Szczyt koniunktury przypadł na III kwartał ubiegłego roku ze wzrostem PKB, który przebił 5 proc. rok do roku. Czy teraz czeka nas gwałtowne hamowanie gospodarki? Nic na to nie wskazuje, ale warto bacznie śledzić sygnały z zagranicy. Jeśli nad gospodarkami naszych głównych partnerów handlowych ze strefy euro zaczną się zbierać ciemne chmury, to i u nas perspektywy rozwojowe szybko się pogorszą. Wskaźniki koniunktury PMI dla Eurolandu wskazują, że optymizm co do tempa wzrostu gospodarek ze wspólną walutą może wkrótce zacząć przygasać.
W Niemczech i we Francji odnotowano zwiększenie tempa wzrostu aktywności gospodarczej. W obu gospodarkach poprawa koniunktury wynikała ze wzrostu składowych dla aktywności biznesowej w usługach i bieżącej produkcji w przetwórstwie. Pogorszenie koniunktury odnotowano w pozostałych krajach strefy euro objętych badaniem, gdzie tempo wzrostu aktywności zmniejszyło się do najniższego poziomu od 18 miesięcy. To efekt niższej aktywności w przetwórstwie i usługach – zwraca uwagę Jakub Borowski, główny ekonomista Credit Agricole Bank Polska.
Powodem do niepokoju może być spadek wskaźnika nowych zamówień eksportowych dla strefy euro. W kwietniu obniżył się on do najniższego poziomu od jesieni 2016 r. Dołuje już piąty miesiąc z rzędu. Od stycznia do marca spadek wskaźnika dla nowych zamówień eksportowych obserwowany był też w przypadku PMI dla chińskiego przetwórstwa. – To może sygnalizować spowolnienie w światowym handlu – uważa Borowski.
Reklama
Sytuacja w światowym handlu jest kluczowa dla perspektyw inwestycji w strefie euro. Credit Agricole przypomina, że obecny cykl inwestycyjny w strefie euro (okres, w którym nie odnotowano spadku kwartalnej dynamiki inwestycji przez przynajmniej dwa kwartały z rzędu) trwa już 19 kwartałów. Ostatni tak długi cykl inwestycyjny, który rozciągnął się na 23 kwartały, notowano w latach 2002–2008. Tuż przed wybuchem kryzysu.
Jeżeli zamówienia eksportowe w Niemczech spadną, uderzy to w popyt na dobra wytwarzane nad Wisłą, powodując wolniejsze tempo wzrostu polskiego eksportu.
Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego, także uważa, że to właśnie dekoniunktura w strefie euro, a zwłaszcza tuż za Odrą, jest dla polskiej gospodarki największym zagrożeniem.
Pytanie, czy to, co stało się w I kwartale w Eurolandzie, to zapowiedź spowolnienia, czy tylko przejściowa zadyszka. Moim zdaniem to tylko zadyszka. Bo tam, podobnie jak w Polsce, ożywienie w 2017 r. było dynamicznie i trudno je będzie powtórzyć w 2018 r. – uważa.
Spowolnienie w polskiej gospodarce miałoby przykre skutki fiskalne, zwłaszcza dla realizacji planów Ministerstwa Finansów dotyczących systematycznego ograniczania deficytu. Według najnowszej wersji programu konwergencji – czyli dokumentu, w którym rząd pokazuje Komisji Europejskiej stan finansów publicznych, deficyt ma w kolejnych latach systematycznie maleć. Według resortu finansów gospodarka lekko wyhamuje, ale w perspektywie dwóch-trzech lat nadal będzie się rozwijać w tempie zbliżonym do 3,8 proc. I to będzie główny powód ograniczania deficytu.
Deficyt strukturalny, czyli oczyszczony z wpływów koniunktury, nie spadnie. Według założeń MF ma on w tym roku wzrosnąć do 2,8 proc. PKB, co będzie gorszym wynikiem niż w przypadku deficytu sektora rządowego i samorządowego (2,5 proc. PKB). Dzieje się tak dlatego, że efekt uszczelnienia podatków jest zjadany przez dodatkowe wydatki. Przede wszystkim związane z programem "Rodzina 500 plus", ale również z efektami zmian w systemie emerytalnym.
Jeśli doszłoby do gospodarczego hamowania, moglibyśmy mieć powtórkę z lat 2009–2010, choć może nie aż w tak drastycznej formie. Wtedy kryzys zdusił wzrost gospodarczy, co spowodowało spadek wpływów z podatków. Wcześniejsze decyzje zwiększyły deficyt strukturalny przez trwałe zmniejszenie wpływów. Chodzi m.in. o obniżenie składek rentowych czy zmiany w PIT (dwie niższe stawki zamiast trzech i ulga na dzieci) oraz nowe korzystne dla podatników mechanizmy rozliczeń VAT (np. skrócenie czasu oczekiwania na zwrot). Efektem był wystrzał deficytu finansów publicznych do ponad 7 proc. PKB w 2010 r.
Na razie ekonomiści nie zakładają aż tak czarnego scenariusza. Rafał Benecki mówi, że w scenariuszu, w którym gospodarka strefy euro rośnie – choć wolniej – w Polsce nie powinniśmy mieć wielu powodów do zmartwień. Owszem i my już mamy za sobą szczyt koniunktury. Ale nie czeka nas głębokie spowolnienie, bo też i cały cykl jest bardziej płaski niż poprzednie. Poza tym lokalne czynniki będą niwelować spowolnienie.
Pierwszy to dużo pieniędzy do wydania z obecnej perspektywy finansowej UE. To może być jak kroplówka, która podtrzyma wzrost przez stopniowe zwiększanie inwestycji. Drugi to wybory samorządowe i parlamentarne, które odbędą się w tym i w przyszłym roku. Ekonomista ING BSK z tymi pierwszymi wiąże zwiększoną aktywność inwestycyjną samorządów. Te drugie jego zdaniem mogą podkręcić konsumpcję prywatną. – W przyszłym roku zapewne zostaną ogłoszone nowe wydatki socjalne. I to podtrzyma tempo konsumpcji, która ma prawo przyhamować w najbliższym czasie – uważa Benecki.
Jak głębokie będzie wyhamowanie? Wskazówką może być projekcja NBP – mówi Mateusz Sutowicz z Banku Millennium. Wynika z niej, że w przyszłym roku wzrost spowolni do 3,8 proc., a do 3,6 proc. w 2020 r. Podobne prognozy prezentuje Ministerstwo Finansów (3,8 proc. i 3,7 proc.). Jednak gdy popatrzymy na prognozy ośrodków międzynarodowych, sprawa wygląda mniej różowo. Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju wprawdzie podniósł wczoraj prognozę wzrostu dla Polski na ten rok aż o 0,6 pkt proc., do 4 proc., ale już w przyszłym spodziewa się, że PKB urośnie tylko o 3,3 proc. Międzynarodowy Fundusz jest tylko odrobinę bardziej optymistyczny i widzi tempo rozwoju w 2019 r. na poziomie 3,5 proc.
Według Sutowicza w kolejnych latach dużo będzie zależeć od nowego budżetu unijnego. Mniej pieniędzy dla Polski – na co wskazują budżetowe przymiarki – to mniej paliwa do pobudzania inwestycji publicznych, które były jednym z motorów wzrostu gospodarczego.