Gdy słychać słowa, że Polska odzyskała wraz z końcem PRL pełną suwerenność i może swobodnie decydować o swej przyszłości, brzmią one miło dla ucha. W polityce kłamie się przecież najczęściej po to, żeby zaoferować obywatelom lepsze samopoczucie. Kiedy czasy robią się mniej wesołe, kłamie się z większym zaangażowaniem. Zaczynając na przykład od słów: Płonne są rachuby na słabość Polski jej wrogów. Nie tylko nie damy całej Polski, ale nawet guzika! (podpowiedź dla niewtajemniczonych - chodź tu o obietnicę pewnego marszałka, lecz nie Piłsudskiego). Mówienie gorzkiej prawdy o polskim determinizmie oraz braku możliwości ucieczki przed nim, pozostawia się tym, których mało kto chce słuchać.

Reklama

Znakomitym przykładem, na czym ów determinizm polega, jest obecna sytuacja energetyczna. W wielkim uproszczeniu – naturalnym paliwem dla polskich elektrowni jest węgiel. Jednak będziemy musieli przestać go używać, co przyniesie ogromne konsekwencje polityczne.

Oczywiście tu i ówdzie, głównie w okolicach Konfederacji oraz ziobrystów, podnoszą się głosy, że nic nie musimy, bo jesteśmy suwerennym państwem. Mamy więc prawo zainwestować w nowe kopalnie (jak Australijczycy i Rosjanie) oraz budować nowe elektrownie węglowe (jak Chińczycy). Niestety III RP nie leży na Antypodach, nie ma ponad miliarda mieszkańców i nawet nie jest szczęśliwą posiadaczką kilku tysięcy głowic jądrowych. Za to po wejściu do Unii Europejskiej musi respektować system handlu przydziałami na emisję gazów cieplarnianych, zgodnie z dyrektywą Komisji Europejskiej z 2003 r.

To, że system zadziała wiadomym było od dawana, bo wymyślili i dokładnie przetestowali go Amerykanie. Mowa tu o Clean Air Act. Ustawę z listopada 1990 r. przyjął Kongres USA celem ograniczenia obecności dwutlenku siarki w powietrzu. Kwaśne deszcze tak dopiekły Amerykanom, że zgodzili się, by rząd mógł wprowadzać do obiegu certyfikaty, będące pozwoleniami na emisję gazów zawierających dwutlenek siarki. Każda firma, posiadająca fabryki lub elektrownie emitujące dym z SO2, musiała kupić pakiet pozwoleń. Można nimi było też handlować na giełdzie. Różnicę z innymi papierami wartościowymi czyniło to, iż każdego roku pakiet "ulatywał z dymem”. Rząd USA emitował kolejny, lecz trochę mniejszy, tak podbijając cenę. Jeśli firmy nie inwestowały w filtry na kominach lub nie odchodziły od spalania materiałów zawierających siarkę system skazywał je na nieuchronne bankructwo. Tak w dwie dekady ilość emitowanego przez przemysł USA SO2 zmniejszyła się o 60 proc.

Reklama

Handel emisjami CO2

Reklama

Dokładnie ten sam mechanizm zastosowano przy handlu emisjami CO2. W 2015 r. pozwolenie na emisję do atmosfery tony dwutlenku węgla kosztowało 7 euro. Dziś kosztuje 48 euro i nie jest to koniec wzrostu ceny, bo na tym polega system. To oznacza, że niezależnie ile ukrytych dotacji dostałyby od państwa polskiej elektrownie węglowe i jak wysoko zostałyby podniesiony ceny prądu dla odbiorców, są one już skazane na upadłość. Na tym polega całe piękno zapożyczonego od Amerykanów tricku – nie ma dróg ucieczki. Co ciekawe nie stanowiło to żadnej tajemnicy. System miała się stopniowo domykać przez dwie dekady. No i się domknął.

Wygląda na to, iż ta oczywistość umykała kolejnym rządom w Polsce. Zarówno ci z Platformy i PSL, a następnie ze zjednoczonej pod przewodem PiS prawicy wznosili okrzyki "nie oddamy jednej kopalni” i przez ostatnie dziesięć lat wydano od 4 do 6 mld złotych na budowę nowy bloków elektrowni w: Kozienicach, Opolu, Jaworznie, Turowie, Ostrołęce. Dla wszystkich paliwem pozostawał węgiel. Wszystkie też zostaną zamknięte w ciągu dekady. Fakt, że system się domyka i miliardy poszły w błoto, dotarł do świadomości członków rządu Morawieckiego chyba dopiero kilka miesięcy temu. Bardziej wzorcowe obudzenie się z ręką w nocniku trudno sobie wyobrazić.

Polska pójdzie na czołowe zderzenie z UE?

W tym miejscu naturalnym odruchem jest chęć wywrócenia stolika, by przestać grać w tak kosztowną grę. Jednak ci, którzy mówią, że Polska ma dość siły, aby go wywrócić, zwyczajnie kłamią. Odrzucenie zasad handlu emisjami CO2 byłoby samotnym pójściem na czołowe zderzenie z pozostałymi krajami UE. Oczywiście zawsze jest jeszcze opcja wyjścia z Unii, jak Wielka Brytania. Tyle tylko, że dużo łatwiejsze wyjść z UE, niż opuścić system.

Zmierza ona do pięknej doskonałości za sprawą wdrażania triku o nazwie "ślad węglowy w towarze”. Po wyjściu z Unii (której kraje są kluczowymi rynkami zbytu dla polskich towarów) oprócz zwyczajnych ceł, groziłoby polskim producentom także nadzwyczajne "cło”, gwarantujące nokaut. Tłumacząc w uproszczeniu, niemal w każdym procesie produkcji niezbędny jest prąd. Ten w Polsce pochodzi nadal z elektrowni węglowych. Ergo każdy towar zawiera wielki "ślad węglowy”. To oznacza nałożenie nań w przyszłości wielkiej, dodatkowej opłaty. Czyli nawet po wyjściu z UE Polska i tak musiałaby zlikwidować elektrownie węglowe. Wywrócenie stolika byłoby wiec jak leczenie podagry przez oderżnięcie sobie obu stóp zardzewiałą piłą, bez znieczulenia. Tak właśnie wygląda determinizm dla "suwerennego” państwa w naszej części świata. Ściślej mówiąc jeden z jego elementów. Drugim to klimat.

Polskie słońce i wiatr

Czołowi specjaliści od ekologii, jak ostatnio Robert Biedroń czy Szymon Hołownia obiecują, iż po przejęciu władzy zorganizują tyle elektrowni słonecznych i wiatrowych, że żadne inne nie będą już potrzebne. Wtórują im w tym organizacje ekologiczne. Zapominając uzupełnić przekaz o prostą informację - mianowicie jak zmierzają sprawić, że na terenie Polski zacznie jaśniej świecić słońce a jednocześnie mocniej wiać wiatr?

Przez ostatni tysiąc lat okazywało się to niemożliwe. Dlatego w dawnej Rzeczpospolitej wszędzie budowano młyny wodne, a wiatraki stanowiły rzadkość. Tak to pechowo jest, że w naszej części kontynentu słońce dopisuje jedynie latem i rzadko wieje. Przy obecnie posiadanych technologiach oznacza to, iż elektrownie wiatrowe i słoneczne nie mają szansy wytworzyć dość mocy, by całkowicie zastąpić konwencjonalne. Poza tym w żadnym, większym kraju nikt nawet nie myśli o podjęciu ryzyka wyrzucenia z systemu energetycznego siłowni zdolnych wyprodukować tyle prądu, żeby zaspokoić potrzeby mieszkańców, gdy przydarza się bezwietrzny, pochmurny dzień (zwłaszcza zimą). Dlatego w ramach transformacji energetycznej Niemcy na potęgę budują elektrownie gazowe i zakładają, że w ciągu dekady ich zapotrzebowania na błękitne paliwo wzrośnie o prawie 20 proc.

W tym punkcie dochodzi trzeci element polskiego determinizmu, mianowicie im bardziej kolejne rządy w Warszawie zapowiadają budowę pierwszych elektrowni atomowych, tym szybciej nad Wisłą powstają … bloki elektrowni gazowych. Czym akurat rządzący jakoś się nie chwalą, w odwrotności do ferm wiatrowych na Bałtyku. Acz te są dopiero w planach, natomiast bloki gazowe wznoszą koleje elektrownie węglowe, by stopniowo przekształcić się w zasilane gazem ziemnym. Obwieszczenie Ministra Klimatu i Środowiska z dnia 2 marca 2021 r. opublikowane w Monitorze Polskim mówi, że do 2030 r. nastąpi w Polsce prawie pięciokrotny wzrost ilości energii elektrycznej pozyskiwanej z gazu (z 14 TWh do 54 TWh). Nawet Niemcy, broniące jak niepodległości gazociągu Nord Stream 2, nie planują swojego systemu energetycznego do tego stopnia uzależnić od błękitnego paliwa.

Trudno liczyć na cud

Polskiemu rządowi w sumie trudno się dziwić. Jego dyskretne i jednocześnie rozpaczliwe poczynania determinują fakty. Wiatr i słońce nie zastąpią w Polsce węgla. Elektrownie atomowe są bardzo drogie w budowie, jeszcze bardziej skomplikowane i co najgorsze inwestycja trwa 15-20 lat. Jeśli nie zaczęło się jej dekadę temu, to trudno teraz liczyć na cud, a prąd potrzebny jest natychmiast.

Gaz do nowych elektrowni w Polsce miały zapewnić dostawy przez Gazoport oraz gazociąg Baltic Pipe. Niestety gazoportu nie da się rozbudowywać w nieskończoność, zaś na duńskim odcinku Baltic Pipe nagle zaczęły się… rozmnażać myszy i nietoperze.

Zaszokowana tym odkryciem duńska Komisja Odwoławcza ds. Środowiska i Żywności cofnęła wydane w 2019 roku pozwolenie na budowę. Teraz polski rząd czeka żmudna walka o odkręcenie tej decyzji. Jeśli zakończona zostanie sukcesem, można być pewnym, iż na terenie budowy pojawi się jeszcze mnóstwo innych gatunków, marzących o tym, by móc się choć trochę rozmnożyć. Nie po to powstaje Nord Stream 2, by pod nosem Niemiec i Rosji zaczął działać konkurencyjny hub gazowy – czyli państwo zdolne sprowadzać gaz ziemny z kilku niezależnych źródeł, posiadać jego nadmiar oraz możliwość odsprzedania innym krajom Europy Środkowej. Nord Stream 2 powstaje po to, żeby to Republika Federalna Niemiec pełniła taką rolę. Tyle w temacie.

Tu polski determinizm prowadzi nas w stronę energetycznej transformacji na wzór niemiecki. Tak identycznej, że nawet gaz do elektrowni płynąć będzie z rosyjskich złóż, acz za pośrednictwem kolektorów zza Odry. Jeśli nie wydarzy się jakaś cudowna rewolucja technologiczna w postaci opanowania fuzji termojądrowej lub wynalezienia tanich i powszechnie dostępnych magazynów energii, na drodze polskiego determinizmu stanąć mogą już tylko elektrownie atomowe.

Skazani na Francję

Dopiero w tym punkcie otwiera się przez Polską szansa na większe pole manewru w dalszej przyszłości. Na świecie egzystuje całkiem sporo koncernów energetycznych, mogących z powodzeniem zbudować w III RP kilka siłowni jądrowych. Jednak ważniejsze jest to, z jakich państw pochodzą. Gdyby bowiem ruszyła taka inwestycja, to najmniejszym kłopotem okaże, iż na terenie budowy zaroi się natychmiast od pragnący rozmnażać myszy i nietoperzy oraz protestujących organizacji ekologicznych. Gorzej, że Warszawa będzie się musiała zmagać z nieustającym naciskiem Berlina, wspieranego przez Brukselę, żeby od tak niebezpiecznego przedsięwzięcia odstąpić. Dokończenie budowy może zagwarantować protekcja jedynie trzech państw, których koncerny energetyczne specjalizują w takich projektach. Mianowicie: Rosji (ten wariant wybrali Węgrzy), USA oraz Francji. Pierwsza opcja odpada z aż nazbyt oczywistych powodów. Z kolei w przypadku Stanów Zjednoczonych, po tym jak prezydent Biden ujrzał w Niemcach strategicznego sojusznika, a z Rosją zamierza szukać kompromisów, amerykański wykonawca staje się mocno niewiarygodny. Tym sposobem znękanej determinizmem III RP pozostaje jedynie V Republika.

W sumie trudno o większą ironię losu. Obie strony nie pałają do siebie sympatią ani też nawet większym zainteresowaniem. Prezydent Emmanuel Macron w swym pogardliwym poczuciu wyższości postrzega Polskę przede wszystkim, jako ekonomiczne zagrożenie dla francuskich firm. Jego największa konkurentka w przyszłorocznych wyborach Marine Le Pen szansę na odrodzenie znaczenia Francji, upatruje w odnowieniu (jak przed I wojną światową) sojuszu z Rosją. Tyle tylko, że dla Moskwy partnerem w UE pozostaje Berlin.

Tak V Republikę dotyka jej determinizm. Państwo słabnie w oczach, gnębione pauperyzacją społeczeństwa i coraz ostrzejszymi konfliktami z mniejszością muzułmańską. Na to nakłada się strach przed napływem emigrantów z Afryki oraz rosnąca frustracja z powodu tego, że Berlin już prawie przestał się liczyć ze zdaniem Paryża. Kiedyś Francja i RFN mówiły jednym głosem w Unii. Teraz mówią Niemcy, a Francuzi muszą przytakiwać, co strasznie rani ich poczucie narodowej dumy. Upadek ekonomicznych Hiszpanii i Włoch sprawia, że jedynym, znaczącym krajem, mogącym pomóc V Republice w odzyskaniu dawnych wpływów w UE, staje się Polska. Z kolei dla III RP może Francja okazać się ostatnią szansą nie tylko na elektrownie atomowe, lecz także obronienie posiadanego zakresu suwerenności, a nawet zwiększenie wpływu na to, co dzieje w Unii. Na tym właśnie polega determinizm, który niezależnie od stopnia antypatii, coraz mocniej pcha on obie republiki ku sobie.