"Jeśli szefem banku zostaje polityk, na dodatek słabo wyedukowany w sprawach zarządzania ryzykiem kredytowym, to może się to źle skończyć. Będzie rozdawał kolegom z partyjnego klucza kredyty, które nigdy nie powinny zostać udzielone, bo są po prostu nieopłacalne" - twierdzi Andrzej Bratkowski, główny ekonomista Pekao SA. I już wieszczy, że gdy przyjdą gorsze czasy, rząd będzie musiał sięgnąć do kieszeni podatników, by spłacić te zobowiązania.
Bratkowski uważa, że na fotelu prezesa PKO BP powinien zasiąść fachowiec, bo w banku trzeba zmienić wiele rzeczy. "Poprawy wymaga choćby informatyka, która tam kuleje" - dodaje.
Łagodniej wypowiada się Piotr Kuczyński, główny analityk Xelion - Doradcy Finansowi. Uważa, że polityk na fotelu prezesa PKO BP może pomóc bankowi w handlu obligacjami Skarbu Państwa. Ponadto może załatwić, by państwowe spółki zaciągały lukratywne kredyty właśnie w PKO BP. "Nie musi się nawet na bankowości specjalnie znać. Marcinkiewicz otoczy się po prostu oddanymi, ale kompetentnymi ludźmi, a sam będzie załatwiał ważne kontrakty w rządzie" - przewiduje analityk.
Problem w tym, że były premier nie ma odpowiednich kwalifikacji, by zostać prezesem PKO BP. Prawo bankowe wymaga, by miał co najmniej roczny staż w bankowości. W przeciwnym razie Komisja Nadzoru Bankowego nie wyda zgody na nominację. Ekonomiści jednak uważają, że łatwo ten wymóg obejść. Wystarczy zrobić z Kazimierza Marcinkiewicza po prostu "pełniącego obowiązki prezesa".
To zła wiadomość dla klientów PKO BP, właścicieli akcji banku i dla państwa - tak część ekonomistów komentuje namaszczenie Kazimierza Marcinkiewicza na prezesa PKO BP. Przypominają, że były premier nie ma kwalifikacji do kierowania bankiem. Inni jednak mówią, że jako polityk może tam załatwić kilka rzeczy.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama