"Scenariusz grecki" to od kilku lat ulubiony straszak polskich komentatorów i polityków opozycji, który ma nas przekonać, że działania rządzących doprowadzą do gospodarczej katastrofy. Ostatnią okazją do sięgnięcia po to narzędzie i wieszczenia nadejścia kryzysu stało się ogłoszenie wartej ok. 40 mld zł piątki Kaczyńskiego. Marek Belka w niedawnej rozmowie z Onetem stwierdził np., że "możemy mieć problemy typu Grecja light". Jeszcze dalej poszedł Leszek Balcerowicz, ogłaszając w programie „Kropka nad i”, że już „w tej chwili jesteśmy na drodze, która może prowadzić do scenariusza greckiego”. Przed 2015 r. podobnej retoryki używali zresztą także politycy PiS, żeby wykazać zgubne – ich zdaniem – skutki polityki ówczesnej władzy.
Ci, którzy chętnie sięgają po przykład Grecji, aby prognozować poważne problemy Polski, nie tylko pomijają ogromne różnice między tymi gospodarkami, lecz także skrajnie upraszczają czynniki wywołujące kryzysy. A konkretnie sprowadzają je do jednego wskaźnika – długu publicznego. Tymczasem ani nie stanowi on głównej przyczyny kryzysu w Helladzie, ani kryzysów w ogóle. Wręcz przeciwnie, jest przede wszystkim ich skutkiem. Co więcej, cięcia wydatków publicznych w okresie załamania gospodarczego mogą nawet pogłębić jego konsekwencje. "Gdyby polityczni decydenci potrafili rozróżniać powody występowania deficytów budżetowych, stałoby się jasne, że zalecenie polityki oszczędzania było pozbawione sensu" - napisała na stronie Flassbeck Economics niemiecka ekonomistka Friederike Spiecker, podsumowując ostatnią recesję w strefie euro.
Reklama