To oznacza, że skala zwolnień będzie mniejsza niż wynikało z pierwotnych zapowiedzi. Jak pisaliśmy w sierpniu, na starcie całego procesu rząd rozważał nawet 20-proc. redukcje, potem 10-proc. Za wdrożenie zwolnień odpowiadać będą dyrektorzy generalni poszczególnych ministerstw. I z tego powodu część naszych rozmówców ma nadzieję, że cięcia nie będą zbyt dotkliwe. Do tej pory słyszeliśmy, że ich nie będzie. Teraz po rekonstrukcji doszły nam dwa duże, skomplikowane działy, czyli turystyka i mieszkaniówka, którymi ktoś musi się przecież zająć ‒ mówi nam osoba z Ministerstwa Rozwoju, Pracy i Technologii. W poszczególnych resortach chodzą korytarzowe plotki o zwolnieniach, choć bez konkretów. Są ministerstwa, w których pracuje dużo osób w wieku emerytalnym, niektórych z nich od dawna nikt nie widział na oczy i pewnie to tam będzie najwięcej zwolnień ‒ mówi nam jeden z urzędników. U nas słychać coś o zwolnieniach, ale bez żadnych szczegółów, choć podobno ustawa daje możliwość nawet 20-proc. zwolnień ‒ zauważa pracownik jednego z większych resortów.
Nasz rozmówca z kręgów rządowych podkreśla, że jeśli chodzi o cięcia w administracji, to tak naprawdę mamy do czynienia z dwoma równoległymi procesami. Pierwszy to cięcia covidowe, do przeprowadzenia których zobowiązany został szef kancelarii premiera Michał Dworczyk. To nakłada się na zmiany związane z rekonstrukcją rządu ‒ likwidacją resortów lub ich połączeniem. W resortach mamy departamenty merytoryczne i obsługowe. Te drugie przy fuzji się dublują, więc w tym przypadku są możliwości redukcji, nawet jeśli dla obsługi większej jednostki potrzeba więcej urzędników ‒ podkreśla jeden z nich. Chodzi o osoby pracujące w działach kadr, płac czy ich szefów; zmniejszy się także liczba dyrektorów generalnych. Kiedy dochodzi do fuzji ministerstw i zmian w departamentach czy wydziałach, po drodze gdzieś "gubi” się ludzi ‒ wskazuje nasz rozmówca. Jak twierdzą inni, takie działanie jest bezpieczne dla rządu w kontekście procesowym. W normalnych okolicznościach zwalniany urzędnik może z dużą szansą na powodzenie dochodzić swoich praw w sądzie pracy. Gdy jednak np. łączy się kilka departamentów w jeden, mamy do czynienia ze zmianami kadrowymi, które są efektem zmian strukturalnych ‒ podkreśla. Jeśli chodzi o redukcje, to w lepszej sytuacji są urzędnicy resortów, do których inne działy są dołączane, w tym przypadku zmiany mogą być mniejsze. Z kolei np. Ministerstwo Aktywów Państwowych powstało ledwie pół roku temu, dlatego trudno stwierdzić, na ile realne są w nim redukcje.
Cały proces rozciągnie się w czasie nie tylko z powodu okresów wypowiedzeń zwalnianych, lecz także dlatego, że na zmiany kadrowe i strukturalne nałożą się zmiany prawne – mowa o nowelizacji ustawy o działach, co może potrwać. Stąd szacunki, że cały proces może zakończyć się w lutym.
Choć efektem cięć zatrudnienia mają być oszczędności, to w tej kwestii mają one drugorzędne znaczenie. O pomysłach na racjonalizację zatrudnienia słychać było jeszcze przed wyborami. Wcześniejszy kilkuletni okres wzrostu gospodarczego powodował, że nie było widać możliwości do korekty zatrudnienia. Później pojawił się COVID-19 i zmiana trybu pracy. Nagle się okazało, że do wykonania tej samej pracy wystarczy mniej ludzi. Od razu widać także było, kto jest efektywny. Jeśli ktoś zajmujący się obsługą przychodzących pism idzie na pracę zdalną i pism jest tyle samo, ale zaczynają mu narastać zaległości, to widać, że zajmuje się czymś innym ‒ mówi urzędnik KPRM. To spowodowało, że cięcia zatrudnienia wśród urzędników weszły na polityczną agendę. Stosowne zmiany zostały wprowadzone do prawa, cięcia w administracji umożliwia art. 15zzzzzo ustawy covidowej. Zakłada on, że "w przypadku, gdy negatywne skutki gospodarcze COVID-19 spowodują stan zagrożenia dla finansów publicznych państwa, w szczególności wyższy od zakładanego w ustawie budżetowej wzrost deficytu budżetu państwa lub państwowego długu publicznego”, rząd może w drodze rozporządzenia "określić rodzaj stosowanych rozwiązań w zakresie ograniczenia kosztów wynagrodzeń osobowych” w urzędach centralnych (takich jak ministerstwa czy urzędy wojewódzkie) oraz jednostkach sektora finansów publicznych (np. agencje wykonawcze, instytucje gospodarki budżetowej, ZUS, NFZ). Wspomniany przepis daje Radzie Ministrów dwie możliwości: albo nałożenia obowiązku zmniejszenia zatrudnienia w tych podmiotach, albo wprowadzenia mniej korzystnych warunków zatrudnienia pracowników (na czas określony, nie dłuższy niż do końca danego roku budżetowego).
Nie wiadomo, na ile gładko uda się ten proces rządowi przeprowadzić. Związki zawodowe, w tym Solidarność, opiniując ostatnio budżet, krytycznie wyrażały się o cięciach w zatrudnieniu urzędników. Będziemy robić wszystko, by żaden członek Solidarności nie został zwolniony, co do innych pracowników to często był ich wybór, by nie zapisać się do związku i nie mieć takiej ochrony w takiej sytuacji ‒ podkreśla rzecznik Solidarności Marek Lewandowski.
Opozycja nie pochwala kierunku, jaki obrał rząd. To nie jest dobry sygnał. Zwolnienia ludzi powinny być ostatecznością, zwłaszcza że czasy są trudne i potrzebujemy wykwalifikowanych urzędników ‒ ocenia poseł ludowców. Rozrost administracji i wzrostu kosztów jej funkcjonowania na przestrzeni ostatnich lat jest niezaprzeczalny. Ale pytanie, czy w związku z tym powinniśmy mówić o zwolnieniach, a nie np. o przesunięciach, bo mam wątpliwości, czy kadry są dobrze zagospodarowane. Widać dziś wąskie gardła, np. w sanepidzie, gdzie etatów jest za mało, podobnie w wydziałach ds. cudzoziemców w urzędach wojewódzkich, do których ustawiają się kolejki ‒ mówi z kolei Tomasz Siemoniak z PO. Rekonstrukcja jest słabym argumentem do cięć. Celem miało być zmniejszenie liczby ministrów i resortów, a w praktyce to się nie stało. Moment na zwolnienia też nie jest dobry, bo urzędnicy, którzy odejdą, mogą mieć problem z odnalezieniem się na rynku pracy w dobie pandemii. Jeśli takie decyzje zapadną, będziemy domagali się przedstawienia kryteriów i zasad zwolnień oraz uzasadnienia, dlaczego tych ludzi nie można przesunąć na inne odcinki ‒ dodaje Siemoniak.