Liczne wady szefa Goldman Sachs są jednocześnie jego zaletami. Ma niestandardowe pomysły, których nie waha się realizować, jest chciwy na pieniądze, a moralność ma za nic Śledztwo amerykańskich regulatorów dotyczące interesów Goldman Sachs z reżimem Muammara Kaddafiego po raz kolejny kieruje uwagę amerykańskiej opinii publicznej na kierownictwo finansowego giganta. A zwłaszcza na jego prezesa Lloyda Blankfeina, który i bez tego jest od lat jednym z najbardziej kontrowersyjnych menedżerów Ameryki.
„Odwalamy tu robotę Pana Boga” – powiedział Blankfein dziennikarzowi londyńskiego „Sunday Timesa”, gdy ten w listopadzie 2009 roku, w samym środku kryzysu finansowego, odwiedził tego rodowitego nowojorczyka rodem z robotniczego Bronksu w jego biurze na Dolnym Manhattanie. Owocem tamtego spotkania był olbrzymi portret najpotężniejszego bankiera świata pod tym samym co cytat tytułem. Późniejsza reakcja na ów tekst dobrze obrazuje mieszankę podziwu i nienawiści, jaką żywią wobec 56-letniego bankiera Amerykanie.
Już kilka tygodni później wpływowy magazyn „Forbes” uznał Blankfeina za „najbardziej wkurzającego biznesmena 2009 roku”. Szef Goldmana wyprzedził w tym „prestiżowym” zestawieniu takich antybohaterów amerykańskiej gospodarki, jak John Thain, prezes banku Merrill Lynch, który na kilka dni przed przymusowym przejęciem plajtującego interesu przez Bank of America wypłacił swojej kadrze menedżerskiej ponad 3 mld dolarów premii, albo Raj Rajaratnam, założyciel funduszu hedgingowego Galleon Group, wówczas jeszcze tylko oskarżony (a dziś już skazany) w jednym z największych w historii procesów o insider trading. W uzasadnieniu do antynagrody dla Blankfeina „Forbes” pisał: „Choć nie jest Matką Teresą, papieżem ani Dalajlamą, Blankfein ma się za wykonawcę boskiej roboty. W tym sensie nie dziwi, że uważa się za istotę ponadnaturalną i nawet w kryzysowym 2008 roku, gdy amerykańska gospodarka tonęła, zarobił 25 mln dol. Rok wcześniej zaś 73 mln”.
Redaktorzy „Forbesa” nie byli w swojej krytyce Blankfeina osamotnieni. Nowojorski prokurator generalny Andrew Cuomo nie zostawił na przykład suchej nitki na decyzji Blankfeina o wypłaceniu swoim bankierom sowitych premii, mimo że bank był w tym czasie na wartej 10 mld dol. kroplówce z amerykańskiego budżetu w ramach programu ratowania amerykańskiego systemu finansowego. Inni nazywali wręcz szefa Goldman Sachs jednym z winowajców (z powodu zaangażowania w ryzykowne operacje na rynku hipotecznym) największego od drugiej wojny światowej kryzysu na Wall Street. Dostało mu się również za to, że jego bank pomagał rządowi Grecji ukrywać prawdziwy stan ich finansów publicznych dzięki skomplikowanym operacjom finansowym.
Ale Blankfein miał też swoich zagorzałych zwolenników. Zwracali oni uwagę, że pod jego rządami Goldman szybko i z odsetkami spłacił państwowy bailout. Na dodatek jako jeden z pierwszych amerykańskich bankowych gigantów stanął na nogi i przyczynił się do stabilizacji całego systemu. Aby udobruchać krytyków, Blankfein zrezygnował w 2009 roku z osobistych premii finansowych i wielokrotnie publicznie podkreślał odpowiedzialność czołowych bankierów (w tym samego siebie) za kryzys.
Efekt był taki, że mimo wszystkich zawirowań Blankfein już od pięciu lat utrzymuje się na czele Goldmana. Pewnie gdyby nie kryzys (i nieufność do czołowych bankierów w amerykańskim społeczeństwie), miałby otwartą drogę do jeszcze bardziej prestiżowych urzędów. W końcu jego poprzednik w fotelu szefa założonego w 1869 roku banku, Henry Paulson, był w administracji George’a W. Busha sekretarzem skarbu, czyli ministrem finansów, a inny były goldmanita, Mark Carney, jest obecnie szefem banku centralnego Kanady.