Lekarze zarabiają średnio 5,5 tys. zł na rękę i są na szczycie listy zarobkowej obejmującej 50 zawodów, które autorzy Diagnozy Społecznej wzięli pod lupę. To o blisko 1 tys. zł więcej niż w 2011 r. W przypadku nauczycieli akademickich wynagrodzenie również wzrosło, choć nieznacznie mniej, bo o ponad 700 zł. Zyskali także informatycy, których pensje podniosły się z 3 tys. do blisko 4 tys. zł. To główne zawody w branżach zatrudniających osoby z wyższym wykształceniem, którym się polepszyło finansowo. Zauważalna tendencja jest bowiem taka, że w grupie lepiej wykształconych osób zarobki systematycznie spadają przy jednoczesnym wzroście dochodów pracowników fizycznych.
Najgorzej mają prawnicy. U nich średnia pensja spadła z 5,6 tys. do 4 tys. zł, czyli o ponad 28 proc. Jednym z powodów tego jest uwolnienie zawodu, a więc zwiększenie konkurencji. To spowodowało, że prawnicy spadli z drugiego na czwarte miejsce wśród zawodów przynoszących największe profity. Również gorzej się powodzi osobom, które można zaliczyć do grupy „zarząd i dyrektorzy”, im spadły dochody o blisko 850 zł. Zaś dochody wśród twórców zmniejszyły się o 200 zł.
Grupa, która zyskała, to pracownicy fizyczni, np. mechanicy, kowale, rolnicy, kierowcy czy robotnicy – wszyscy podnieśli swoje wpływy w ciągu czterech lat o 500–600 zł netto. Ich zarobki nie są wysokie, ale robotnicy zarabiają prawie tyle samo co urzędnicy, czyli ok. 2,5 tys. zł na rękę. Według autorów Diagnozy to efekt coraz większego zapotrzebowania na wykwalifikowanych pracowników fizycznych, których ubywa. Rośnie natomiast grupa zdobywająca ogólne wyższe wykształcenie. Tu właśnie najszybciej rośnie konkurencja.
Reklama
To zjawisko – bogacenie się biednych i spadek zarobków bogatych – doprowadziło do zmniejszenia się nierówności społecznych. Z badania wynika, że 47,5 proc. najuboższych awansowało, czyli poprawiły się ich warunki finansowe. Zaś 46,5 proc. najbogatszych spadło do niższej kategorii dochodowej. Przez to polski współczynnik Giniego, który mierzy nierówności, maleje. To wskaźnik, który diagnozuje zróżnicowanie zarobków. Im wyższa wartość wskaźnika, tym większe zróżnicowanie, a więc i większe nierówności. Byłby równy zero, gdyby wszyscy mieli takie same dochody, a wartość 100 byłaby wówczas, gdyby wszyscy poza jedną miały dochód zero. Polska znajduje się w grupie państw ze stosunkowo niskim wskaźnikiem Giniego. Obecnie wynosi ok. 28 proc. w porównaniu z 30 proc. sprzed dwóch lat.
– Nierówności dochodowe spadają w Polsce już od kilku lat, więc przyczyny tego zjawiska muszą mieć głębsze podłoże – uważa Jan Gmurczyk, ekonomista z Instytutu Obywatelskiego. I tłumaczy: w grę wchodzi z pewnością stopniowy wzrost zatrudnienia, który oznacza, że dziś więcej osób niż dawniej uzyskuje regularne dochody z pracy. – Bez wątpienia duże znaczenie odgrywa też stosunkowo szybki wzrost płacy minimalnej – dodaje. I wylicza: w 2007 r. najniższe wynagrodzenie za pracę w Polsce stanowiło ok. 35 proc. przeciętnej pensji, natomiast w roku 2014 – już ponad 44 proc.
Wpływ ma także spadek bezrobocia do 11,5 proc. w końcu ub.r. z 13,5 proc. w końcu 2013 r. W tym czasie liczba bezrobotnych się zmniejszyła o prawie 330 tys. osób. Według GUS również 1340 zł dochodu na osobę w ubiegłym roku było realnie wyższe – o 3,2 proc. – niż w czasie ostatniego badania.
Autorzy Diagnozy wskazują również, że rośnie liczba osób, które stać na „normalne” życie. Polaków, którym nie wystarcza na zaspokojenie bieżących potrzeb, było teraz zaledwie 12 proc. W latach 90. odsetek ten wynosił aż 70 proc. Na początku XXI wieku – 40 proc.
Obecnie również tylko 1 proc. mówi, że brakuje im pieniędzy nawet na najtańsze jedzenie. Rośnie za to liczba tych, którym nie brakuje zupełnie na nic. Takich osób było 14 proc. W 2000 r. tylko 3 proc.
Jednak ekonomistka prof. Jolanta Grotowska-Leder, prorektor Uniwersytetu Łódzkiego, wskazuje na jeszcze jeden element, który wpływa na niski wskaźnik nierówności – oprócz bogacenia się biednych. Jest to mała liczba osób wyjątkowo zamożnych. W Polsce grupa krezusów nie jest duża proporcjonalnie do liczby ludności jak np. w USA lub Wielkiej Brytanii. – W Polsce nie ma też tak wielu centrali międzynarodowych spółek, w których prezesi mają bardzo wysokie zarobki – dodaje prof. Leder.
Zdaniem autorów Diagnozy zmniejszanie się nierówności przekłada się na spokój społeczny i spadek przestępczości, a życie w Polsce staje się dzięki temu łatwiejsze. Profesor Grotowska-Leder podkreśla, że choć z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej niski wskaźnik jest pozytywny, to paradoksalnie nierówności mogą sprzyjać napędzaniu koniunktury. Im większa liczba osób z bardzo wysokimi zarobkami, tym więcej kół zamachowych gospodarki – dodaje prof. Leder.

Tak nam dobrze, jakbyśmy żyli w Skandynawii. Z prof. Januszem Czapińskim, autorem Diagnozy Społecznej 2015 rozmawia Klara Klinger

Szczęśliwi, zadowoleni z zarobków i dobrze oceniający swoje perspektywy. Polska to kraj miodem i mlekiem płynący?
Dla mnie samego to zaskoczenie. Wydawałoby się, że już bardziej szczęśliwi nie możemy być. W poprzedniej edycji było już blisko 80 proc., teraz oczekiwałem raczej spadku tego szczęścia. Tym bardziej że zgodnie z przekazem medialnym rysował się obraz Polski jako kraju kryzysu, z prekariatem i nierównościami społecznymi. Tymczasem dane pokazują zupełnie inny obraz. Osiągnęliśmy prawie skandynawskie wskaźniki szczęścia.

Skąd takie samopoczucie?

Z jednej strony zaczęliśmy się realnie bogacić. Co ciekawe, biedni bogacą się szybciej od zamożnych, co wyrównuje nierówności społeczne, rozwarstwienie jest poniżej średniej unijnej. To się przekłada na spokój społeczny i spadek pospolitej przestępczości. A więc i na zadowolenie społeczne.

Z czym jest to szczęście skorelowane? Z zarobkami – im więcej zarabiamy, tym bardziej jesteśmy szczęśliwi?

Szczęście nie tyle jest skorelowane z zarobkami, bardziej z tym, że Polacy uwierzyli w swoje możliwości życiowe. Zwiększyło się poczucie sprawstwa, wpływu na własne życie. Na pytanie, od kogo zależy, czy miniony rok należał do udanych, coraz więcej osób odpowiada, że od nich samych. Nie od władzy, nie od losu, tylko od moich działań. Oznacza to, że wzrosła pewność siebie. I poczucie, że umiem się wywiązać z obowiązków, a byle co mnie nie złamie. Przełożyło się to niewątpliwie na pozytywne patrzenie w przyszłość: coraz więcej z nas jest zdania, że ma dobre perspektywy. Wzrosło również, o dziwo, zadowolenie z ogólnej sytuacji w kraju. Z tym oczywiście się wiąże także zadowolenie z pracy, z finansów, dzięki czemu osiągany jest większy spokój w rodzinie. To naczynia połączone, spirala szczęścia. Nawet kafkowski stres związany z załatwianiem spraw urzędowych jest niższy.

Także zdrowie oceniamy lepiej. To subiektywne zjawisko? Cały czas wszyscy narzekają, że jest fatalnie w służbie zdrowia.
Nie tylko oceniamy, ale i jesteśmy – według samych badanych – zdrowsi. Nie jest to jednak efektem lepszego działania systemu, ale tego, że Polacy coraz bardziej o zdrowie dbają, mniej palą, więcej ćwiczą, stosują dietę. I znowu to zależy bardziej od nas samych niż od służby zdrowia. Motyw przewodni jest taki: „Dam radę”.

Zamiast znanego „Damy radę”. Bo nadal z badań wynika, że jesteśmy narodem egoistów, którzy nie ufają innym.

To prawda. Nie darzymy zaufaniem innych, także obcokrajowców. Jesteśmy społeczeństwem monadycznym. Odbija się to na gospodarce, bowiem aby tworzyć innowacyjną gospodarkę, trzeba ludzi, którzy potrafią współpracować. Nie da się opracować nowego modelu samochodu przy jednym biurku, musi być zespół. A z tym jest problem. Aby to zmienić, należałoby dokonać poważnych zmian w systemie edukacji. Ale i tu jest pewna jaskółka – ten niski wskaźnik się lekko poprawił – uogólnione zaufanie wzrosło z 13 do 15 proc.