Władimir Putin chciał zapewne "tylko" poszerzyć i wzmocnić swoją władzę. Mimowolnie uruchomił jednak procesy, nad którymi już ewidentnie nie panuje, a które zapewne nie tylko w końcu zmiotą go z kremlowskiego tronu, lecz także odbiorą Rosji resztki imperialnego statusu. Skutkiem ubocznym rozpętanej przez moskiewską kamarylę wojny będzie zaś - to już pewne - głębokie przekształcenie całego globalnego ładu. Zanim jednak poznamy jego ostateczny kształt, warto odnotować, co zmieniło się w środowisku bezpieczeństwa międzynarodowego przez te 12 dramatycznych miesięcy. A trzeba przyznać, że poczciwy parowóz dziejów zmienił się w superszybkie TGV.
Dwa plus dwa
Niby wielu wiedziało wcześniej, ale i tak środowisko eksperckie zostało zaskoczone. Chodzi o pierwszą, fundamentalną lekcję z poranka 24 lutego 2022 r.: państwami nie zawsze rządzą politycy racjonalni. Bo gdyby Putin był racjonalny, czyli gdyby umiał odpowiednio ustawiać zadania swoich służb, czytać ich raporty i wyciągać wnioski - tej wojny by nie było.
Wielu analityków - dysponujących przecież o wiele gorszym dostępem do informacji niż rosyjski dyktator - w tygodniach poprzedzających atak mówiło rzeczy, które Putin też powinien był wiedzieć. Na przykład, że Rosja jest w rzeczywistości o wiele słabsza, niż się powszechnie uważa. Tak pod względem militarnym, jak i ekonomicznym, a zwłaszcza technologicznym. Dalej: że Ukraina - wręcz przeciwnie, jest już wojskowo silniejsza i o niebo lepiej przygotowana niż w roku 2014, gdy traciła Krym i część swych ziem na wschodzie państwa.
I wreszcie, że Zachód, mimo wewnętrznych sporów i długoletniego tumanienia rosyjską propagandą, tym razem zapewne zareaguje na ewentualny atak zdecydowanie mocniej niż osiem lat wcześniej. Łatwo było to wywnioskować nie z deklaracji, a z realnych działań zapobiegawczych, a także uzasadnić: wielu polityków i ekspertów w różnych krajach NATO i UE miało już dość jawnie uprawianej na ich podwórkach rosyjskiej dywersji - od ingerencji w procesy wyborcze po fizyczne ataki na infrastrukturę cywilną i wojskową. Wniosek był prosty: na wojskowej agresji Moskwa niezawodnie straci na różnych polach znacznie więcej, niż ma do zyskania.
Tyle że wszyscy ci skądinąd mądrzy ludzie na wymienionych - prawdziwych - przesłankach opierali twierdzenie, które okazało się fałszywe. Mówili: Rosja nie zaatakuje, koncentracja wojskowa to tylko blef, prężenie muskułów, kolejny teatrzyk wojny informacyjnej, Kreml to może złodzieje i mordercy, ale przecież nie idioci.
Pewne, że wojna wybuchnie, były natomiast dwie kategorie komentatorów. Po pierwsze, ci raczej nieliczni, którzy wiedzieli, co się naprawdę szykuje, bo mieli przynajmniej pośredni dostęp do źródeł niejawnych (NATO-wskich informacji wywiadowczych opartych na podsłuchiwaniu wewnętrznej komunikacji Rosjan albo wprost do źródeł rosyjskich związanych z wojskiem czy służbami specjalnymi). Kategoria druga to ci, którzy jak większość mieli dostęp tylko do danych jawnych, ale albo wiedzieli mało, albo ulegali stereotypom i myśleli kategoriami sprzed kilku lat, albo wreszcie interpretowali fakty w sposób niezgodny z elementarną logiką. Okazało się, że mieli rację. Atak nastąpił, a w glorii proroków chadzają ci, którzy wyciągnęli prawdziwy wniosek z fałszywych przesłanek albo wiedzieli więcej, niż powinni.
Nie przemawiają przeze mnie spóźnione żale tego, który też dodawał dwa do dwóch i zgodnie z zasadami sztuki wychodziło mu cztery, a nie pięć albo trzy koma cztery. Tak naprawdę chodzi o naukę i przestrogę dla analityków i - przede wszystkim - opinii publicznej. O przypomnienie, że polityka to nie matematyka. Że trzeba brać znacznie większą poprawkę na czynnik nieracjonalny. I żeby nie ufać zanadto tym, którzy ostatnio przewidzieli, bo być może to nie efekt ich geniuszu, lecz bycia czyimś słupem ogłoszeniowym albo jednorazowego szczęścia.
Ważny morał płynie z owej bajki też dla decydentów na różnych szerokościach geograficznych: "Im jesteś potężniejszy i bardziej hołubiony przez dwór, tym bardziej grozi ci dezinformacja wewnętrzna". Mechanizm wydarzeń był zapewne prosty i w gruncie rzeczy dobrze znany z historii. Otoczenie zgaduje, co władca chce usłyszeć, więc z pobudek oportunistycznych mówi mu to, mając prawdę w głębokiej pogardzie. Porucznicy rosyjskiego wywiadu mogli sobie pisać w raportach - i zapewne to robili - jak jest naprawdę z tym Zachodem i Ukrainą, a porucznicy wojsk zmechanizowanych, co jest nie tak w ich kompaniach i w głębokich bebechach garnizonu. Ale już na poziomie majorów raporty stawały się bardziej optymistyczne, by w końcu z ust generałów otaczających cara płynęły wyłącznie dobre wieści. A na nich została oparta decyzja o ataku. Zimny prysznic nastąpił, jak wiemy, już po kilkudziesięciu godzinach – a od tej pory tylko się stale ochładza.
To wszystko, co tuż przed wojną mówili analitycy obstawiający wersję "Moskwa blefuje", okazało się prawdą, i to ze sporym naddatkiem. Siła i jakość oporu przerosły najśmielsze oczekiwania chyba nawet samych Ukraińców. Skala reakcji Zachodu podobnie. I nic to, że pomoc najwyraźniej jest cynicznie dawkowana tak, by Kijów tej wojny nie przegrał, ale też - żeby jej za bardzo nie wygrał, przynajmniej na razie. I tak bowiem wystarcza do najważniejszego - do pokazania, jak słabym, zacofanym i przez to dysfunkcjonalnym aktorem relacji międzynarodowych jest Rosja.
Koniec złudzeń
Bodaj najważniejszy skutek wydarzeń, których od roku jesteśmy świadkami, a częściowo też uczestnikami, to powszechna utrata złudzeń co do Rosji. Na kilku płaszczyznach. Na politycznej dostrzeżono, że jest to kraj absolutnie niewiarygodny i nieprzewidywalny. Do tego po pandemii cały świat chce mieć czas na lizanie ran i ostatnie, o czym marzy, to poważny konflikt i demolowanie łańcuchów dostaw i rynku energetycznego czy żywnościowego. Ujmując to obrazowo: dyplomaci wielu krajów tłumaczyli Rosjanom przez lata, jak jeść widelcem, ale zabiegi cywilizacyjne się nie powiodły, bo oni i tak wleźli na stół w butach, stłukli wazy i cukiernice i próbują chłeptać wprost z talerzy. Pomogli więc reszcie świata zrozumieć to, co wcześniej wiedzieli tylko wielokroć boleśnie doświadczeni bezpośredni sąsiedzi rosyjskiego imperium.
Lekcja na płaszczyźnie wojskowej brzmi: "Nie ma co wyciągać wniosków z historii, tej dawnej i całkiem nowej", bo gdy car każe, fale źle uzbrojonych i wyszkolonych rekrutów nadal nacierają z okrzykiem „ura!” na pozycje wroga, a czołgi pchają się przez nierozpoznane i nieoczyszczone pola minowe. Straty? Wdowy na otarcie łez dostają futra, a społeczeństwo jeszcze bardziej toporną propagandę. Na razie działa koktajl opowieści o walce z zachodnim faszyzmem, lęku przed władzą i wyćwiczonego przez pokolenia oportunizmu.
Sondaże i obserwacja rosyjskojęzycznego internetu wskazują względnie wysokie poparcie dla samego Putina i dla jego "specjalnej operacji wojskowej”, ale prędzej czy później to pęknie pod naciskiem spodziewanego krachu ekonomicznego. Już teraz widać, że zachodnie sankcje, zwłaszcza technologiczne, rujnują rosyjski przemysł. Stąd choćby słynne złagodzenie wymogów technicznych dla produkowanych w Rosji samochodów (brakuje chipów, więc nie muszą już mieć nawet ABS, poduszek powietrznych czy aktywnych pasów bezpieczeństwa), ale też znacznie ważniejsze pogorszenie skali i jakości produkcji zbrojeniowej, która była istotną częścią eksportu i sprzyjała budowie wpływów politycznych. Blednie też rosyjska perła w koronie – eksport ropy i gazu. A to nie tylko niemal połowa dochodów budżetowych, lecz także liczne miejsca pracy i sens istnienia całych miast czy regionów.
Sumaryczny efekt to nadciągający krach Rosji jako państwa. Ponad 30 działających dziś w Rosji prywatnych firm wojskowych (notabene coraz słabiej kontrolowanych przez Kreml) użytecznych przy dostarczaniu mięsa armatniego na front i pacyfikowaniu nastrojów wewnętrznych to tak naprawdę sygnał, że część elit już przygotowuje się na nieuchronne. Na nową smutę, okres wewnętrznego i zapewne krwawego chaosu. Przy okazji na redystrybucję bogactwa w postaci kontroli nad złożami surowców oraz stosunkowo nielicznymi zakładami przetwórczymi nadającymi się (po zakończeniu awantury) do ponownego intratnego wprzęgnięcia w międzynarodowy obieg gospodarczy. W tym scenariuszu łakomym kąskiem jest też oczywiście kontrola nad rosyjskim potencjałem nuklearnym. Raczej nie po to, by go używać zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, lecz po to, by ową kontrolę zmonetyzować. Nic nowego. Spora część rosyjskich fortun po implozji ZSRR powstała właśnie w ten sposób.
Na taki rozwój wypadków bez wątpienia przygotowują się także Chiny, ale przede wszystkim Zachód. Po utracie złudzeń, że możliwy jest powrót do jakiegoś business as usual z władcami Kremla, punkt ciężkości jego polityki został parę miesięcy temu przesunięty z poszukiwania dróg do ponownego zamrożenia konfliktu (jak w roku 2014) na budowę zdolności (politycznych, ekonomicznych, wojskowych i zwłaszcza wywiadowczych) do zarządzania przewidywanym rosyjskim kryzysem wewnętrznym. Jako pierwsze zrobiły to Stany Zjednoczone, teraz stopniowo dołączają kolejni sojusznicy, nawet ci, którzy tradycyjnie byli wobec Rosji nastawieni niezbyt agresywnie (ujmując rzecz eufemistycznie). To jednak wymaga czasu, który kupuje się poprzez dawkowanie Ukraińcom pomocy wojskowej. Gdy najwyżsi przywódcy uznają, że odpowiedni moment nadszedł, proces dostanie katalizator.
Warto przy tym odnotować jeszcze jedno - ta wojna i jej konsekwencje strategiczne wzmacniają scenariusz odchodzenia od globalizacji zapoczątkowany przez pandemię, a po cichu stymulowany dodatkowo przez rywalizację chińsko-amerykańską i ryzyko jej przejścia w fazę gorącą. Tworzenie regionalnych, bardziej zwartych bloków gospodarczo-logistycznych, reindustrializacja wielu krajów Zachodu, nerwowe poszukiwanie alternatyw dla węglowodorów w energetyce - to tylko niektóre przejawy tego megatrendu.
Szansa dla Europy
Po drodze zaszły już ważne przemiany na Starym Kontynencie. Numer jeden to szwedzka i fińska decyzje o porzuceniu uświęconej tradycją neutralności i przystąpieniu do NATO. I nieważne, że ich akcesję próbują odwlekać politycy tacy jak Recep Tayyip Erdoğan w Turcji czy Viktor Orbán na Węgrzech – z przyczyn wewnątrzpolitycznych. Klamka zapadła. A to zupełnie zmieni układ sił na wschodniej flance NATO ze szczególnym uwzględnieniem rejonu bałtyckiego. Obrazu dopełnia intensywne dozbrajanie krajów Europy Środkowej i Wschodniej przy znaczącym wysiłku własnym i zielonym świetle ze strony USA oraz przy ich pomocy.
Przy okazji możemy obserwować istotne zmiany układu sił w Unii Europejskiej. Autokompromitacja Niemiec nie pozostaje niezauważona, choć ze względów taktycznych nie wszyscy mówią o niej głośno. W końcu w ostatniej dekadzie Berlin zafundował Europie przynajmniej dwie niezwykle kłopotliwe sytuacje w sferze bezpieczeństwa, za każdym razem kierując się kiepsko skrywanym egoizmem (co jeszcze dałoby się zrozumieć, a pod pewnymi warunkami nawet wybaczyć), ale także dramatycznym brakiem wyobraźni i niekompetencją. Przypadek pierwszy to polityka "herzlich wilkommen" mająca w założeniu ratować niemiecki i europejski rynki pracy oraz systemy emerytalne przez napływ teoretycznie chętnych do pracy migrantów. W praktyce doprowadziła głównie do dodatkowego przeciążenia systemów socjalnych oraz niebezpiecznego rozciągnięcia potencjału służb kontrwywiadowczych i policyjnych, rykoszetem budząc upiory w postaci politycznego radykalizmu o charakterze ksenofobicznym.
Przypadek drugi to wieloletnia gra na uzależnienie Europy od rosyjskiego gazu (od ropy w mniejszym stopniu). Oczywiście Niemcy miały na tym zarabiać - ekonomicznie i politycznie - jako główny hub i dystrybutor, a elementem planu były samobójcze decyzje o wyłączeniu niemieckiej energetyki atomowej, co cynicznie wykorzystywano dla wzmocnienia ideologiczno-propagandowego. Już po wybuchu wojny okazało się, że trzeba posypać głowy popiołem i przepraszać - acz w samych Niemczech proces ten idzie opornie i niekonsekwentnie, a nadzieje na zachowanie choć cząstki wymarzonego "rosyjsko-niemieckiego imperium", wypchnięcie z Europy Amerykanów i zhołdowanie resztek niepokornych krajów wciąż dają o sobie znać. Symptomatyczna była choćby gra o zgodę na przekazanie Ukraińcom czołgów Leopard, ale w tle są przecież i inne. Także tylko pozornie naiwne wpuszczanie chińskich podmiotów do portu w Hamburgu, o co nieźle pokłócili się koalicja rządowa, służby specjalne i ich polityczni zwierzchnicy.
Tymczasem inni patrzą na niemiecki cyrk i kombinują, co dalej. Coraz poważniejsze wydają się więc rachuby na przesuwanie europejskiego punktu ciężkości dalej na wschód, na koalicję proamerykańskich krajów regionu – z istotną funkcją Polski jako przynajmniej geograficznego zwornika, ważną rolą ekonomiczną, cywilizacyjną i wojskową Szwedów i Finów, a z drugiej strony pozostających poza UE Brytyjczyków. Na marginesie warto odnotować, że takiej operacji nie przeciwdziałały aktywnie ani Francja (zaniepokojona taktyczną rosyjską dywersją na Bliskim Wschodzie i w Afryce, gdzie Kreml wciąż pcha "instruktorów" i pieniądze), ani Hiszpania (mająca na oku zarówno swe interesy latynoamerykańskie, jak i wewnętrzne, służby rosyjskie nieco zbyt aktywnie wspierały bowiem separatyzmy względem Madrytu oraz grupy zorganizowanej przestępczości). Zaskakująco antyputinowski okazał się nawet nowy włoski rząd Giorgii Meloni, choć we wspierającej go koalicji roi się od polityków powiązanych z Kremlem. To zapewne efekt racjonalnych rachub, że w obliczu słabnięcia Niemiec warto mieć dobre stosunki z mocarstwami anglosaskimi, a także realnie ograniczać zakulisowe wpływy rosyjskie na Starym Kontynencie.
Skutek jest całkiem pozytywny. Oprócz likwidacji uzależnienia od rosyjskich dostaw surowców energetycznych, co Europie wyjdzie tylko na dobre, mamy jednoczesną dość solidarną akcję likwidowania czy neutralizowania budowanej przez Moskwę de facto nieprzerwanie od czasów sowieckich agentury wpływu. Mamy też zwrot w traktowaniu aspiracji integracyjnych samej Ukrainy, ale także Mołdawii i – w dalszej perspektywie – być może nawet Białorusi czy państw Zakaukazia. I za to wszystko w gruncie rzeczy wypadałoby podziękować Władimirowi Władimirowiczowi i jego bandzie morderców. Bez ich awanturniczej polityki to wszystko by się nigdy nie wydarzyło.
Pora na wnioski
W obliczu namacalnego wspólnego zagrożenia znacząco wzrosły solidarność państw Europy Środkowej i Wschodniej, a także proatlantyckie nastawienie ich społeczeństw (sygnałem jest choćby wygrana Petra Pavla w czeskich wyborach prezydenckich). Casus Polski, gdzie rząd przez lata pompował finansowo i dopieszczał medialnie środowiska nacjonalistycznej skrajnej prawicy, licząc na korzyści wyborcze, a w efekcie wyhodował sobie problem w postaci wpływowych sojuszników Putina, też daje do myślenia. Dziś region patrzy na Waszyngton i Londyn z większą nadzieją niż kiedykolwiek w przeszłości. Tyle że nie jako pokorny klient, który zadowoli się paciorkami – bardziej jako wymagający sojusznik mający poczucie wspólnoty interesów i niewahający się też przed nawiązywaniem intratnej kooperacji z tak egzotycznymi partnerami jak Korea Południowa czy Tajwan.
W cieniu odległej dla nich wojny w Ukrainie swój moment refleksji geostrategicznej przeżywają także kraje globalnego Południa. Silny resentyment antyamerykański (czy wręcz antyzachodni) jest tam znaczącym elementem układanki, ale nastroje ulicy to jedno, a chłodna kalkulacja elit - drugie. Dlatego bardzo różne kraje - od Indii, przez sunnickie monarchie rejonu Zatoki Perskiej, aż po wiele państw latynoamerykańskich i afrykańskich - co prawda odżegnują się od jednoznacznego poparcia Ukrainy, ale też wcale się nie kwapią, by czynnie działać na rzecz Rosji. Inna sprawa, że wiele z nich nie miałoby jak pomóc Putinowi, dlatego pocieszanie się rosyjskich propagandystów, że przecież grubo ponad połowa globalnej populacji kibicuje im w walce z imperializmem, to tylko puste słowa i plaster na ich własne zbolałe dusze.
To jednak nie znaczy, że Zachód może spać spokojnie. Rosja nie jest już wprawdzie atrakcyjnym punktem odniesienia dla żadnego poważnego rządu, ale na szachownicy są Chiny i to z nimi USA, Wielka Brytania, kraje UE, a także Japonia, Korea Południowa i Australia będą musiały się mierzyć na serio. Pekin zaś najwyraźniej rozumie, ku czemu prowadzi ciąg zdarzeń minionego roku, dlatego zamierza być gotowy i na rozpad rosyjskiej państwowości, i na nową odsłonę rywalizacji ze światem zachodnim. Z pewnością wywnioskował już, że bez sensu jest wywoływanie wojny, do której nie jest się należycie przygotowanym. Że przestarzałe typy uzbrojenia z czasów zimnej wojny na współczesnym polu walki nie mają już efektywnego zastosowania. Że przewaga liczebna mało znaczy w porównaniu z jakościową, za to walka informacyjna, czyli rywalizacja o umysły i serca globalnej publiki, jest równie ważna, jeśli nie ważniejsza niż zdobyte kilometry kwadratowe terenu.
Nie brnijmy więc w kolejne złudzenia. Wojna rosyjsko-ukraińska kiedyś się skończy - w sposób dziś jeszcze trudny do precyzyjnego przewidzenia. Ale pauza strategiczna, z którą mieliśmy do czynienia po upadku muru berlińskiego, i tak już bezpowrotnie odeszła do historii. Wydarzenia z ostatnich 12 miesięcy to tylko preludium do przeróżnych ciągów dalszych, prawdopodobnie nawet bardziej dramatycznych. Dżin został wypuszczony z butelki.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji