stanie przeciwdziałać niskim cenom energii, bo jeśli któryś z nich powiedziałby: cena benzyny wzrośnie trzykrotnie - bo to dobre dla was i waszych dzieci - usłyszałby od wyborców: idź do diabła, wolimy kogoś, kto obniży podatki na energię. Dlatego jakaś katastrofa i szok paliwowy Anno Domini 2007 byłyby dla Amerykanów prezentem od losu. W końcu i decydenci, i wyborcy zrozumieliby, że już najwyższa pora skończyć z opieraniem funkcjonowania kraju na ropie. Bo w trybie wyjątkowym rządy zostałyby wreszcie zmuszone do tego, co powinny były zrobić 25 czy 30 lat temu - wprowadzenia racjonalnej polityki energetycznej. Jakiś czas panowałoby zamieszanie, ale warto zapłacić taką cenę, by uzdrowić ciężko chorego pacjenta, jakim jest amerykańska gospodarka.
Myśli Pan, że doszłoby do takiego chaosu jak w latach 70.?
Być może tak, ale Amerykanie szybko by się podnieśli, bo uwielbiają zmiany i traktują każdy kryzys jako szansę, nie tylko zagrożenie. Proszę sobie tylko wyobrazić, jak ogromne korzyści nasz kraj by wówczas odniósł: powstałyby nowe miejsca pracy, nowe możliwości, zaczęlibyśmy wreszcie oszczędzać energię, co rozwiązałoby też wiele problemów ekologicznych. No i przede wszystkim skończyłoby się uzależnienie od zagranicznych dyktatorów. Więcej - gdyby świat zachodni przestał korzystać z ropy, cena spadłaby do, powiedzmy, 9 dolarów za baryłkę, a ludzie tacy jak Władimir Putin musieliby na serio zacząć myśleć o reformach ekonomicznych w Rosji, zamiast szastać na prawo i lewo pieniędzmi z ropy.
Czy to znaczy, że Amerykanie są gotowi zmienić styl życia i porzucić swoje wielkie samochody terenowe?
Oczywiście. Postawią je w garażu i będą uruchamiać raz do roku przy okazji wyprawy na jelenie. To społeczeństwo doskonale adaptuje się do zmian. Już teraz wielkie, energożerne domy zaczynają wychodzić z mody. Możemy korzystać z węgla, energii atomowej i przede wszystkim mniej konsumować. Przez moją posiadłość przepływa strumień. Jak do tej pory nie opłacało mi się zamontować na nim turbiny, ale jeśli ceny ropy poszłyby zdecydowanie w górę i utrzymywałyby się na wysokim poziomie, z pewnością bym to zrobił i nie kupował energii elektrycznej od dostawców. To samo dotyczy innych.
*Edward Luttwak, amerykański politolog i historyk, analityk Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Doradzał m.in. amerykańskim Departamentom Obrony i Stanu, Radzie Obrony Narodowej, US Navy i US Air Force