Jeśli wierzyć memom, to najbardziej zagrożoną w Polsce instytucją jest Zakład Ubezpieczeń Społecznych. A konkretnie jego część emerytalna. „ZUS zbankrutuje, nie ma sensu płacić składek – to chyba najbardziej popularne sądy na temat tej instytucji. W 2012 r. Fundacja Republikańska w swoim raporcie wróżyła nawet, że już w 2020 r. ZUS czeka bankructwo. Dziś może on odpowiedzieć słynnym cytatem z Marka Twaina: „Wiadomości o mojej śmierci są mocno przesadzone”.
Ostatnie lata pokazały wręcz, że sytuacja finansowa Funduszu Ubezpieczeń Społecznych jest coraz lepsza. Rosnący strumień składek powoduje, że wydolność systemu (czyli relacja pobieranych składek do wypłacanych świadczeń) osiągnęła najwyższe wyniki w historii. Cztery piąte wydatków ZUS jest pokrywanych z napływających składek. Mimo obniżki wieku emerytalnego, która zwiększyła sumę wypłacanych świadczeń, kondycja FUS jest na tyle dobra, że dotacja budżetowa do wypłat w zeszłym roku była niższa, niż planowano (i to sporo, bo zamiast 46,6 mld zł wyniosła 35,8 mld zł).
Jednak najbliższe lata mogą już nie wyglądać tak różowo, bo zaczyna się spowolnienie gospodarcze. Na horyzoncie od dawna widać też kolejne zagrożenie długoterminowe, czyli pogarszającą się sytuację demograficzną. Dlatego powracają pytania o bankructwo ZUS i coraz częściej słychać o pomysłach gruntownego przemodelowania systemu – ten najpopularniejszy to emerytura obywatelska. Jeszcze do niedawna był to postulat, który przemykał gdzieś obok głównego nurtu dyskusji o systemie emerytalnym. Dziś wkrada się do mainstreamu. O czym świadczy fakt, że nawet premier Mateusz Morawiecki, zapytany o emeryturę obywatelską podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy, powiedział, że „to dyskusja, która jest dopiero przed nami i tutaj niczego nie należy przesądzać”. Zastrzegł jednocześnie, że obecna ekipa „szanuje dotychczasowe prawa nabyte i wszelkie rozwiązania muszą być społecznie przedyskutowane, muszą mieć akceptację społeczną”. Ale skoro rząd myśli o zniesieniu trzydziestokrotności, czyli limitu składek na ubezpieczenia społeczne, dzięki czemu jeszcze więcej składek osób dobrze zarabiających popłynie do ZUS, to nie ma raczej mowy o tym, by emerytura obywatelska szybko się zmaterializowała.
Złoty środek nie istnieje
Dyskusja na ten temat wskazuje na chęć znalezienia cudownych rozwiązań tam, gdzie nie mogą one istnieć. Czym jest w ogóle system emerytalny? To mechanizm, który dzieli nadwyżkę wypracowaną przez pracujących między emerytów. Stanowi zbiór zasad, który mówi komu i ile z tej nadwyżki się należy. W tym sensie emerytura obywatelska w swojej najprostszej formule opiera się na założeniu „zbierzmy wszystko razem i dajmy każdemu po równo”. Inne modele – jak obowiązujący teraz w Polsce system zdefiniowanej składki czy działający wcześniej system zdefiniowanego świadczenia – starają się różnicować wypłaty w zależności od wkładu pracy czy wysokości zarobków. Czyli w uproszczeniu – od tego, na ile emeryt przyczynił się do rozwoju PKB. System zdefiniowanego świadczenia robi to m.in. na podstawie stażu pracy czy wysokości pensji. Dziś w Polsce są w ten sposób wyliczane emerytury górnicze. Z kolei system zdefiniowanego świadczenia opiera się na założeniu, że określony z góry procent naszych zarobków trafia na konto emerytalne, a gdy wejdziemy w wiek senioralny, to dostajemy świadczenie, którego wysokość wylicza się przez podzielenie składki przez prognozowaną długość życia na emeryturze. To bardzo prosty mechanizm. Składka w polskich warunkach wynosi 19,52 proc. podstawy wymiaru. Oznacza to, że w ciągu roku na konto ZUS wędruje 2,3 naszej miesięcznej pensji. Jeśli będziemy pracowali 40 lat, odłożymy 92 pensje, a jeśli 35 lat – tylko nieco ponad 80.
Aby oszacować świadczenie, trzeba zgromadzoną składkę podzielić przez publikowane przez GUS średnie dalsze trwanie życia. Gdy to zrobimy, okaże się, że emerytura kobiety pracującej 35 lat wyniesie 30 proc. jej pensji, a tej, która ma 40-letni staż – 35 proc. pensji. Z kolei w przypadku mężczyzny będzie to odpowiednio 37 proc. i 43 proc. Jest to osławiona stopa zastąpienia. Tak duża dysproporcja między kobietami a mężczyznami wynika z różnych wieków emerytalnych.
To działanie pokazuje, że wysokość świadczenia zależy od trzech czynników: wielkości zgromadzonej składki, długości życia oraz wartości PKB, czyli tego, ile nasze pensje są warte. Obecny system oparty na kontach emerytalnych jest więc jednocześnie prosty i elastyczny. – Mówi prawdę, nie można w nim składać obietnic bez pokrycia. Każdy dostanie tyle, ile włożył i tyle, ile to jest dziś warte. Czyli tyle, ile wpłacił składki plus stopa zwrotu wynikająca ze wzrostu gospodarczego. Taka zależność obowiązuje w każdym systemie, tylko że w tym, który funkcjonował do 1998 r., nie widzieliśmy efektów tego mechanizmu. W obecnym systemie je widzimy – tłumaczy prof. Marek Góra z SGH, współautor reformy emerytalnej.
Równowaga doskonała
Jest jeszcze jeden ważny aspekt naszego systemu. – Wielkość wypłacanych świadczeń jako odsetek PKB utrzymuje się na zbliżonym poziomie. Ten system w długim okresie dąży do równowagi – mówi Paweł Wojciechowski, główny ekonomista ZUS. I to największe zaskoczenie – wbrew potocznym sądom o bankructwie ZUS. Około 2060 r. system powinien się zbilansować, czyli wpływy i wydatki powinny być na tym samym poziomie. To wynik zapisanej w emerytalnym wzorze równowagi, że tyle, ile do systemu włoży ubezpieczony, to tyle wyjmie emeryt. Dzisiejszy deficyt jest efektem kosztów okresu przejściowego, czyli pozostałości po starym systemie. Prowadzi to do paradoksów. Gdy PiS obniżył wiek emerytalny, okazało się, że FUS zbilansuje się szybciej. Powód? Wypłacane świadczenia będą niższe nie tylko dla emerytów – także dla FUS ich łączny koszt będzie niższy, niż gdyby miał krócej wypłacać emerytury, za to wyższe.
Dlatego największy straszak, czyli zła sytuacja demograficzna, wcale nie musi przewrócić ZUS. – Jeśli zmiany demograficzne oddziałują w tym samym kierunku i w porównywalnej skali zarówno na PKB, jak i saldo FUS, ponieważ obie wielkości zależą od liczby pracujących i wynagrodzeń, to relacja salda FUS w procencie PKB się nie zmienia. Wbrew fałszywym tezom o bankructwie ZUS nasz system emerytalny wykazuje się największą odpornością na pogarszającą się demografię – podkreśla Paweł Wojciechowski. Oczywiście jeśli koszty świadczenia będą niższe, nie będzie to efekt systemu, lecz pochodna sytuacji całej gospodarki. – Alarmistyczne stwierdzenia, że emerytury będą niskie, wprowadzają w błąd. Ich wysokość to nie skutek działania systemu emerytalnego, tylko zmian demograficznych. Obecny system od razu pokazuje, co się stanie w przyszłości. Pozostaje odporny na różne zawirowania, bo jest przejrzysty, wiarygodny i wypłacalny w najlepszym możliwym zakresie. Nie obiecuje tego, czego potem nie będzie w stanie dotrzymać. A w tym starym można było ludziom wmawiać, że dostaną dużo w przyszłości – podkreśla prof. Marek Góra.
Odporność systemu na radykalne zmiany, takie jak emerytura obywatelska, będzie zależała od tego, ilu emerytów będzie miało świadczenia dużo wyższe od minimalnej emerytury (czyli straciliby na wprowadzeniu emerytury obywatelskiej). Ich liczba może być barierą dla zmian systemowych. – Emeryci będą stanowić trzon wyborców, będzie to ważny i zdyscyplinowany elektorat. Działanie, które uszczuplałoby ich dochody, będzie politycznie ryzykowne – twierdzi Jakub Borowski, główny ekonomista Credite Agricole.
Drogie wyjątki
Oczywiście system nie jest idealny, bo takiego nie ma. Im wyższa będzie liczba niskich emerytur, tym silniejsza presja, by pojawiały się wyjątki od reguły podwyższające świadczenia. Tym, który działa od początku, jest emerytura minimalna gwarantowana przez państwo. Budżet do niej dopłaca, a jej wysokość zależy od stażu, a nie składki. Ale w ostatnim czasie wyjątków pojawia się coraz więcej: emerytura dla matek co najmniej czwórki dzieci, trzynasta emerytura, a nawet zapowiadana już czternasta emerytura. Każdy z tych wyłomów zwiększa koszty systemu. Z drugiej strony – operacje takie jak przekształcenie OFE zapowiadają dodatkowe wpływy.
Wobec pogarszającej się demografii wzrost PKB, czyli także system emerytalny, może wspomóc imigracja. – Światowe przykłady pokazują, że fiskalny skutek migracji jest zawsze pozytywny. W krótkim okresie ten bilans jest wybitnie pozytywny, bo obcokrajowcy wpłacają do systemu, ale z niego nie wyjmują – podkreśla Paweł Wojciechowski. Dziś cudzoziemcy zarejestrowani w ZUS to grupa ponad 600 tys. osób – ok. 4 proc. aktywnych zawodowo, ale odprowadzane przez nich składki stanowią 2 proc. Żeby wsparcie dla ZUS stało się zauważalne, imigrantów musi być więcej, a do tego powinni więcej zarabiać. To z kolei wymagałoby zmiany modelu polityki migracyjnej. Dziś większość imigrantów to Ukraińcy, zwykle przyjeżdżający do Polski na kilka miesięcy. Jeśli pracowaliby u nas dłużej i sprowadzili rodziny, to do ZUS popłynęłyby znacznie wyższe składki. Co osłabiłoby negatywne tendencje wynikające ze spadającej liczby ludności. ©℗
Dziś cudzoziemcy zarejestrowani w ZUS to ponad 600 tys. osób – ok. 4 proc. aktywnych zawodowo, ale odprowadzane przez nich składki stanowią 2 proc. Żeby wsparcie dla ZUS stało się zauważalne, imigrantów musi być więcej, a do tego powinni więcej zarabiać