To, jak bardzo polska waluta jest wrażliwa na informacje z Rosji, pokazał ostatni tydzień. - Wydarzenia te pokazują, że przez część inwestorów razem z Rosją jesteśmy zaliczani do jednej grupy krajów - mówi Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium.
Rzeczywiście, złoty mocno odczuł załamanie kursu rubla. W ciągu kilku dni euro podrożało z 4,18 zł do 4,27 zł. Za franka płacono 3,55 zł, najwięcej od połowy 2012 roku.
Piotr Bujak, ekonomista PKO BP zwraca uwagę, że nasza waluta traci bez żadnych fundamentalnych powodów, czyli jej osłabienie nie jest pochodną stanu polskiej gospodarki. - Być może część rynku uznała, że skoro jesteśmy tak blisko Rosji geograficznie, to również nasze związki gospodarcze są silne. A to nie jest do końca prawda - mówi.
Na rynku finansowym poczują
Eksperci są przekonani, że ewentualną niewypłacalność Rosji zobaczymy w pierwszej kolejności właśnie w kursie złotego. Do jakich poziomów mógłby się on osłabić? Tego nie sposób przewidzieć. Ostatnie notowania pokazują, że zmiana może być gwałtowna. Niektórzy analitycy - np. z Rabobanku - uważają zresztą, że to jeszcze nie koniec i niebawem za euro możemy płacić nawet 4,30 zł.
Grzegorz Maliszewski jest jednak pewien, że złoty nie straci wiele, samo przesilenie nie potrwa długo i nie będzie dodatkowych konsekwencji - np. kłopotów z pozyskaniem pieniędzy na obsługę naszego długu. Mamy wiele atutów, dzięki którym jesteśmy przygotowani na taki scenariusz. Na przykład niski deficyt obrotów bieżących - to wielkość, która pokazuje zapotrzebowanie na kapitał z zagranicy. Im ten deficyt jest mniejszy - w Polsce jest on niewielki i wynosi około 1,3 proc. PKB - tym mniejsze uzależnienie gospodarki od napływów z zewnątrz.
Inny przykład to stosunkowo wysokie rezerwy walutowe Narodowego Banku Polskiego w zestawieniu z tzw. zobowiązaniami krótkoterminowymi. NBP w tej chwili dysponuje około 100 mld dolarów, a zobowiązania to około 43 mld dolarów. Oznacza to mniej więcej tyle, że nawet w przypadku jakiegoś drastycznego odcięcia Polski od zewnętrznego finansowania bank centralny jest w stanie z własnych rezerw pokryć najpilniejsze płatności.
Poza tym sytuacja budżetowa Polski nie jest zła: w tym roku dziura w państwowej kasie będzie o około połowę mniejsza niż planowano, dzięki czemu presja na sprzedawanie nowych obligacji służących do jej finansowania też jest mniejsza. A w przyszłym roku deficyt całych finansów publicznych ma spaść poniżej 3 proc. PKB, czyli do poziomu, jakiego żąda od nas Komisja Europejska.
- W tej sytuacji osłabienie złotego nie powinno być długotrwałe. To, że złoty się osłabi, może wręcz nam pomagać, bo wyższe ceny towarów z importu podniosą inflację, na czym zależy NBP. A po za tym nasz eksport na Zachód będzie bardziej konkurencyjny - konstatuje Maliszewski.
Według Piotra Bujaka drugim potencjalnym punktem zapalnym jest giełda. Ona też dość nerwowo przyjęła ostatnie wydarzenia w Rosji. - Ale to też był raczej efekt psychologiczny. Jeśli się powtórzy, to raczej będzie słabszy i krótszy niż w przypadku złotego. A to dlatego, że powiązania kapitałowe polskich firm z rosyjskimi są słabe - mówi.
Gospodarka da radę
Rzeczywiście, w skali całej gospodarki powiązań właścicielskich polskich firm z rosyjskimi jest niewiele. To efekt tego, że kolejne polskie rządy nie witały z otwartymi ramionami rosyjskiego kapitału. Próby wejścia na polski rynek rosyjskich banków spaliły na panewce. Giganci z branży paliwowej też nie są tu obecni w takiej skali, w jakiej mogliby być.
- Wygląda na to, że ta ostrożność z poprzednich lat wyjdzie nam na dobre. Bo o ile niewypłacalność Rosji jako kraju jest mało prawdopodobna, o tyle spodziewałbym się wysypu bankructw rosyjskich korporacji i problemów z płynnością gospodarstw domowych - mówi Piotr Bujak. I zwraca uwagę, że mało jest przypadków, w których polskie firmy działające na Wschodzie ściśle współpracują z rosyjskimi. Na ogół to przedsiębiorstwa handlowe, które po prostu sprzedają swój towar.
- Dzięki temu ich wrażliwość na ryzyko kredytowe rosyjskich podmiotów jest małe - dodaje Bujak.
Bez ofiar się nie obędzie
Co wcale jednak nie oznacza, że polscy przedsiębiorcy wyszliby bez szwanku z zaognienia kryzysu gospodarczego w Rosji. Przede wszystkim ucierpiałby eksport na Wschód. Według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki już w tym roku może on spaść o 20 proc. Eskalacja kryzysu z pewnością pogłębiłaby ten efekt.
Zresztą nie tylko firmy sprzedające swoje towary do Rosji miałyby problem. Potencjalna niewypłacalność rosyjskich przedsiębiorców sprowadziłaby się do tego, że rynek rosyjski utraciłyby również firmy z innych krajów europejskich. A to oznacza nadpodaż "rodzimych" towarów w krajach UE i duży problem ze sprzedażą polskich produktów.
Kłopoty mieliby przede wszystkim ci, dla których handel z Rosją to główny biznes. Takich firm jest wiele we wschodnich regionach, ale w skali całego kraju eksporterzy starają się sprzedawać na kilku rynkach, żeby minimalizować ryzyko.
- Wyciągnęli wnioski z kryzysu rosyjskiego w 1998 r. Udział Rosji w eksporcie z Polski jest mniejszy niż wtedy, a firmy zmieniły taktykę. Już nie koncentrują się na jednym odbiorcy, nawet w obrębie danego rynku starają się mieć kilku kontrahentów - mówi Grzegorz Maliszewski.
Gaz nie przestanie płynąć
Nasi rozmówcy są zgodni, że nawet problemy z niewypłacalnością nie zatrzymają dostaw surowców, przede wszystkim gazu. Zwłaszcza teraz, gdy Rosjanie mają tak duży problem z pozyskaniem finansowania zewnętrznego.
- Z czegoś muszą czerpać dochody, a eksport surowców jest głównym filarem rosyjskiego budżetu. Wstrzymanie dostaw to oczywiście mógłby być jakiś element wywierania presji politycznej. Ale teraz, gdy ceny surowców są niskie, takie metody nacisku byłyby nieracjonalne - mówi ekonomista Banku Millennium.
W całkowite wstrzymanie dostaw nie wierzy tez Piotr Bujak. - To bardzo mało prawdopodobne. W tak trudnej sytuacji finansowej Rosjanom powinno wręcz zależeć, żeby sprzedaż rosła - uważa.