Zbliżony do PiS think tank przygotował propozycję przeprowadzenia reprywatyzacji w Polsce przy maksymalnym zaspokojeniu byłych właścicieli i bez kosztów dla budżetu. Operację miałby sfinansować NBP.
Tomasz Poniński z instytutu mówi, że do tej pory największą barierą były koszty tej operacji dla budżetu. Poprzednie pomysły trafiały do kosza, a efektem braku ogólnej regulacji była reprywatyzacja toczona przed sądami i pojawiające się z tej okazji patologie. – Dziś dyskusja dotyczy głównie nieprawidłowości i powstaje zła zbitka pojęciowa. Naszym zdaniem to efekt braku ustawy. Gdyby była, byli właściciele występowaliby z roszczeniami, a nie sprzedawali je pokątnie kancelariom prawnym – przekonuje Marcin Schrimer, prezes zarządu Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, który współpracował z Instytutem Sobieskiego.
Co proponuje instytut? Operacja reprywatyzacyjna miałaby się odbyć w kilku krokach. Pierwszy przewiduje, że resort Skarbu Państwa lub jego następca zajmujący się reprywatyzacją obliczyłby wartość znacjonalizowanego majątku, od którego odjętoby wartość już zwróconych nieruchomości i wypłaconych na podstawie roszczeń odszkodowań. Lista byłaby tworzona w porozumieniu z organizacjami byłych właścicieli. Następnie resort cyfryzacji we współpracy z ministerstwami Skarbu Państwa i Spraw Wewnętrznych miałby stworzyć listę uczestników programu z przypisaną wartością majątku. Potem na podstawie listy wartości i beneficjentów stworzona będzie lista certyfikatów, które trafią w ręce byłych właścicieli. Kolejny krok to utworzenie przez Bank Gospodarstwa Krajowego lub inną instytucję funduszu dziedzictwa II RP. To właśnie fundusz będzie miał zająć się kwestią roszczeń. Certyfikaty miałyby bowiem być wymieniane na jednostki uczestnictwa w funduszu. Ich właścicielami byliby właściciele, ale także Skarb Państwa, który w przypadkach, gdy nie ma spadkobierców, dziedziczy na zasadzie martwej ręki.
Reklama
Samo objęcie jednostek uczestnictwa nie oznaczałoby automatycznej spłaty roszczeń, miałoby się to odbyć pośrednio. Fundusz miałby inwestować w różne projekty inwestycyjne w ramach planu Morawieckiego. By je sfinansować, emitowałby obligacje, a te kupowałby Narodowy Bank Polski lub inne banki. Dopiero zwrot z inwestycji dawałby możliwość wypłaty z dochodów z inwestycji w ciągu pierwszych pięciu lat od ich uruchomienia. By zabezpieczyć minimalną stopę zwrotu, autorzy proponują, aby 20 proc. zebranych przez fundusz pieniędzy było rezerwą na wypadek niemożności wypłaty dochodów.
Reklama
Równocześnie na początku obowiązywałyby pewne obostrzenia dotyczące sprzedaży jednostek uczestnictwa, by nie pojawiła się spekulacja. W związku z tym przez pierwsze pięć lat takich jednostek nie można byłoby sprzedać, w kolejnych czterech latach odblokowywana byłaby możliwość sprzedaży jednej czwartej pakietu rocznie. Wreszcie osoba, która sprzedałaby jednostki przed upływem 10 lat od daty emisji, musiałaby zapłacić podatek. To, co istotne, osoby, które chciałyby skorzystać z innej drogi dochodzenia odszkodowań, nie musiałyby przystąpić do programu.
Jak podkreślają pomysłodawcy, największym atutem takiej formy reprywatyzacji jest wsparcie planu Morawieckiego i nakręcanie inwestycji. Ich zdaniem certyfikaty inwestycyjnego funduszu dziedzictwa II RP mogłyby wykreować w ciągu 20 lat kapitał inwestycyjny na poziomie 100–150 mld zł. – Likwidujemy kwestie roszczeń, znajdujemy środki na program rozwoju Polski i szeroka rzesza społeczeństwa będzie uczestniczyła w planie Morawieckiego. Nasz program powoduje rozważenie kwestii nierozwiązywalnej – dodaje Marcin Schrimer.
Autorzy pomysłu konsultowali go z politykami PiS. Rozmawiali o nim także z wicepremierem Mateuszem Morawieckim i jak zapewniają, nie usłyszeli sprzeciwu. Najbardziej kontrowersyjna część to pomysł dotyczący wykorzystania w realizacji tej idei NBP. Autorzy odwołują się do interwencji banków centralnych w postaci mechanizmów luzowania ilościowego, co może być określone dodrukowaniem pustego pieniądza. By zminimalizować możliwe negatywne efekty takiej polityki, proponują, by fundusz na początku emitował obligacje, które miałby kupować NBP w niewielkich transzach.
Zdajemy sobie sprawę z groźby nawisu inflacyjnego, dlatego proponujemy stopniowe wprowadzenie tych pieniędzy i przeznaczenie ich w 100 proc. na inwestycje – mówi Tomasz Poniński.
Zdaniem Janusza Jankowiaka, głównego ekonomisty Polskiej Rady Biznesu, plan ma sporo słabości. – To sięganie lewą ręką do prawego ucha. Skomplikowaną kwestią jest wycena majątku. Jak to zrobić? Czy rynkowo? Do tego byli właściciele są raczej zainteresowani zwrotem w naturze lub odszkodowaniem, a to rozwiązanie nie oferuje im ani jednego, ani drugiego. Wreszcie, kto ma ponosić ryzyko inwestycji? W normalnej prostej reprywatyzacji koszt ponosi państwo, a w tym wariancie to instytucja państwowa w postaci NBP. Pytanie, jaki NBP ma w tym interes – zastanawia się Jankowiak.
Z powodu tych wątpliwości oraz wstrzemięźliwości wobec reprywatyzacji Jarosława Kaczyńskiego może się wydawać, że pomysł Instytutu Sobieskiego ma małe szanse na realizację. Ale nie musi tak być. Po pierwsze sama idea wykorzystania pieniędzy NBP na wsparcie inwestycji w programie rozwojowym nie jest nowa. Była o niej mowa w wyborczym programie PiS, choć w Planie na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju Mateusza Morawieckiego już się nie pojawiła. Wreszcie instytut jest wciąż odbierany jako zaplecze intelektualne PiS.