Przemysł motoryzacyjny jest jednym z kluczowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Słowacja żyje motoryzacją i dzięki motoryzacji. Zakłady w Polsce dają pracę tysiącom osób i pomagają w rozwoju technologicznym. Podobnie na Węgrzech, w Czechach i Rumunii. Każdy, kto podchodzi do zagranicznych koncernów planujących zainwestować w Polsce w fabryki z lekceważeniem i mówi o „montowniach lokowanych w Trzecim Świecie” – myli się. Myli się też ten, kto twierdzi, że fabryki powinny powstawać za wszelką cenę. Państwo powinno rozmawiać z biznesem. Ale jak równy z równym.
– Niestety nadal mamy jakieś kompleksy, zupełnie nieuzasadnione. Patrzymy na znaną nazwę i zapominamy o rozumie – mówi Dorota Wolicka, wiceprezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.
Gdy słyszymy o tym, że „Mercedes zainwestuje w Polsce” albo słyszeliśmy, że „Jaguar zainwestuje w Polsce”, pierwsze skojarzenie jest takie, że wielki biznes w zamian za możliwość działania na naszym rynku nam coś daje. To ułuda. Producent samochodów daje coś krajowi, w którym się buduje. Kraj musi zaoferować coś w zamian. O tym jednak już się nie dyskutuje. Panuje kult „nowych miejsc pracy”, „rozwoju” i „napływu kapitału”.
– Negocjacje pomiędzy państwem a inwestorem przypominają zakupy na Allegro. Rząd ma pewną kwotę w portfelu, którą może wydać. Sprzedającym nie jest jednak państwo, tylko inwestor – twierdzi negocjator z kilkunastoletnim doświadczeniem, który uczestniczył w kilkunastu projektach, także dla polskiego rządu. Walutą jest skala pomocy publicznej, której udzieli państwo.
Reklama
– Rząd zawsze powinien określić sobie pułap negocjacyjny. Jeśli przyjmie wartość X, nie należy jej przekraczać. Nie można zawierać umów za wszelką cenę – mówi Janusz Piechociński, były wicepremier i minister gospodarki. Osobiście odpowiadał za negocjacje z Jaguarem. I osobiście zebrał cięgi za to, że fabryka powstała na Słowacji.
Reklama
Ekspert, z którym rozmawiamy, przekonuje, że Piechociński przyjął słuszne założenie. Inna perspektywa kończy się tym, że koncern wyciska rząd jak cytrynę. – Władza, która za wszelką cenę chce pozyskać inwestycję, przypomina hazardzistę, a nie wytrawnego gracza. Ten drugi potrafi powiedzieć „pas”, gdy stawka przekracza jego możliwości. Temu pierwszemu świecą się oczy i nie dopuszcza do siebie innej opcji niż własna wygrana. Dopiero gdy emocje opadną, zaczyna dostrzegać, że popełnił błąd – słyszymy. Z perspektywy czasu widać, że bilans zysków i strat w przypadku Jaguara na Słowacji wcale nie jest taki jednoznaczny.

Różne oświadczenia

Przez ostatnie dni Polska żyła newsem: Daimler zainwestuje w Polsce. Potwierdziły to zarówno sam koncern, jak i Ministerstwo Rozwoju. W nową fabrykę silników firma planuje zainwestować około 500 mln euro. Jest się zatem czym chwalić. W mediach – zarówno tych sprzyjających PiS, jak i sceptycznych – przeważały głosy aprobaty dla umiejętności wicepremiera Mateusza Morawieckiego. On sam mocno grzał temat. Wielokrotnie powtarzał w stacjach telewizyjnych i radiowych, że inwestycja Daimlera to sukces oraz coś, na czym skorzystają wszyscy. Firma: bo wybrała najlepsze miejsce na ziemi do wybudowania fabryki. Państwo: bo co najmniej kilka tysięcy osób znajdzie pracę, mały i średni polski biznes znajdzie dużego klienta, do tego rozwinie się dolnośląski Jawor i jego okolice.
– Decyzja o ulokowaniu w naszym kraju fabryki silników samochodowych nowej generacji potwierdza otwartość Polski na inwestycje zagraniczne – stwierdził premier Morawiecki. I dodał: „dobrze świadczy też o kondycji polskiej gospodarki, dlatego będziemy konsekwentnie realizować Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, który pozwoli stworzyć warunki zachęcające inwestorów do kolejnych tego typu przedsięwzięć”. Krótko mówiąc: sukces. Szczególnie istotny, bo pokazujący, że wbrew słowom opozycji Zachód wcale nie traktuje polskiego rządu jak trędowatego. Ba, wielkie firmy chcą współpracować właśnie z Polską.
Pytamy o to osiągnięcie wicepremiera Piechocińskiego. Ten waży każde słowo.
– Musimy pamiętać, że jeszcze nie ma ostatecznej decyzji co do inwestycji Mercedesa w Polsce. Rzadko kiedy dyskusja tocząca się w mediach służy negocjacjom – zaznacza.
Jak to nie ma ostatecznej decyzji? Polityk PSL sugeruje, by wnikliwie zapoznać się z informacjami prasowymi związanymi z inwestycją.
„Daimler zainwestuje na Dolnym Śląsku” – brzmi tytuł oficjalnej informacji Ministerstwa Rozwoju. Pierwszy akapit komunikatu: „Koncern Daimler wybuduje w dolnośląskim Jaworze fabrykę silników samochodowych. Minimalna wartość inwestycji przekroczy 2 mld zł”.
Poniżej zdjęcie premiera Morawieckiego, który ściska dłoń przedstawiciela koncernu na tle flag unijnej i biało-czerwonej. Wszystko wygląda w porządku, Daimler wchodzi do Polski.
Sprawdzamy informację prasową inwestora. Tytuł: „Daimler planuje nową fabrykę silników w Polsce”. A dalej czytamy, że „decyzja o lokalizacji i realizacja projektu zależą od ostatecznych zobowiązań dotyczących warunków inwestycyjnych, między innymi od przyznania pomocy państwa”. Z komunikatu Mercedes-Benz Polska jasno wynika, że sprawa nie jest przesądzona. Że negocjacje trwają.
Marta Lau, rzeczniczka resortu rozwoju, jest zaskoczona naszym pytaniem o różnice w treści obydwu komunikatów. Odsyła do informacji opublikowanej przez ministerstwo. Gdy wspominamy o bardziej asekuranckim stanowisku samego inwestora, Lau przyznaje: zawarta została umowa ramowa oraz określone warunki brzegowe. Co to oznacza? Że obie strony chcą się porozumieć, ściskają już sobie publicznie dłonie i widzą, że różnice w stanowiskach nie są znaczne. Mówiąc krótko: do wbicia łopaty w Jaworze niewiele brakuje. Ostateczne decyzje jednak dopiero przed nami.
Wracamy do negocjatora, który wdraża nas w praktyczny wymiar rozmów pomiędzy państwami a inwestorami.
– Wie pan, ile znaczy umowa ramowa, gdy jednocześnie inwestor zaznacza, że ostateczna decyzja zależy od skali pomocy państwa? Odrobinę więcej – ale naprawdę odrobinę – niż moja obietnica udzielona panu, że wybuduję w pana ogródku szyb naftowy – twierdzi ekspert.
Radzi, żeby spytać ministerstwo, kto wyszedł z inicjatywą poinformowania opinii publicznej o inwestycji. Pytamy.
– O sprawie poinformował inwestor w Stuttgarcie. Nie było więc powodu, abyśmy w Polsce starali się ukryć tę informację – twierdzi rzecznika resortu Marta Lau.
Nasz rozmówca negocjator dokładnie przewidział tę odpowiedź. Jego zdaniem przed podpisaniem ostatecznej umowy – gdy do uzgodnienia pozostała jeszcze kwestia tego, ile pieniędzy do biznesu dołoży państwo oraz jakie zwolnienia podatkowe da koncernowi – na podgrzewaniu tematu w mediach zależy tylko jednej stronie: inwestorowi. I dotyczy to nie tylko przypadku Daimlera, lecz wszystkich negocjacji na linii państwo–biznes.
Chodzi o to, by pokazać, jak wielki sukces osiągnął rząd. Wówczas razem z tym sukcesem staje pod ścianą. Zaczyna spełniać coraz śmielsze żądania przedsiębiorcy, gdyż w przeciwnym razie któryś z ministrów pewnego dnia będzie musiał wyjść i w blasku fleszy powiedzieć: jednak się nie udało, dzieliliśmy skórę na niedźwiedziu.
Z punktu widzenia rozgrywania władzy przez inwestorów wyjątkowo ciekawy wydaje się przypadek Jaguara. Wówczas koncern rozgrywał Piechocińskiego i polityków słowackich. Oba państwa szykowały się na wybory. Nad Dunajem było większe parcie na sukces. Menedżerowie koncernu doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
Z informacji medialnych, które trafiały do kilku wybranych gazet i stacji telewizyjnych, wynikało jasno: Janusz Piechociński to twardy, ale skuteczny negocjator, na pewno zostanie podpisana umowa, a w efekcie tysiące polskich specjalistów znajdą pracę. Nad Wisłą powstawać będą luksusowe samochody. Piechociński między innymi w tym celu udał się nawet do Indii, z których wywodzi się koncern Tata Motors, właściciel brytyjskiego Jaguara.
Mimo pochlebnych dla władzy komentarzy to była pułapka. Porozumienie – jak się okazało już po fakcie – ani przez moment nie było naprawdę blisko. Zapytany o tę sytuację Piechociński odpowiada, że trzeba rozumieć i szanować partnera. I nawet po nieudanych negocjacjach nie wolno okazywać rozżalenia. Nie ukrywa jednak, że podgrzewanie atmosfery wokół zbliżającego się porozumienia było nieuzasadnione.
Ostatecznie Jaguar wybrał Słowację, z którą negocjował równolegle. Podgrzewanie atmosfery wokół Polski miało wywrzeć presję na Bratysławę. Spowodować, by dążyła do zawarcia umowy za wszelką cenę. Piechociński, gdy okazało się, że inwestycja znajdzie się za naszą południową granicą, powiedział, że nie szukamy inwestora za wszelką cenę.
Co to oznacza? Ano tyle, że Słowacy na budowie fabryki Jaguara wcale nie zarobią w perspektywie najbliższych kilkunastu lat. Nawet stracą.
– To była decyzja polityczna, a nie ekonomiczna. Premier Robert Fico miał przed sobą wybory parlamentarne, potrzebował sukcesu gospodarczego za wszelką cenę. Przecież i tak statystyczny Słowak nigdy nie pozna szczegółów zawartej umowy – tłumaczy nasz ekspert.
Janusz Piechociński po zakończeniu negocjacji szacował, że Słowacja zaoferowała inwestorowi wsparcie na poziomie 1,5–2 mld zł. Przypomnijmy: to tyle, ile ma zamiar w Polsce zainwestować Mercedes.
Słowakom biznes się raczej nie opłaci. Jak pisał na naszych łamach Jakub Łoginow, największą korzyścią dla Słowaków miało być zagwarantowanie swoim obywatelom miejsc pracy. Wiele regionów Słowacji boryka się z wysokim bezrobociem. Jednak mimo to Jaguar i tak ma problem ze znalezieniem pracowników. Okazało się, że w 5,5-milionowej Słowacji brakuje odpowiednio wykształconych kadr. – W ostatnim czasie nastąpiło zwiększenie zatrudnienia w fabrykach Volkswagena w Bratysławie i Peugeota Citroena w Trnawie. Dodajmy do tego nową fabrykę Land Rovera w Nitrze i łatwo dojdziemy do wniosku, że mamy wielki problem: brakuje nam wykwalifikowanych ludzi dla tej inwestycji – wskazywała w gazecie „Pravda” Andrea Oravcová.
Rzeczniczka słowackiego ministerstwa gospodarki Miriam Žiaková przyznawała zaś, że rynek sygnalizuje niedostatek wykwalifikowanej siły roboczej w przemyśle samochodowym. Rząd już podjął działania w kierunku zmiany tej sytuacji, ale pierwsze efekty będą widoczne dopiero za około 5 lat. Do tego czasu Jaguar planuje importować specjalistów... z Polski.
– Polska ma czym rywalizować z innymi państwami: Węgrami, Czechami, Słowacją. Mamy świetnych specjalistów, można w kraju zdobyć niemal wszystkie części do samochodu. Jeśli natomiast dla danego koncernu jedyną istotną kwestią jest skala udzielonej pomocy publicznej, nie warto się dogadywać. Bo zaraz z obiecanych 5 tys. miejsc pracy zostanie tysiąc – tłumaczy Janusz Piechociński.
Nie mówi wprost, że ma na myśli sytuację związaną z Jaguarem. Fakty są jednak takie, że koncern stawia Słowakom coraz to nowe warunki. Niedawno wskazał, że potrzebuje dodatkowych środków publicznych na osuszanie gleb. Jednocześnie wysyła sygnały Słowakom, że będzie potrzebował mniej rąk do pracy, niż pierwotnie zakładano.

Mistrzowie pokazówy

Czy to oznacza, że powinniśmy zamykać się na zagranicznych inwestorów chcących budować u nas fabryki samochodów? Absolutnie nie.
– Powinniśmy za to więcej liczyć, a mniej liczyć na to, że nas nikt nie wyroluje – wskazuje Dorota Wolicka.
Banałem jest stwierdzenie, że ocena, czy inwestycja ma sens, powinna być każdorazowo dogłębnie przeprowadzona. Są jednak pewne wskazówki. Pierwszej udzielił już premier Piechociński: jeśli podstawową kwestią dla firmy jest to, ile pieniędzy dostanie od państwa oraz w jakim zakresie i na ile lat zostanie zwolniona z podatków, należy jak najszybciej uciekać od stołu rozmów. W takiej sytuacji Polska ma nikłe szanse na to, aby przebić Słowację, Węgry, Czechy, Rumunię czy Bułgarię. Zawsze któryś rząd będzie bardziej potrzebował sukcesu i będzie gotów dopłacić do całej inwestycji w imię pokazania, jak dany rząd jest szanowany w świecie.
Druga rzecz: warto dogadywać się z tymi, z którymi już wcześniej współpracowaliśmy. Piechociński podaje za przykłady nasze doświadczenia z Fiatem, GM czy Volkswagenem. Pokazują one, że ważna jest konsekwencja i stała współpraca z inwestorem, także po zrealizowaniu inwestycji. Można wspólnymi siłami chociażby pobudzać rozwój szkolnictwa zawodowego w danym regionie, na czym skorzystają wszyscy.
Szalenie istotne jest też to, kto ma zamiar w Polsce zainwestować. Zagwarantowanie miejsc pracy w samej fabryce to bowiem niewielki ułamek korzyści, które państwo może odnieść. Ważniejsze jest to, czy wraz z nową fabryką pojawi się nowy rynek zbytu dla polskich przedsiębiorców. Z tej perspektywy wejście Mercedesa do Polski będzie miało sens. Nie będzie on przecież importował śrubek. Ale już potencjalna inwestycja Jaguara byłaby dla nas mniej korzystna, gdyż koncern ten zdecydowaną większość części importuje z zagranicy.
No i wreszcie najważniejszy jest rzetelny rachunek ekonomiczny. Ocena, czy Polska zarobi na inwestycji, czy do niej dołoży.
– Na pewno podstawowym plusem takich inwestycji jest zatrudnienie wielu pracowników. Oznacza to wpływy budżetowe w podatku PIT (od wynagrodzeń), jak również dodatkowe pieniądze dla ZUS (składki na ubezpieczenia społeczne od pensji) – twierdzi Łukasz Blak, doradca podatkowy w Certus LTA. Tu też jednak należy zachować umiar w ocenach. Kwoty nie muszą być duże, gdyż pensje (a w konsekwencji podatki i składki) w takich zakładach z reguły nie są wysokie.
– Zazwyczaj w takich sytuacjach trudno oczekiwać bezpośrednich wpływów z podatku CIT i podatku od nieruchomości, gdyż nowi inwestorzy są co do zasady, przynajmniej okresowo, z nich zwolnieni – wskazuje Blak.
Ekspert dostrzega też liczne minusy tego typu inwestycji. Jak bowiem wskazuje, często wydatki z kasy państwa przewyższają oczekiwane wpływy, które są mocno ograniczone ze względu na szeroki wachlarz zwolnień podatkowych.
– Co więcej, takie dofinansowania i zwolnienia często wpływają też na sytuację rynkową – inne podmioty, działające w podobnej branży, mogą przez to nie wejść do Polski, zamknąć zakłady tutaj lub po prostu zmniejszyć zatrudnienie i osiągać mniejsze zyski, co zredukuje wpływy budżetowe – argumentuje Blak.
Na tę ostatnią kwestię zwraca uwagę także Dorota Wolicka z ZPP. Jej zdaniem skrajną nieuczciwością państwa jest to, że wspiera największe światowe koncerny, podczas gdy zapomina o małym i średnim rdzennie polskim biznesie.
– Ile byśmy nie dali Mercedesowi i ile byśmy nie oferowali Jaguarowi, może najwyższy czas zmienić front i przeznaczyć te pieniądze na rozwój polskich przedsiębiorstw? W przeciwnym razie i za 20 lat będziemy narzekali na to, że pracujemy na Brytyjczyków, Niemców. Zacznijmy pracować na siebie – mówi Wolicka.
I przypomina, że nie możemy się zamykać na zagraniczny biznes, ale właściwe jest podejście, które zaprezentował już kilkanaście lat temu jeden prosty robotnik w warszawskiej fabryce FSO.
Mamy połowę lat 90., warszawski Żerań. Koreańczycy w garniturach dopięli właśnie szczegóły przejęcia FSO przez Daewoo Group. Część z nich postanowiła od razu wziąć się do pracy. Jeden z azjatyckich dyrektorów odpowiedzialny za zarządzanie produkcją odwiedził halę. Na przywitanie znamienitego gościa specjalnie wyciągnięto majstra z kanciapy. Całego w smarze. Przedstawiciel Daewoo postanowił przekonać polskich robotników, że już niebawem będzie im się pracowało lepiej. Tłumacz powtarzał za Koreańczykiem, że teraz majster ze swoimi ludźmi nie będzie już musiał naprawiać psujących się maszyn, tylko wypełni określony druk i następnego dnia pojawi się specjalna ekipa. Majster upewnił się, czy dobrze zrozumiał, że będzie musiał wypełniać papiery, aby mu sprzęt naprawiono. Okazało się, że zrozumiał właściwie.
– A to ja pier... taką zmianę, sam sobie naprawię – skomentował.