Euro przeżywa największy kryzys w swojej historii. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wspólna waluta straciła wobec dolara prawie 18 proc. swojej wartości, wobec funta 7 proc., a w stosunku do japońskiego jena ponad 14 proc. Aby ratować sytuację, unijni liderzy (do spółki z MFW) zdecydowali o wyłożeniu 750 mld euro do dyspozycji zagrożonych bankructwem krajów południa kontynentu. To jednak nie uspokoiło rynków. Dziś już nikt w Europie nie ma pewności, czy unijna waluta dożyje swoich kolejnych okrągłych urodzin. W grę wchodzą nawet scenariusze uważane dotąd za political fiction.
SCENARIUSZ PIERWSZY: powrót walut narodowych
"Tęsknię za czasami Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, gdy urzędnicy i politycy starali się usuwać bariery gospodarcze na Starym Kontynencie, a nie kazali nam płacić za trzynastą i czternastą pensję Greków. Tęsknię za marką solidną jak Mercedes, praktycznym niczym siedemnastowieczny niderlandzki kupiec guldenem, eleganckim jak przepełniona paryska kawiarnia frankiem i niedbałym, ale uwodzicielskim lirem" - napisał w eseju opublikowanym w niemieckim „Der Spiegel” holenderski pisarz Leon de Winter. Jeszcze kilka miesięcy temu taka publikacja na łamach największego opiniotwórczego magazynu politycznego Europy byłaby nie do pomyślenia. Tlący się od listopada 2009 r. grecki kryzys zadłużeniowy dawno już jednak przeistoczył się w zapaść wiary we wspólny unijny pieniądz. Doskonale wyczuwają to rynki finansowe. W długim okresie możliwość powrotu przynajmniej niektórych walut narodowych w Europie znacząco wzrosła – czytamy w aktualnej analizie banku Morgan Stanley na temat sytuacji na Starym Kontynencie.
Los euro nie rozstrzygnie się raczej w ciągu najbliższych miesięcy. Najważniejsi unijni politycy są przekonani, że nie wykorzystano jeszcze wszystkich opcji jego ratowania. Wierzą w to na razie także ich wyborcy. "To może się jednak zmienić, gdy w Europę uderzy zapowiadana fala deflacyjna. Kraje strefy euro będą wychodziły z recesji bardzo powoli, obywatele odczują bolesne cięcia wydatków budżetowych, a pomoc dla Grecji doprowadzi do dalszego spadku wartości euro i nakręcającej się spirali inflacji. Wówczas znajdziemy się w nowej sytuacji" - mówi nam Paul De Grauwe, czołowy belgijski ekonomista i jeden z doradców szefa Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso.
Najbardziej brzemienna w skutki byłaby próba wycofania się z obszaru wspólnej waluty przez największą gospodarkę Europy – Niemcy. Już dziś, gdyby to zależało wyłącznie od niemieckich obywateli, między Flensburgiem a Garmisch-Partenkirchen płaciłoby się prawdopodobnie starą dobrą marką niemiecką. Tak przynajmniej wynika z zeszłotygodniowego sondażu Allensbach Institut, według którego za kojarzoną z powojenną stabilizacją i dobrobytem walutą tęskni mniej więcej połowa naszych zachodnich sąsiadów. Z czysto technicznego punktu widzenia nie byłoby najmniejszych problemów z płynnym powrotem do wycofanej z użycia w 2002 r. marki.
Niemiecki Bundesbank (podobnie jak banki centralne w innych krajach Eurolandu) zarządza przecież rezerwami kapitałowymi potrzebnymi do zapewnienia ciągłości finansowej 80-milionowego kraju. Nie będzie też potrzeby wprowadzania waluty przejściowej. Tak jak to miało miejsce na Białorusi czy Ukrainie po upadku radzieckiego rubla, gdzie przez kilka miesięcy obywatele płacili kuponami przypominającymi kartki, z których sprzedawcy wycinali po prostu odpowiedni kwadrat. Tygodnik „Wirtschaftswoche” twierdzi na przykład, że do czasu wydrukowania i wpuszczenia na rynek nowych marek możliwe byłoby posługiwanie się tylko euro wyprodukowanymi za Odrą. Monety przecież i tak się różnią, a na niemieckich banknotach przed numerem seryjnym wydrukowany jest na przykład charakterystyczny znak X. Jako kurs wymiany przyjęto by najpewniej obowiązującą w momencie wycofywania marki relację 2 marki za jedno euro. Sama operacja wydrukowania marek nie byłaby już problemem.
Czytaj dalej >>>
Jak dotąd elity polityczne i opiniotwórcze (nie wyłączając ugrupowań opozycyjnych ani nawet niestroniącej od populizmu bulwarówki „Bild Zeitung”) są jednak gotowe bronić euro do upadłego. Wśród argumentów za utrzymaniem wspólnej waluty pojawiają się zarówno wezwania do odpowiedzialności za przyszłość eurointegracji (którą Niemcy nadal uważają za najszczęśliwszy okres w nowożytnych dziejach ich kraju), jak i bardziej prozaiczna racja: powrót do marki niekoniecznie musi się Berlinowi opłacać. "Żaden kraj nie skorzystał na wprowadzeniu wspólnej unijnej waluty tak bardzo jak Niemcy. Dzieje się tak dzięki sile i konkurencyjności niemieckich eksporterów, którzy po wyeliminowaniu barier walutowych wręcz podbili rynki pozostałych krajów Eurolandu. Dlatego utrzymanie wspólnej waluty leży w dobrze pojętym interesie Berlina" - mówi nam Marko Papic z amerykańskiego instytutu analitycznego Stratfor.
Nietrudno też przewidzieć, że bez najsilniejszej gospodarki Starego Kontynentu osłabione euro szybko stałoby się bezwartościowym świstkiem papieru, a na rynkach finansowych jego miejsce zajęłaby marka. "Każdy rozsądny inwestor natychmiast pozbyłby się niepewnego euro na rzecz dobrze kojarzonej niemieckiej waluty. Aby ratować, co się da, kolejne rządy, chcąc nie chcąc, musiałyby pójść drogą Berlina i przywrócić franki, liry oraz guldeny" - uważa Marko Papic. A to nie byłaby dla Niemców (i innych żyjących z eksportu krajów, jak choćby Holendrów czy Austriaków) taka dobra wiadomość. Nieuchronny wzrost kursu ich walut doprowadziłby do równie nieuchronnego podrożenia produkowanych tam towarów (według szacunkowych analiz nawet o 30 proc.). Straty eksporterów tylko częściowo mogłyby zostać zrekompensowane przez spadek kosztów produkcji. Zniknęłyby też oszczędności związane z eliminacją ryzyka walutowego, dzięki czemu co roku tylko w kieszeni niemieckich przedsiębiorców zostaje według wyliczeń Związku Handlu Hurtowego i Zagranicznego (BGA) około 25 mld euro.
Usatysfakcjonowani byliby za to zwyczajni Niemcy, Austriacy czy Holendrzy: z silną walutą w kieszeni mogliby ruszyć na radykalnie tańsze niż dotąd wakacje w słonecznej Grecji czy Portugalii. Swoje zwycięstwo mogliby ogłosić też przeciwnicy płacenia za długi południowców (czemu sprzeciwia się mniej więcej połowa ankietowanych), co bez wątpienia poprawiłoby sytuację budżetową w Berlinie, Hadze czy Wiedniu. Ruch zostałby też dobrze przyjęty przez inwestorów. "Ja i moi koledzy bez wątpienia inwestowalibyśmy w markę, uważając ją po prostu za stabilniejszą niż euro. Moim zdaniem w długim okresie unijny pieniądz może spaść nawet do poziomu 0,5 euro wobec dolara" - napisał kilka dni temu na łamach dziennika „Handelsblatt” Adam Fischer, założyciel amerykańskiego funduszu hedgingowego CWOC, który zarządza 70 mln dol.
Trzeba jednak pamiętać, że powrót walut narodowych miałby jedną, niebagatelną konsekwencję. – To byłby krach obecnego modelu integracji europejskiej. Unia karmiła się dotąd swoimi sukcesami i wspólnym, solidarnym pokonywaniem przeszkód. Cofnięcie Europy do czasów EWG nie byłoby „chwilowym odsapnięciem”. Po czymś takim nie istniałby powrót do Unii, jaką mamy dziś – mówi nam francuski ekonomista Nicolas Veron z brukselskiego Instytutu Bruegla.
Czytaj dalej >>>
SCENARIUSZ DRUGI: euro pęka na Północ i Południe
O ile pierwszy scenariusz to prawdziwa opcja atomowa, po której z dzisiejszej Europy prawdopodobnie nie zostałby kamień na kamieniu, o tyle ten drugi można nazwać cięciem chirurgicznym. I to czyni go bardziej prawdopodobnym. – Obecne problemy euro wynikają ze zbyt szybkiego tempa integracji walutowej. Po prostu zbyt łatwo wciągnęliśmy do niej kraje, które nie były na to gotowe. Pozwólmy im dojść do siebie poza strefą euro, bez zatapiania naszych finansów – proponuje emerytowany niemiecki ekonomista Joachim Starbatty, jeden z tzw. czterech eurorebeliantów, renomowanych niemieckich profesorów ekonomii, którzy w 1997 roku próbowali zablokować wprowadzenie euro, zaskarżając je do trybunału konstytucyjnego w Karlsruhe (bez skutku).
Jego propozycja na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo sensowna. Teoretycznie zadłużona Grecja powinna jak najszybciej wystąpić z euro, dodrukować drachmy i skupić za nie własne obligacje, którymi wzgardziły rynki. Następnie zdewaluować swoją walutę, zwiększając konkurencyjność swojej gospodarki i przyspieszyć w ten sposób powrót na ścieżkę wzrostu. Wychodzenie z kryzysu zadłużeniowego poprzez kontrolowaną dewaluację swojej waluty to powszechnie stosowany na świecie trik: w 1992 roku postąpił tak rząd Wielkiej Brytanii (tzw. czarna środa), a w czasie obecnego kryzysu – choćby Węgrzy.
Wiele wskazuje jednak na to, że takie pomysły nie stałyby się dla Greków, Portugalczyków czy Hiszpanów regenerującymi siły „wakacjami od euro” (jak nazwał pomysł amerykański ekonomista i były kandydat na szefa Fed Mark Feldstein). – Zamiast tego Południe zafundowałoby sobie raczej bilet w jedną stronę i na długo zamknęło drzwi do wspólnej waluty – mówi nam Marko Papic ze Stratforu. Po pierwsze dlatego, że rynki nie pozwolą tak łatwo się oszukać, a drachma, której wartość ma zostać celowo zmniejszona, po prostu nie znalazłaby nabywców. Po drugie grecki rząd mógłby napotkać olbrzymie problemy we własnym kraju, gdzie obywatele przyzwyczaili się już, że w portfelu mają twardą walutę, a nie bezwartościowy świstek papieru. Dlatego trudno uwierzyć, by w Atenach czy Lizbonie znaleźli się politycy gotowi wziąć na siebie tak ryzykowne posunięcie.
Dużo bardziej możliwa jest natomiast sytuacja odwrotna: w ramach reform UE Niemcy zdołają przeforsować regulację o możliwości wykluczania z integracji walutowej najbardziej zatwardziałych i nierokujących na poprawę deficytowych grzeszników czy fałszerzy statystyk ekonomicznych. Wprawdzie autor propozycji, niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble, zarzeka się, że wykluczenie ma być tylko ostatecznym straszakiem, którego najlepiej nigdy nie używać. Nikt jednak nie może zagwarantować, że któryś z jego następców nie będzie miał już żadnych oporów przed skorzystaniem z takie powołanej do życia opcji. – Istnieje jeszcze inna droga sprytnego pozbycia się niechcianych członków eurogrupy bez łamania obowiązujących traktatów. Jest nią po prostu stworzenie nowej strefy ścisłej integracji monetarnej bez zapraszania do niej ryzykownych partnerów – uważa Papic. Podobny scenariusz przedstawił niedawno w rozmowie ze „Spieglem” były szef Bundesbanku Karl Otto Poehl, przyznając, że usunięcia jednego bądź kilku krajów ze strefy euro nie można w długim okresie wykluczyć. W ten sposób strefa de facto pękłaby na północny rdzeń i południowe peryferie. – W silniejszym euro pierwsze skrzypce grałyby Niemcy, Austria i kraje Beneluksu. Francja ze względów prestiżowo-politycznych bez wątpienia nie chciałaby pozostać poza takim gronem. Stawkę uzupełniłyby Finlandia i, po wyjściu na prostą, Irlandia – uważa analityk Stratforu. Taki scenariusz podmyłby wprawdzie zasadę unijnej solidarności, ratując jednak wspólną, stabilną walutę i zręby eurointegracji, na czym zależy przecież i biednym, i bogatym krajom UE.
SCENARIUSZ TRZECI: narodziny superpaństwa
Możliwe jednak, że obecna słabość wspólnej waluty paradoksalnie wyjdzie integracji na dobre. – Na naszych oczach rozgrywają się narodziny europejskiego superpaństwa. Jak każdy poród i tym razem nie mamy do czynienia z efektownym widowiskiem: jak zwykle noworodek tylko w niewielkim stopniu przypomina istotę ludzką, jest unurzany we krwi i ryczy wniebogłosy. A jednak kiedyś będzie dorosłym człowiekiem – uważa czołowy niemiecki publicysta gospodarczy i naczelny dziennika „Handelsblatt” Gabor Steingart. Według tego rozumowania Europa będzie w przyszłości obchodziła 9 maja 2010 r. (datę uchwalenia wartego 750 mld euro Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego na ratowanie zadłużonych gospodarek Południa) jako swoją godzinę zero. Steingart nie ma wątpliwości, że narodziny superpaństwa nie są przejawem siły i mocarstwowych ambicji UE. To raczej akt desperacji. – Historia daje jednak wiele przykładów, że strach bywa często lepszym spoiwem niż patetyczne dokumenty w stylu eurokonstytucji – pisze naczelny „Handelsblatt”.
Czytaj dalej >>>
Aby ten scenariusz się sprawdził, za słowami muszą pójść konkretne czyny. Na przykład wejście w życie zaproponowanego przez Komisję Europejską w połowie mają mechanizmu konsultowania narodowych budżetów z Brukselą, wzmocnienia kar za przekraczanie deficytu czy utworzenie permanentnego Europejskiego Funduszu Walutowego, który będzie pośredniczył w tym, co nieuchronne: przelewaniu dużo większych niż dotąd pieniędzy z bogatej północy na biedniejsze południe Europy. – Konieczne będzie znaczące okrojenie fiskalnej suwerenności państw członkowskich i stworzenie systemu wczesnego ostrzegania. Gdy deficyt przekroczy 1 proc., kraj będzie musiał przesłać do Brukseli szczegółowe dane gospodarcze, gdy sięgnie 2 proc. – konieczny będzie wiarygodny plan konsolidacji.
Po przekroczeniu 3 proc. PKB Unia musi mieć możliwość wysłania do dowolnej stolicy swoich wyposażonych w szerokie kompetencje obserwatorów – tak kolejne kroki zacieśniania fiskalnej integracji UE widzi na przykład amerykańsko-niemiecki ekonomista z Uniwersytetu Humboldta w Berlinie Michael Burda. Francuski prezydent Nicolas Sarkozy od dawna lansuje za to pomysł stworzenia tzw. rządu gospodarczego, którego kompetencje pozostają na razie nieznane. Dotąd Angela Merkel i rządy Holandii czy Austrii zdecydowanie przeciwstawiały się tej idei, uważając ją za próbę przeniesienia francuskiego centralistycznego zarządzania na płaszczyznę europejską. Trzeba jednak pamiętać, że w miarę narastania kryzysu greckiego Niemcy i ich sojusznicy stopniowo rozmiękczają swoje nieprzejednane stanowisko.
Jak na początek pomysłów jest więc całkiem sporo. Pytanie tylko, czy Unia będzie potrafiła wcielić je w życie. Jak pokazuje dotychczasowa historia integracji gospodarczej, egzekwowanie kryteriów spójności (zwłaszcza nadmiernego zadłużenia) było zawsze unijną piętą achillesową.Nie wiadomo też, jak na ściślejszą integrację Eurolandu reagować będą pozostałe kraje UE. Nowy rząd Wielkiej Brytanii już na przykład zapowiedział, że nie jest zainteresowany uczestnictwem w rozwiązywaniu greckiego kryzysu. Londyn jako trzecia gospodarka Starego Kontynentu może sobie na to pozwolić. Ale już Polska, która na członkostwie w UE jak dotąd intensywnie korzysta, musi dobrze się zastanowić, jak nie wypaść z serca integracji europejskiej, która bardzo wyraźnie przesuwać się będzie w kierunku Eurolandu.