Trzy kościoły, w tym jeden zabytkowy, posterunek policji, ochotnicza straż pożarna, rozbudowana z dotacji unijnych przychodnia
zdrowia i z dotacji odnowiona, też zabytkowa XIX-wieczna parafia, która służy za ośrodek kultury. Do tego park z ołtarzem wykonanym dla Jana Pawła II, motel, pizzeria, kilka restauracji. Niby wszystko prawie jak w każdym małym miasteczku. Tyle że Sierakowice to wieś. I to wieś specyficzna.
– Chleb ziemniaczany? Z mąki ziemniaczanej jest zrobiony?
– Nie, z pszennej, ale z dodatkiem gotowanych ziemniaków.
– A co to za ciastka amerikany?
– Takie biszkoptowe, choć trochę przypominające drożdżowe, z grubą warstwą lukru. Bardzo smaczne, polecam – sprzedawczyni w cukierni odpowiada z uśmiechem.
W delikatesach po przeciwnej stronie ulicy wzrok przyciąga tort kaszubski w kształcie lalki Barbie w długiej sukience z czarnymi pasami oraz w haftowanym fartuszku. – Tak, to prawdziwa lalka, której tylko dół sukni jest tortem z masy plastycznej ozdobionej naszymi tradycyjnymi wzorami. Nogi lalki dodajemy w komplecie, tak by po zjedzeniu ciasta można było sobie zabawkę złożyć – śmieje się kasjerka. – Ludzie zamawiają na wesela takie torty w parze z Kenem, który jest w kaszubskim stroju. Kilogram kosztuje 42 zł, zamówić wystarczy dzień wcześniej – zachwala.
Przy głównej ulicy Sierakowic cukierni z takimi wypiekami naliczyłam pięć. Obok nich trzy
sklepy mięsne – i to niemalże jeden przy drugim, kilka warzywniaków, kilka spożywczych, cztery księgarnie (jedna będąca egzotycznym połączeniem księgarni i sklepu zielarskiego), drogerie, kilka sklepów „1001 drobiazgów” i drugie tyle butików. Praktycznie na każdym rogu i na mniejszych ulicach znajdują się kolejne samoobsługowe delikatesy.
– W naszej wsi mamy już prawie 7 tys. mieszkańców, w całej gminie jest ich 18,5 tys. Wszyscy są bardzo przedsiębiorczy i pracowici, lubią kupować, mają we krwi rzemiosło i własne biznesy. I dlatego łącznie wszystkich sklepów w samej tylko wsi mamy 148. I wszystkie dają sobie radę, mają ruch, klientów, płacą podatki – zachwala Tadeusz Kobiela, wójt Sierakowic. –
Ale dzieje się tak, bo u nas nie było, nie ma i – tak długo jak samorząd i większość mieszkańców będą w tym zgodni – nie będzie żadnych lidlów, biedronek czy innych drapieżnych dyskontów. Nie ma mowy o tym, by się u nas rozpanoszyły – podnosi głos i widać, że ma ochotę uderzyć pięścią w stół. –
Wielkie markety zainteresowane są tylko drenażem pieniądza z rynku i wyprowadzaniem go z Polski. U nas jeden u drugiego robi zakupy, korzysta z usług rzemieślniczych, a więc pieniądz zostaje na miejscu i tu jest inwestowany.
Rzeczpospolita dyskontowa
Biedronka swój 2,5-tysięczny sklep w podwarszawskim Milanówku otworzyła we wrześniu ubiegłego roku. Na 16 tys. mieszkańców tego miasteczka to już drugi dyskont tej sieci. I nie jest to wcale wyjątek. W 53-tysięcznej Ostrołęce jest 9 Biedronek i Lidl. W Chełmie liczącym 65 tys. mieszkańców: 8 Biedronek, 2 Lidle i Kaufland. W Kraśniku na Lubelszczyźnie dla 36 tys. mieszkańców powstały już 4 Biedronki oraz Lidl. Podobnie zresztą zaczyna wyglądać coraz więcej miejscowości.
Najbardziej prężna jest portugalska sieć, której
sklepy znajdują się w już ponad 900 miejscowościach, a jak zapowiada firma – do końca 2017 r. chce otworzyć kolejnych 300. Niemiecki
Lidl w całym kraju ma ponad 550 dyskontów. Duńskie Netto ma ich 334, a więc niewiele mniej, niż powstało ich w o wiele większych Niemczech. Do tej największej trójki dochodzą mniejsze sieci, które otwierają jedną za drugą kolejną placówkę. Sieć
Aldi w ubiegłym roku powiększyła się o 15 sklepów i ma ich dziś ponad 90.
Czerwona Torebka w ciągu roku uruchomiła 26 dyskontów, a zgodnie z planami docelowo chce otwierać po 100 rocznie.
Oznacza to, że łącznie w
Polsce działa blisko 3,6 tys. dyskontów (w 2010 r. było ich ok. 2,3 tys.), które łącznie generują ponad 50 proc. wartości sprzedaży artykułów spożywczych (w 2010 r. było to trochę ponad 40 proc.). Firma badawcza PMR podaje, że to nie jest koniec ekspansji sieci dyskontów, bo za kilka lat takich sklepów powinno być łącznie około 5 tys.
Jednak tam, gdzie pojawiają się dyskonty, tam rodzinne sklepy w błyskawicznym tempie tracą klientów i jeden za drugim znikają. Jeszcze w 2009 r. w Polsce było 102,8 tys. małych sklepów ogólnospożywczych, obecnie już tylko trochę ponad 77 tys. W 2012 r. małe sklepy miały 45 proc. udziałów w tym rynku, ale według prognoz analityków z firmy Roland Berger w 2018 r. będzie to już tylko 28 proc. W tym samym czasie udział dyskontów wzrośnie z 22 do 31 proc. Dyskonty po opanowaniu największych miastach wzięły na celownik te duże. Potem te położone blisko granic, te z zarobkami powyżej średniej, te z bezrobociem poniżej średniej, a wreszcie duże wsie – szczególnie w gminach wiejskich. A na koniec chcą pojawić się już właściwie w każdej gminie, bo potencjalni klienci są przecież wszędzie.
Ziemia bez Biedronek
Nie inaczej jest i na Kaszubach. Jadąc drogą 211 z Kartuz do Sierakowic, mijamy pięć Biedronek i Lidla. Przed wszystkimi zapełnione parkingi, bo jutro Trzech Króli. Tym bardziej można być zaskoczonym, gdy trafi się do samego serca Szwajcarii Kaszubskiej. W Sierakowicach, dużej wsi w średniej wielkości gminie, nie ma ani Lidla, ani Biedronki, ani Kauflandu, ani Netto, ani Czerwonej Torebki. Ani innego dyskontu.
Trudno znaleźć inne takie miejsce w Polsce. Może i gdzieś jeszcze taka gmina bez Biedronki się ostała, ale w przypadku Sierakowic nie jest to przypadek. – To świadoma polityka samorządu, który nie wpuszcza dyskontów – przyznaje wójt Kobiela. I tłumaczy, że Polska jest chyba jedynym krajem UE, w którym prawo nie reguluje rozrostu sieci handlowych. – Nie możemy odgórnie zakazać takiej działalności, ale tak możemy miękkimi środkami zadziałać, by inwestycje zablokować. Wystarczy nie sprzedawać inwestorom i nie dzierżawić im nieruchomości wystarczająco dużych, by można było w nich uruchomić te wielkopowierzchniowe sklepy. Oczywiście takie lokale mogą wynająć osoby prywatne, ale u nas cała społeczność solidarnie na takie sklepy się nie zgadza – opowiada. – No, może nie cała, bo zawsze będzie część ludzi, która chciałaby mieć blisko tego typu sklep, ale jest naprawdę niewielka – zapewnia. – A może po prostu żaden z tych graczy nie był Sierakowicami zainteresowany? – pytam. – Od dekady co rusz są robione podchody. Z osiem lat temu jedna z sieci handlowych dogadała się z moimi adwersarzami, których zachęciła do zorganizowania referendum z wnioskiem o odwołanie mnie. Ale chętnych do jego poparcia nie było i nie udało się zebrać wystarczającej liczby podpisów, by plebiscyt ogłosić – zarzeka się wójt.
Gdy pytam lokalnych przedsiębiorców o metody powstrzymywania inwazji dyskontów, ci przyznają, że urząd gminy marketom nie tylko nie pomaga, ale robi wszystko, by ich do tego zniechęcić. – Jest u nas taka działka, która idealnie nadaje się na zbudowanie dyskontu. Cóż z tego, skoro w planie zagospodarowania przestrzennego nie ma zgody na budowę do niej drogi, a po co komu sklep, do którego nie będzie się dało dojechać – uśmiecha się jeden z sierakowickich sklepikarzy.
Ta antydyskontowa krucjata podoba się mieszkańcom wsi. Sierakowice innego wójta niż Tadeusz Kobiela nie miały. Jak został wybrany w 1990 r., tak od tamtej pory wybór jest powtarzany. W ostatnim głosowaniu zdobył 84 proc. głosów i rozpoczął siódmą kadencję. Jeden z drobnych przedsiębiorców żartobliwie rzuca: – To taki nasz Putin. Ale wie pani, choć ja na niego w ostatnich wyborach już nie głosowałem, to w jednym się z nim zgadzam. Nam tu bez Biedronek lepiej.
Samowystarczalnie
Nauczycielka języka kaszubskiego z lokalnej szkoły z pewną obawą podpytuje: – Ale nie napiszecie o nas, że jakimś skansenem jesteśmy?
Na pierwszy rzut oka można by się tej zaściankowości doszukiwać: nie tylko nie chcą wpuścić nowoczesnego handlu, to jakby tego było mało, Sierakowicom nie zależy na tym, by uzyskać status miasta. Wolą pozostać wsią. – Owszem, ludzie są tu konserwatywni, ale w pozytywny sposób: mocno rodzinni, z tradycyjnie wielodzietnymi i wielopokoleniowymi rodzinami, a do tego religijni. Ale nie jesteśmy zaściankowi. Za naszymi wyborami stoją racjonalne decyzje – zapewnia wójt Kobiela.
– Miastem nie chcemy być, bo dla wsi jest więcej unijnych dotacji i programów pomocowych, a więc można zdobyć dodatkowe środki na rozwój. A choćby na kolej, którą razem z innymi samorządami chcielibyśmy w tej okolicy przywrócić. A dyskontów nie chcemy, bo zależy nam na tym, by nie rosło bezrobocie. Dziś wynosi ono w naszej gminie 8 proc., czyli sporo mniej niż średnia wojewódzka. A dzieje się tak także dlatego, że spora część mieszkańców pracuje w lokalnych sklepach. Nawet największy dyskont nie zatrudniłby ich wszystkich u siebie, a więc zamiast drobnej przedsiębiorczości, może nieprzynoszącej każdemu ogromnego majątku, miałbym tu kolejki do ośrodka pomocy społecznej – dodaje samorządowiec.
Mieszkańców Sierakowic pytania o dyskonty dziwią. – Biedronka? To musi pani do Kartuz pojechać, a to z pół godziny samochodem. Tu obok jest mały sklepik, a kilka ulic dalej większy. Kupią tam państwo wszystko, co najpotrzebniejsze – pan Marcin, u którego nocujemy, zachęca, by zamiast tracić czas na dojazd do marketu, odpocząć lub obejrzeć pobliskie jezioro. – Gdzie jeżdżę na zakupy? Wszystkie robię tutaj na miejscu. A po co miałabym gdzieś jeździć, u nas w Sierakowicach jest tyle sklepów. Na jeżdżenie po centrach handlowych czy marketach szkoda mi czasu. To i dojechać trzeba, i na miejscu długo schodzi, a ciekawsze rzeczy mam tu zrobienia – zarzeka się Irena Kulwikowska, szefowa Gminnego Ośrodka Kultury. – Zresztą to do nas tradycyjnie przyjeżdża się na zakupy – dodaje i wyciąga album ze zdjęciami z tradycyjnych letnich jarmarków organizowanych w każdą środę i sobotę. Z okolicznych gmin, ale nawet z Lęborka czy Trójmiasta, zjeżdżają się tu ludzie po jedzenie, ubrania i oczywiście meble, które są lokalnie produkowane. – Na 1,5 hektara ustawiane są dziesiątki straganów, do których przyjeżdżają tysiące klientów – opowiada.
– Tak jest nie tylko latem. Okazuje się, że nie wszystkich przyciągają ogromne centra handlowe – dodaje wójt Kobiela. – Dlaczego przyjeżdżają do nas? Po pierwsze jest spory wybór, po drugie to także kwestia tradycji – tłumaczy i dodaje, że Sierakowice w okolicy są znane z rodzinnego handlu, przy okazji zamawia się tu usługi rzemieślnicze, kupuje materiały do budowy lub wyposażenia domów.
Sam Kobiela też zaczynał przygodę z kapitalizmem od takiego drobnego handlu rybami. – Starą nyską jeździłem nad morze, z kutra kupowałem ryby. U mnie w domu było przepakowywanie, czyszczenie, prawdziwa miniprzetwórnia się zrobiła. Do tego stopnia, że jeszcze dwa lata po zaniechaniu biznesu i remoncie wszystko rybami pachniało – śmieje się. – Tak właśnie rozwijały się nasze lokalne sklepiki. Dziś żyją z nich setki rodzin i ten gospodarczy ekosystem się sprawdza. Sąsiad kupuje u sąsiada i wszystkich stać na w miarę godne życie – zapewnia.
I rzeczywiście mnogość sierakowickich sklepów jest znacząca. Gdy średnio w Polsce na jeden sklep przypada 108 mieszkańców, tu na 47. Wygląda na to, że klientów im nie brakuje, bo pojawiają się kolejne sklepy.
Ostatni bandonista
Sierakowice mają nawet swoją lokalną sieć handlową. Jej szefem jest 34-letni Michał Kuczkowski, który przyznaje, że nawet bez konkurencji Biedronek czy Lidlów biznes nie od początku szedł mu idealnie. – Najpierw to była hurtownia spożywczo-przemysłowa. W założeniu jej pomógł mi ojciec, który od kilkunastu lat prowadzi własny biznes – zajmuje się oknami. Był 2002 r., byłem młody, jeszcze studiowałem i niespecjalnie miałem rozeznanie, a więc po kilku latach okazało się, że hurtowania więcej kosztuje, niż zarabia – opowiada. – Wtedy zamieniłem ją na handel detaliczny. Widziałem, jak niektóre sklepiki działały bez zmiany od lat, jak nie dostosowywały się do nowości na rynku, i postanowiłem wykorzystać szansę. Tak w 2007 r. powstał nasz pierwszy sklep w centrum Sierakowic. Ruch był niezły, więc otwierałem kolejne. I tu muszę przyznać, że brak drapieżnej konkurencji ze strony dyskontów na początku mojej drogi, kiedy budowałem dystrybucję i zbierałem kapitał, dał mi szansę na to, by w ogóle zaistnieć na rynku – wspomina Kuczkowski.
Dziś sieć delikatesów Ribena to cztery sklepy w samych Sierakowicach, cztery w miejscowościach w okolicy, a w planach jest otwarcie co najmniej kolejnych dwóch. – Dziś, nawet jeśli pojawiłaby się Biedronka w naszej gminie, to nie byłaby już dla nas aż tak dużym zagrożeniem. Mamy markę, doświadczenie, oferujemy nowoczesny handel i różne produkty. A by ceny były konkurencyjne, działamy w grupie zakupowej, która wspólnie negocjuje ceny z producentami – opowiada przedsiębiorca. Ale zaraz dodaje, że jednak dla mniejszych sklepików konkurencja z dyskontami na pewno skończyłaby się źle. – Ale to, co robi nasz samorząd w obrębie jednej gminy, tak naprawdę powinno być robione przez rząd. Dziś mamy wolnoamerykankę, a na świecie działają regulacje dotyczące marketów. Nie tylko wolny rynek się liczy, ważne jest też dbanie o gospodarkę lokalną – podkreśla szef Ribeny.
W wielu krajach Unii działają restrykcyjne przepisy dotyczące supermarketów. We Francji już od 1993 r. obowiązuje tzw. ustawa Loi Royer, wprowadzająca ograniczenia dla nowych dużych obiektów handlowych w celu ochrony przed upadłością małych sklepów. Jej podstawowym założeniem jest to, by wyprowadzić centra handlowe na obrzeża miast. Dodatkowo w małych miejscowościach liczących mniej niż 40 tys. mieszkańców na otwarcie sklepu powyżej 1 tys. mkw. musi wydać zgodę odpowiednia komisja. Nie mniej restrykcyjnie jest w Belgii, w której od dwóch dekad obowiązuje prawo, zgodnie z którym kraj podzielono na dwie strefy: o większym i mniejszym zurbanizowaniu. By wybudować sklep o powierzchni 400 mkw. w pierwszej strefie i 1000 mkw. w drugiej, potrzebna jest zgoda komitetu społeczno-ekonomicznego, w skład którego wchodzą eksperci z ministerstw gospodarki i pracy oraz przedstawiciele danego regionu. Biorą oni pod uwagę nie tylko potrzeby konsumenckie, lecz też potencjalny wpływ nowego obiektu na drobny handel. Wcale nie łatwiej jest w ojczyźnie Biedronek, czyli Portugalii. Tam, by zbudować sklep o powierzchni większej niż 2 tys. mkw., konieczna jest zgoda tamtejszego urzędu ochrony konkurencji i konsumentów (który bierze pod uwagę, czy nie będzie to godziło w interesy lokalnego handlu), potem jeszcze musi potwierdzić to odpowiedni minister. Efekt: w Portugalii Jeronimo Martins swoich lokalnych dyskontów Pingo Doce ma zaledwie 350. U nas na razie jedynymi pomysłami na regulację tego rynku są przepadające w sejmowych głosowaniach projekty zakazujące handlu w niedzielę. Pomysły, które nawet drobnym sprzedawcom niekoniecznie się podobają.
Ale nawet i w Sierakowicach widać już pierwszy wyłom w antydyskontowym nastawieniu. I to zaledwie jakieś 200–300 m od urzędu gminy. Wystarczy pójść za sporym ruchem ludzi, którzy podążają do Pepco, sklepu z poznańskiej sieci oferującej ubrania, artykuły gospodarstwa domowego, ozdoby, buty, bieliznę, przeróżne drobiazgi. Wszystko bardzo tanie, wszystko made in China. Jak w dyskoncie. Więc klienci spragnieni taniego kupowania prędzej czy później – nawet jeżeli na miejscu dyskontów nie będzie – zaczną częściej jeździć do okolicznych gmin, w których markety mają pełną swobodę rozwoju.
Niedawno w Sierakowicach umarł ostatni bandonista – muzyk grający na tradycyjnym instrumencie trochę podobnym do harmonii Bronisław Drywa. Szefowa Gminnego Ośrodka Kultury szuka młodego muzyka, który by tej sztuki się nauczył. Jak nie znajdzie, to ta tradycja może całkiem umrzeć. Podobny los może też spotkać antydyskontową politykę całej gminy, jeżeli nie znajdą się uczniowie w innych samorządach.
W wielu krajach Unii działają restrykcyjne przepisy dotyczące supermarketów. We Francji już od 1993 r. obowiązuje ustawa Loi Royer, wprowadzająca ograniczenia dla nowych dużych obiektów handlowych w celu ochrony przed upadłością małych sklepów