Renata Kim: Co pan czuje, słysząc, że znany finansista George Soros wieszczy najpoważniejszy od czasu II wojny kryzys gospodarczy?
Leszek Balcerowicz*: Uważam, że to przesadna wypowiedź, prawdopodobnie zresztą wyrwana z kontekstu. Poza tym Soros też nie jest wróżką, więc nie należy traktować jego słów jako pewnej prognozy. Trzeba pamiętać, że rynki finansowe są trochę jak ogień - od czasu do czasu część ludzi się nim poparzy, ale przecież nie można sobie wyobrazić życia bez ognia. Rynki finansowe, a także rynki nieruchomości po okresach wzrostu nieuchronnie wchodzą w okres spadku. Podkreślają to wszyscy ekonomiści - muszą to robić, bo inni zapominają o tej prawidłowości.

Tych innych jest ostatnio więcej. Francuski ekonomista Jacques Attali twierdzi, że obecna sytuacja do złudzenia przypomina rok 1929, czas Wielkiego Kryzysu.
Nie zwykłem komentować wypowiedzi innych ludzi, natomiast jeżeli pani zapyta, czy widzę jakieś analogie między sytuacją dziś a kryzysem w 1929 r. - to odpowiem, że słabe. I sięganie do takich analogii jest bardzo naciągane; m.in. dlatego, że skala zmian na rynkach finansowych jest dużo mniejsza niż w czasie Wielkiego Kryzysu. Poza tym w tej chwili o wiele lepiej orientujemy się, jak zapobiegać takim kryzysom i jak przeciwdziałać zagrożeniom o charakterze lawinowym. Niestety, w okresach zaburzeń na rynkach finansowych ludzie często zapominają, z czego one wynikają.

A z czego wynikają?
Powtórzę raz jeszcze - rynki finansowe mają okresy wzrostu i spadku. I wszędzie tam, gdzie jest wzrost - zawsze występuje tendencja do przegrzania, po której nieuchronnie musi nastąpić odreagowanie, czyli spadek. W ostatnich latach nadmiernie obniżono stopy procentowe w USA, co dodatkowo spowodowało, że szybko zaczęła tam rosnąć masa pieniądza, a inwestorzy poszukiwali dla niej lokat. I część tych lokat okazała się nadmiernie ryzykowna. Z ostatnich wydarzeń należy więc wyciągnąć taką lekcję, że bank centralny każdego kraju powinien zachowywać umiarkowanie w obniżkach stóp procentowych wtedy, kiedy czasy są dobre.

Czy ten kryzys przeniesie się z Ameryki na inne kraje?
Mamy do czynienia ze spowolnieniem wzrostu gospodarczego kraju, który jest bardzo bogaty i nadal będzie szybko się rozwijał. Nie ma podstaw do przedstawiania katastroficznych wizji, ale załóżmy, że w USA nastąpi wyraźne spowolnienie wzrostu - przez jakie mechanizmy będzie się to przenosiło na inne kraje? Po pierwsze przez handel, czyli przez eksport. O tym, jaki wpływ na inne kraje będzie miała sytuacja w Stanach, zadecyduje to, jak silna jest zależność handlowa między tymi krajami. W naszym przypadku i w przypadku innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej jest ona relatywnie mała - więc wpływ spowolnienia w USA na naszą gospodarkę nie powinien być duży. Po drugie - mamy powiązania przez rynki finansowe. Ale giełda na razie nie odgrywa takiej roli w naszej gospodarce jak w gospodarce USA. Spadki na giełdzie mają więc o wiele mniejszy wpływ na konsumpcję niż w krajach rozwiniętych.

Więc kryzys na giełdzie nie spowoduje pogorszenia sytuacji gospodarczej w Polsce?
Nie mówmy o kryzysie na giełdzie. Podkreślam jeszcze raz, że ze względu na daleko mniejszą rolę giełdy w polskiej gospodarce niż w amerykańskiej te spadki będą miały o wiele mniejszy makroekonomiczny wpływ na naszą gospodarkę.

Pod koniec zeszłego tygodnia prezydent George Bush razem z szefem FED-u ogłosili plan ratowania amerykańskiej gospodarki.
Nie można używać takich argumentów, jakby ten kraj miał się rozpaść. Chodzi o próbę stabilizacji wzrostu gospodarki, a nie jej "ratowanie".

O planie przeciwdziałania panice dyskutowali wczoraj unijni ministrowie finansów. Czy polski rząd powinien poważnie zająć się kryzysem giełdowym?
Naszym problemem są opóźnione reformy, widzę więc powody, aby polski rząd skupił się właśnie na tym. Wszystko to, o czym wcześniej mówiliśmy, dzieje się w innej gospodarce - w Stanach Zjednoczonych. Polityka gospodarcza zajmuje się realnymi problemami - mamy rosnącą inflację, mamy wprawdzie stosunkowo wysoki wzrost, ale jednocześnie strukturalne fundamenty gospodarki są zbyt słabe, by wzrost mógł się utrzymać długo. Od pewnego czasu płace rosną szybciej niż wydajność w skali całej gospodarki i w związku z tym polskie przedsiębiorstwa powoli przestają być konkurencyjne. Jeśli to trwałoby dalej, zapłacilibyśmy wolniejszym wzrostem popytu na polskie produkty, co musiałoby się odbić na naszej gospodarce, szczególnie gdyby nastąpiło znaczące spowolnienie. I to są realne problemy, nie ma sensu kierować uwagi opinii publicznej ku problemom urojonym.


















Reklama