Rząd jutro zajmie się wstępną wersją budżetu na 2020 r. Z naszych informacji wynika, że projekt – przynajmniej na tym etapie prac – nie uwzględnia kontrowersyjnych pomysłów finansowania piątki Kaczyńskiego, które Ministerstwo Finansów, jeszcze pod kierownictwem Teresy Czerwińskiej, prezentowało wiosną w aktualizacji programu konwergencji (APK). To dokument, w którym polski rząd przedstawia Komisji Europejskiej stan finansów publicznych.
Resort finansów tłumaczył w nim, że nowe wydatki sfinansuje takimi rozwiązaniami, jak podwyżka akcyzy na tytoń i alkohol (nazywana przez MF indeksacją), wprowadzenie podatku cyfrowego, test przedsiębiorcy czy likwidacja limitu 30-krotności średniej pensji, powyżej którego dziś nie odprowadza się składek na ZUS. MF sugerowało też wprowadzenie składek na ZUS na umowy o dzieło i pełne ozusowanie umów-zleceń (dziś składki płaci się tylko do równowartości minimalnej pensji), proponując "poszerzenie bazy przychodów z umów śmieciowych, od których płacone są składki na ubezpieczenia społeczne".
– Żadnego z tych rozwiązań nie będzie – mówi nasz rozmówca z rządu. Powód? Im mniej kontrowersyjnych propozycji przed wyborami, tym lepiej. A każdy z tych pomysłów kontrowersje budził. Jak plany wprowadzenia testu przedsiębiorcy, które bardzo szybko zarzucono po interwencji premiera Mateusza Morawieckiego, wywołanej krytyką ze strony przedsiębiorców. Pomysł z akcyzą też wstrzymano, by nie dawać opozycji paliwa do ataków, że przez decyzje rządu ceny wzrosną jeszcze bardziej. A projekt likwidacji 30-krotności ma przeciwników również w obozie władzy.
– Budżet nie może tych pomysłów uwzględniać, nie ma nawet projektów ustaw, które miałyby je wprowadzić w życie. Wystarczy spojrzeć w kalendarz, aby wiedzieć, że nie ma sensu ich teraz przedstawiać – twierdzi nasze źródło.
Rozwiązania, których zabraknie w projekcie budżetu, miały dać ok. 10,3 mld zł. Na czym więc MF zamierza oprzeć finansowanie piątki Kaczyńskiego? Głównie na poprawie ściągalności podatków i składek do ZUS. Duże nadzieje resort wiąże z wprowadzeniem obowiązkowego split paymentu VAT i rozwijaniem systemu STIR, który ma uniemożliwiać wykorzystanie banków do przestępstw skarbowych. Tylko te dwie pozycje mają dać ponad 6,8 mld zł.
Ale najważniejszym źródłem dodatkowych dochodów ma być opłata przekształceniowa z tytułu zamiany OFE na IKE. Projekt ustawy, na podstawie której ma to nastąpić, jest w konsultacjach społecznych. A państwowa kasa miałaby w przyszłym roku dostać 9,6 mld zł z opłaty.
Nasi rozmówcy podkreślają, że we wtorek rząd będzie pracował nad wstępną wersją budżetu. Gonią go terminy: projekt musi zostać skonsultowany jeszcze z Radą Dialogu Społecznego, a do końca września trzeba go przesłać do Sejmu. Ale po przeprowadzonych wyborach niewykluczone są jeszcze zmiany. Dlatego w MF usłyszeliśmy, że do projektu budżetu państwa na przyszły rok nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi.
– To budżet fikcyjny, bo po wyborach – niezależnie od tego, kto będzie rządził, zostanie zmieniony – mówi nasze źródło i przypomina, że taka sytuacja miała miejsce tuż po tym, jak PiS doszedł do władzy w 2015 r. Wówczas, żeby poprzesuwać wydatki i stworzyć przestrzeń wydatkową pod m.in. program 500+, znowelizowano nawet bieżący budżet, chociaż nie było ryzyka, że deficyt przekroczy ustawowy limit.
Dowodem świadczącym o tym, że projekt ulegnie istotnym modyfikacjom, jest to, że gros wydatków budżetowych zostało zamrożonych, a w niektórych przypadkach nawet nominalnie spadają.
– Dysponenci budżetowi, szczególnie ministrowie, nawet specjalnie się nie awanturowali na limity, jakie przyszły z MF, bo wiedzą, że po wyborach będzie im łatwiej cokolwiek uzyskać od nowego ministra finansów – twierdzi nasz rozmówca.
Trzymanie w ryzach wydatków w połączeniu z regułą, która nie pozwala na ich nadmierny wzrost w czasach dobrej koniunktury, powoduje, że PiS nie jest już w stanie przygotować nowych obietnic wyborczych na 2020 r. Szczególnie takich, które prowadziłyby do uszczuplenia wpływów do kasy państwa lub wzrostu wydatków.
– Przestrzeń fiskalna została wyczerpana przez piątkę Kaczyńskiego i doszliśmy do ściany. Z jednej strony z wydatkami nie da się już nic zrobić, a z drugiej, żeby obiecać coś nowego, trzeba znaleźć jakieś dochody ekstra, a przecież nikt nie będzie zapowiadał podwyżki podatków – podkreśla nasze źródło.
Według naszego źródła z otoczenia Mateusza Morawieckiego ze względów politycznych trzeba było też nieco "popracować" nad deficytem, aby nie tworzyć na kilka tygodni przed wyborami wrażenia, że jest jakaś przestrzeń do zwiększenia wydatków, szczególnie na wynagrodzenia w budżetówce.