Choć dla sądu pierwszej instancji dyskryminacja była oczywista, Ministerstwo Spraw Zagranicznych złożyło apelację. Resort chciał też, by to powódka Iwona J. poniosła koszty postępowania. Ostatecznie sąd pracy pozostał przy pierwotnym wyroku, oddalając apelację MSZ i zasądzając odszkodowanie za dyskryminację z ustawowymi odsetkami. Kazał też ministerstwu zapłacić Iwonie J. za zastępstwo prawne w instancji odwoławczej. Historię byłej wicekonsul w Rydze opisywaliśmy w DGP pół roku temu.
Ciekawe, co by powiedział teraz minister Radosław Sikorski o dyskryminacji w swoim resorcie - mówi pani Iwona, której byli pracodawcy przez cały proces próbowali udowodnić, że wymyśliła sobie całą sprawę. Ta tymczasem była ewidentna.
W 2007 roku poszkodowana wygrała konkurs na drugiego sekretarza ds. konsularnych w Ambasadzie Rzeczypospolitej w Rydze. Po ponad roku pracy zaszła w ciążę, o czym bardzo szybko poinformowała przełożonych. Nie brała zwolnień do czasu, kiedy z powodu krwawienia trafiła do szpitala. Podczas jej hospitalizacji ówczesny ambasador Maciej Klimczak (obecnie podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta) napisał do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że jego pracownica jest w ciąży, a powyższa sytuacja komplikuje stan kadrowy. Dzień po powrocie ze szpitala pani Iwonie wręczono odwołanie z placówki.
Decyzja była podpisana przez ówczesnego zastępcę dyrektora biura spraw osobowych, który obecnie jest ambasadorem na Węgrzech. Podczas zeznań - jak wynika z akt sądowych - w zasadzie przyznał on, że stan ciąży był komplikacją dla pracy konsulatu i stanowił podstawę do rozwiązania umowy. To nie wszystko. Iwona J. z powodu zagrożonej ciąży nie mogła podróżować, więc trudno jej było wrócić do kraju. Na miejscu jednak ambasada pozbawiła ją prawa do bezpłatnej opieki medycznej. Za leczenie musiała zapłacić sama.
W pierwszym wyroku sąd uznał zwolnienie wicekonsul za jawną dyskryminację. Linia obrony, którą wybrał resort spraw zagranicznych, polegała na dowodzeniu, że to nie ciąża była powodem odwołania Iwony J. z placówki. Wynikało ono z negatywnej oceny jej pracy - przekonywali urzędnicy. Główny zarzut dotyczył tego, że nie pojawiała się w pracy, gdy na placówce nie było żadnego innego konsula. Sęk w tym, że była ona wówczas na zatwierdzonym wcześniej przez ambasadora urlopie, z którego nikt jej nie odwołał. Co więcej, z zeznań jej dawnych współpracowników wynikało, że była ona kompetentnym, zaangażowanym pracownikiem i jako jedyna na stanowisku kierowniczym perfekcyjnie znała język łotewski.
Drugim zarzutem ze strony ministerstwa było to, że za późno wystąpiła do sądu. Rzeczywiście, zrobiła to kilka miesięcy po porodzie, bo - jak tłumaczyła - przedtem najważniejsze było dla niej utrzymanie ciąży.
To niejedyny przypadek dyskryminacji w resorcie, jednak nie wszystkie poszkodowane decydują się na walkę na drodze sądowej. Jedna z kobiet, która pracowała w ambasadzie w jednym z państw południowoeuropejskich, opowiadała DGP, że choć po zajściu w ciążę nie wzięła zwolnienia, to stosunek przełożonych do niej zmienił się radykalnie. Dlatego zwróciła się o pomoc do centrali. Wsparto mnie w decyzji o powrocie z placówki na własne życzenie. Jednocześnie obiecano, że po porodzie dostanę nową, dobrą propozycję -wspominała była pracownica resortu dyplomacji. Ale po porodzie nikt się do niej nie odezwał.
Głośno też było o złym traktowaniu pracownic w ciąży zatrudnionych siedem lat temu w Ambasadzie RP w Rzymie. Ministerstwo się broni, że nie dyskryminuje, skoro zdarza się, że zatrudnia kobiety, które są już w ciąży. Urzędnicy nieoficjalnie skarżą się też, że były przypadki wyjazdów na placówki, których celem było wykorzystanie miejscowej ochrony prawnej dla ciężarnych i wzięcie długiego zwolnienia.
Historię byłej wicekonsul w Rydze opisywaliśmy jako pierwsi już pół roku temu:
CZYTAJ WIĘCEJ: Ciężarne przeszkadzają MSZ? "Atmosfera była nie do wytrzymania">>>