Poniedziałek zaczął się w niedzielę rekordowymi spadkami na giełdzie w Tel Awiwie. Agencje prasowe i strony internetowe największych tytułów na zmianę wybijały alarmistyczne opinie ekonomistów i uspokajające głosy polityków. Nowa rzeczywistość, w jakiej znalazła się światowa gospodarka po obniżeniu ratingu USA, paradoksalnie może stanowić przełom w naprawie finansów Europy i Ameryki.
Emocje starała się wczoraj studzić nawet agencja Standard & Poor’s, ta sama, która zdecydowała o obniżeniu wiarygodności USA. – Rynki nie zareagują znacząco – zapewniał David Beers. Na kilka godzin przed dzisiejszym otwarciem giełd azjatyckich G7 zwołała telekonferencję z udziałem ministrów finansów i szefów banków centralnych. Z pierwszych przesłuchów wynikało, że grupa może zdecydować o wykupie amerykańskich obligacji dla ustabilizowania rynku. Wcześniej zebrała się Rada Prezesów EBC. Spodziewano się deklaracji, że bank w razie potrzeby kupi obligacje Hiszpanii i Włoch. Telefoniczne konsultacje „co dalej?” prowadzili Berlusconi, Sarkozy, Merkel i Zapatero.
– Decyzja S&P staje się realnym zagrożeniem. USA coraz trudniej obsługiwać dług – komentuje w „DGP” doradca Komisji Europejskiej Paul De Grauwe. Konsekwencje dla Europy są podobne.
Szybkie zwołanie spotkań G7 i EBC nie zdołało przykryć tego, że świat nie dysponuje sprawnym systemem, który mógłby na bieżąco reagować na kłopoty kolejnych państw. Chaos potęguje kalendarz polityczny. Niemal wszystkie zachodnie gospodarki znajdują się w okresie przedwyborczym, co owocuje mało wiarygodnymi planami naprawy finansów publicznych (Hiszpania i Włochy) czy brakiem zgody Niemiec na bezwarunkowe finansowanie zagrożonych państw strefy euro. Do wyborów szykuje się także Nicolas Sarkozy. Rywalizujący z nim socjaliści są przeciw cięciom wydatków. Liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen opowiada się za wyjściem z euro. W USA nikt nawet nie kryje, że chodzi o przełożenie cięć na okres po wyborach w 2012 r. – Do uspokojenia rynków potrzeba zaufania do zdolności przywódców – komentuje w „DGP” ekonomista Uniwersytetu w Maryland David I. Kass. Dodaje, że ta zdolność do działania będzie możliwa dopiero po wyborach.
Reklama
Polska wobec turbulencji na rynkach może w krótkiej perspektywie przyjąć jedynie rolę widza. Jednak jeśli rząd nie rozpocznie po wyborach reform, może nas to sporo kosztować. Zmiany strukturalne, oprócz tego, że poprawią kondycję naszych finansów, przyspieszą wzrost gospodarczy.
Przewidywania są rozbieżne: od tego, że po okresie niepokojów będziemy mieli po prostu nieco wolniejszy wzrost, po pogląd, że może to być druga fala kryzysu. W obu przypadkach analitycy spodziewają się, że ten rok zakończymy zgodnie z oczekiwaniami wzrostem PKB w okolicach 4 proc. Silniej skutki zawirowań odczujemy w przyszłym roku. – 3 proc. wzrostu w wariancie pozytywnym i zaledwie 1 proc. w skrajnie pesymistycznym – uważa Jakub Borowski, główny ekonomista Invest-Banku.
Naszymi plusami są stabilna sytuacja budżetowa w tym roku i to, że większość potrzeb pożyczkowych została zaspokojona. Ale poza tym środków zaradczych na skutki zawirowań w zasadzie nie mamy – wysoki poziom deficytu i długu powoduje, że nie możemy ratować się zadłużaniem jak w poprzedniej fali kryzysu.