Na pierwszy rzut oka nie można narzekać. Bezrobocie jest niskie. W wielu branżach pracownicy mogą przebierać w ofertach jak w ulęgałkach. W niektórych wynagrodzenia wystrzeliły jak rakieta. Wzrost gospodarczy kwitnie.
Jeśli jednak poszukać w statystykach głębiej, naszym oczom ukaże się bardziej niepokojący obraz. Polska gospodarka, owszem, prze do przodu, ale nie ciągnie za sobą wszystkich i w takim samym tempie. Wynagrodzenia Polaków co prawda rosną, ale niewystarczająco szybko. Wzrost płac ślimaczy się za wzrostem wydajności, który w latach 1995–2013 był u nas najwyższy spośród wszystkich krajów OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju), czyli światowego klubu zamożnych państw.
W idealnym świecie wskaźnik wzrostu płac powinien podążać za wskaźnikiem wydajności. Wytłumaczenie tej zależności jest dosyć proste: podczas dobrej koniunktury firmy zarabiają więcej, rośnie więc presja na to, żeby podzieliły się fruktami z pracownikami. W przeciwnym razie ci po prostu odejdą, skuszeni atrakcyjnymi ofertami konkurencji (która np. chce produkować więcej albo otwiera nowy oddział). To podkupywanie ma oczywiście swoją granicę: firmy nie mogą płacić więcej, niż same zarabiają, bo doprowadziłoby to je do bankructwa. Mogą natomiast w takiej sytuacji postarać się o większy dochód: obniżyć koszty produkcji, wprowadzić nową technologię, dokonać ekspansji na nowy rynek zbytu.
W efekcie te dwie siły konkurowanie o pracowników i możliwości finansowe przedsiębiorstw - równoważą się. W skali makroekonomicznej objawia się to pod postacią wykresu, na którym dwie wartości - wydajność i wynagrodzenia - idą łeb w łeb.
Reklama

Zaraza dotarła do Europy

Ale nie żyjemy w idealnym świecie i na potwierdzenie tego faktu wystarczy sięgnąć do najnowszego wydania zestawu prognoz gospodarczych i analiz ekonomicznych, jakimi raczą nas co roku eksperci z OECD. Na łamach „Economic Outlook 2018” pochylili się oni nad jednym z najbardziej niepokojących zjawisk gospodarczych ostatnich lat: mizernym wzrostem uposażeń w państwach rozwiniętych. To nie jest nowe odkrycie, o tym fenomenie od jakiegoś czasu mówi się na przykładzie Stanów Zjednoczonych, w których po II wojnie światowej płace rosły wraz z wydajnością aż do połowy lat 70. – po czym nagle zostały w tyle. Teraz jednak analitycy OECD pokusili się o porównanie kilkunastu innych państw należących do klubu. Niestety, w zestawieniu tym nasz kraj wypada najgorzej, co oznacza, że nad Wisłą wzrost płac jest najbardziej oderwany od wzrostu wydajności.
Zgodnie z danymi zebranymi w latach 1995–2013 Polska była prymusem pod względem wzrostu wydajności, czyli - w największym skrócie - przeciętnej wartości, jaką w trakcie godziny pracy wytwarza każdy z nas. W ciągu owych prawie dwóch dekad wydajność rosła u nas w tempie 4,2 proc. i – co ucieszy zwolenników budowy nad Wisłą drugiej Korei Południowej - była wyższa od wzrostu tego wskaźnika w tym azjatyckim kraju (co prawda tylko o 0,1 pkt proc., ale zawsze). W tym samym czasie jednak przyrost mediany wynagrodzeń (wartości, która zbiór wszystkich uposażeń dzieli dokładnie na pół, z którego to względu jest lepszym miernikiem dystrybucji dochodów niż średnia) wyniósł 2,2 proc. rocznie. I nawet jeśli wzrost uposażeń i tak był niezły na tle innych krajów OECD, to różnica między dynamikami wydajności i płac była najgorsza spośród wszystkich państw wziętych pod uwagę w badaniu.
Dwupunktowa różnica oznacza, że nasi pracownicy są znacznie bardziej w tyle chociażby w stosunku do swoich kolegów z Czech i Słowacji. W tym pierwszym kraju wzrost wydajności w latach 1995–2013 wyniósł 3,2 proc.; w odróżnieniu od Polski mediana wynagrodzeń podnosiła się dokładnie w tym samym tempie. W tym samym czasie Słowacy podnosili wydajność jeszcze szybciej (3,8 proc.), a mediana ich wynagrodzeń rosła średnio o 3,3 proc. – więc potencjalnie płace mogłyby być tam wyższe. Nie zmienia to faktu, że słowacka różnica między wydajnością a uposażeniami wynosi 0,5 proc., a nie jak nad Wisłą 2 proc.
Oczywiście w zestawieniu są również kraje, w których mediana wynagrodzeń rosła szybciej niż wydajność, i przykładami są chociażby Hiszpania i Włochy. W przypadku obydwu krajów w rozważanym okresie płace przyrastały średnio o 0,5 pkt. proc. więcej niż produktywność. W przypadku słonecznej Italii ten ostatni parametr nawet malał o 0,3 proc. rocznie. W Niemczech z kolei wzrost płac podążał za wzrostem wydajności (0,5 proc. wobec 0,7 proc., co daje różnicę na poziomie 0,2 pkt proc.)

Zarobki nie idą w parze z wydajnością

Choć rozjazd między wydajnością a płacami nie jest zjawiskiem ograniczającym się do jednego kraju, to ekonomiści wciąż zachodzą w głowę, dlaczego w wielu państwach jest on aż tak duży. Dla przykładu w USA (nieuwzględnionych w przytoczonym już zestawieniu OECD, dlatego sięgniemy do innego źródła) między 1948 r. a 1973 r. wydajność w gospodarce wzrosła o 95,7 proc., a wynagrodzenia o 90,9 proc. Ale już między 1973 r. a 2017 r. ten pierwszy wskaźnik zwiększył się o 77 proc., ale płace podniosły się zaledwie o 12,4 proc. Łącznie więc w omawianym okresie produktywność w Stanach zwiększyła się 2,5-krotnie, ale uposażenia już tylko o 114,7 proc.
Problem z uchwyceniem tego zjawiska polega przede wszystkim na tym, że kształtowanie się płac w gospodarce jest znacznie bardziej skomplikowane niż model, który nakreśliliśmy z grubsza na samym początku tekstu. Jak wskazuje dr hab. Jacek Tomkiewicz z Akademii Leona Koźmińskiego, na rozjazd między wydajnością a płacami wpływ ma kilkanaście różnych czynników, w tym większa płynność kapitału niż pracy (produkcję można przenieść, co osłabia pozycję pracowników względem pracodawców), mała mobilność gorzej wykwalifikowanych pracowników (są bardziej „uwiązani” do lokalnego rynku pracy niż np. programiści), słabnąca rola związków zawodowych (które tradycyjnie wzmacniają pozycję siły roboczej wobec pracodawców) czy upowszechnianie się outsourcingu czy offshoringu celem obniżenia kosztów firm (głównie płacowych).
Do tego dochodzą także inne zjawiska, jak np. zwiększony udział inwestorów instytucjonalnych wśród akcjonariuszy. Tacy właściciele często wymuszają na zarządzających zwiększania zysków w krótkim okresie, co tylko nasila działania redukujące koszty i może pociągać za sobą redukcje zatrudnienia. Do tego zmieniająca się struktura poszczególnych branż ogranicza w nich konkurencję (dochodzi do koncentracji na skutek fuzji i przejęć). Efekt jest taki, że zyski rosną – ale kosztem płac.
Na to wszystko miała wpływ też polityka. Poszukiwanie trzeciej drogi na przełomie wieków sprawiło, że niemal wszystkie partie zgodnie przyjęły, że co dobre dla biznesu, dobre dla państwa. I lewicowe ugrupowania zachowywały się jak probiznesowa prawica, czego przykładem chociażby reformy Hartza w Niemczech przeprowadzone przez SPD i obniżka CIT i liniowy PIT w Polsce autorstwa SLD - tłumaczy Tomkiewicz. Dodając, że deregulacja sektora finansowego (pod postacią uchylenia w USA ustawy Glassa-Steagalla, wprowadzonej po wielkim kryzysie lat 30.) to dzieło demokratów. Nie dziwmy się, że pogłos zyskują populiści, skoro wyborca widzi, że cały establishment głównie troszczy się o biznes - dodaje wykładowca akademii.
Jak tłumaczy dr Piotr Maszczyk ze Szkoły Głównej Handlowej, te wszystkie czynniki prowadzą do tego, że praca traci swoją siłę przetargową w relacji do kapitału. Można powiedzieć, że sytuacja zmienia się w taki sposób, że na aktualności zyskują stwierdzenia formułowane w XIX w. przez Marksa. Walka klas, o której pisał niemiecki filozof, jest przecież niczym innym jak konstatacją, że pomiędzy właścicielami kapitału a pracy istnieje nieusuwalny konflikt, którego przedmiotem jest nadwyżka, czyli różnica pomiędzy kosztem wytwarzania produktów a ich ceną. W czasach, kiedy siła przetargowa pracy jest większa, wyższy jest jej koszt (płace) i mniejsza nadwyżka, a co za tym idzie – zyski właścicieli kapitału. W sytuacji, w której siła przetargowa pracowników maleje, nadwyżka rośnie, a wraz z nią zyski przedsiębiorców - wyjaśnia ekspert.
Dodaje także, że w przytoczonych danych statystycznych może być zagrzebana jeszcze bardziej niepokojąca prawidłowość. – Być może okresy wzrostu płac idącego w parze z rosnącą wydajnością, tak jak miało to miejsce w latach powojennych czy w drugiej połowie lat 90., nie są regułą, naturalnym stanem gospodarki, a abberacją, odstępstwem od zasad opisanych przez Marksa. A jeśli tak, to co z tym zrobić? - zastanawia się Maszczyk.
Na aktualności zyskują stwierdzenia Marksa o walce klas. Na naszych oczach ponownie mocno rozgorzał konflikt pomiędzy właścicielami kapitału a pracownikami

Dlaczego u nas jest najgorzej

To, że Polska znajduje się na czele zestawienia OECD, może być wynikiem kilku nakładających się na siebie czynników. Nie bez znaczenia było wieloletnie zamrożenie płac w sferze budżetowej. Do tego dochodzi duża popularność samozatrudnienia rozumianego jako wykonywanie zadań na rzecz pracodawcy, lecz nie jako zatrudniony u niego pracownik, ale w formie jednoosobowej działalności gospodarczej. Do końca nie wiadomo, jak klasyfikować dochody z tego tytułu. Formalnie mamy do czynienia z przedsiębiorcą, więc jego dochód powinno się traktować jak zysk z działalności, a nie wynagrodzenie. Ale w praktyce tacy przedsiębiorcy pracują podobnie, jak ich koledzy na etatach - z tym, że forma prawna wiążąca ich z pracodawcą jest inna.
Kolejny kłopot to zatrudnianie ludzi na umowach-zleceniach i umowach o dzieło. Do niedawna nie mieli oni prawa do płacy minimum, przepisy o minimalnej stawce godzinowej weszły w życie dopiero 1 stycznia 2017 r. I dlatego pracownicy na tego typu kontraktach mogli dodatkowo zaniżać statystyki poziomu wynagrodzeń.
Jak mówi dr Maszczyk, na wytłumaczenie pozycji Polski w zestawieniu OECD może mieć też wpływ specyfika ostatnich ponad 20 lat w naszej gospodarce (dane pokazane przez OECD dla Polski kończą się na 2013 r.). Przede wszystkim dwa kryzysy, które doprowadziły do szybkiego wzrostu stopy bezrobocia, po raz pierwszy na przełomie wieków w związku z wejściem na rynek pracy roczników wyżu demograficznego i po raz drugi w wyniku kryzysu w gospodarce światowej w 2008 r. Wysokie bezrobocie w naturalny sposób osłabia siłę przetargową pracowników na rynku, a w Polsce dodatkowo mieliśmy do czynienia ze zmianą instytucjonalną stosunków pracy i kapitału, która mocno faworyzowała przedsiębiorców - tłumaczy ekonomista.
Ale nie tylko prawne kruczki mają tutaj znaczenie. Wydajność pracy rośnie, ale to proces, który nierównomiernie rozkłada się w gospodarce. Kilka miesięcy temu zwracali na to uwagę ekonomiści Forum Obywatelskiego Rozwoju. Z ich raportu wynika, że połowę polskiego PKB wytwarza co najwyżej 5,6 mln osób pracujących przede wszystkim w dużych spółkach kapitałowych. W latach 1995–2015 krajowe przedsiębiorstwa prywatne odpowiadały za prawie połowę wzrostu wartości dodanej, kolejne 30 proc. dorzuciły firmy z kapitałem zagranicznym. Proporcjonalnie mniej wydajne są mikroprzedsiębiorstwa: jest ich dość dużo (2 mln), ale przez dwie dekady zwiększyły wartość dodaną w gospodarce o nieco ponad 23 proc. A są też sektory (jak rolnictwo), w których wartość dodana zmalała. Tymczasem na wsi na co zwracają uwagę analitycy FOR - zatrudnionych jest ok. 10 proc. wszystkich pracujących.
W Polsce produktywność - a co za tym idzie płace - w rolnictwie, które u nas wciąż zatrudnia relatywnie dużo osób, i w dużej części usług jest niska. W tych sektorach gospodarki dodatkowo presję płacową ogranicza napływ pracowników spoza kraju. Jednocześnie istotnym czynnikiem kształtującym nasz rynek pracy jest niski stopień uzwiązkowienia, co też ma zapewne wpływ na relatywny podział korzyści między pracę a kapitał - dodaje Michał Myck, dyrektor Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.
Doktor Jakub Borowski ze Szkoły Głównej Handlowej zwraca też uwagę, że analizując dane z dłuższego okresu – np. od 2007 r. do 2018 r. - w niektórych segmentach udział płac w wartości dodanej wyraźnie rósł. Chodzi przede wszystkim o firmy przemysłowe zatrudniające więcej niż 10 osób. W 2007 r. koszty pracy w takich przedsiębiorstwach stanowiły 43,4 proc. wytworzonej przez nie wartości dodanej. W tym roku jest to już 50,3 proc. Sęk w tym, że od 2014 r. - gdy gospodarka zaczęła wyraźnie przyspieszać, a sytuacja na rynku pracy poprawiać się – płace w firmach przemysłowych zmniejszyły udział w wartości dodanej z niemal 52 proc. do 50,3 proc.
Można to tłumaczyć tym, że w przedsiębiorstwach, które mierzą się na co dzień z dużą konkurencją z zagranicy, pracodawcy przykładali większą wagę do kontrolowania kosztów, w tym kosztów pracy. Specyfika polskiego rynku pracy im to bardzo ułatwia - mówi Borowski. I dodaje, że potwierdzeniem tej tezy będzie reakcja pracodawców na wprowadzenie pracowniczych planów kapitałowych. Jest bardzo prawdopodobne, że koszty uczestnictwa w PPK spowodują spadek wynagrodzeń netto pracowników.
Takim działaniom sprzyja nasza niska mobilność. Pracujący niechętnie podejmują decyzje o zmianie zatrudnienia, posiadając już pracę, a premia za przejście musiałaby być naprawdę duża, by się na to decydowali. Dotyczy to zwłaszcza pracowników średniego szczebla. To samo odnosi się do poszerzania kompetencji. Dane Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej wskazują, że niskowykwalifikowani pracownicy nie palą się do poszerzania swojej wiedzy. Świadczą o tym informacje z Krajowego Funduszu Szkoleniowego, działającego w ramach Funduszu Pracy. KFS dotuje pracodawcom organizowane przez nich szkolenia, których celem jest podnoszenie kompetencji. W 2017 r. spośród ponad 110 tys. osób, które skorzystały z programu, osoby z wykształceniem gimnazjalnym i niższym stanowiły zaledwie 3 proc. Prawie połowa - 45 proc. - to pracujący po studiach.

Co z tym zrobić

Najprostsze rozwiązanie: podnosić płacę minimalną. Teoretycznie proporcje między udziałem zysku z pracy a zysku z kapitału powinny się zmienić. OPZZ ma taką receptę: zwiększyć płacę minimalną do połowy średniego wynagrodzenia w gospodarce i przyspieszyć podwyżki w sferze budżetowej (w przyszłym roku miałby on wynosić ponad 12 proc.). A wszystko po to, żeby wynagrodzenia w gospodarce narodowej wzrosły o co najmniej 9,5 proc., co oznaczałoby mniej więcej dwukrotnie szybsze tempo podwyżek od założonych przez rząd przy pisaniu projektu budżetu na 2019 r.
Hola, mówią liberałowie niechętni szybkiemu wzrostowi minimalnego wynagrodzenia. Można tak wymuszać większe pensje z tym, że na dłuższą metę nie rozwiąże to największych problemów. Zwłaszcza strukturalnego niedopasowania na rynku pracy. W polskim przypadku to sytuacja, w której kompetencje pracowników nie przystają do potrzeb gospodarki. W ostateczności przedsiębiorcy mogą zastępować pracę kapitałem, czyli inwestować w nowe maszyny i w ten sposób rozwijać produkcję bez konieczności zwiększania zatrudnienia. A to tylko pogłębi wykluczenie osób dziś mało zarabiających.
Inne pomysły? Można spróbować skłonić dziś słabo wykwalifikowanych pracowników do tego, by zaczęli się dokształcać. Na przykład, pozbawiając ich wsparcia. Eksperci FOR wskazują na zatrudnionych w rolnictwie, którzy dziś mogą liczyć na dotacje do składek ubezpieczeniowych oraz zwolnienie z podatku dochodowego. Gdyby tych przywilejów nie było, to być może przynajmniej część poszukałaby szczęścia w innych branżach. Inny przykład to przedsiębiorcy na jednoosobowej działalności gospodarczej. Rząd właśnie funduje im wsparcie w postaci bardzo niskich składek na ZUS uzależnionych od przychodu. Sceptycy zwracają uwagę, że może to doprowadzić do odpływu osób zatrudnionych dziś na etatach i płacących pełne składki (ponad 19 proc. samego ZUS) do samozatrudnienia. I wcale nie będzie to oznaczało wzrostu wydajności ich pracy, bo uzależnienie przywilejów od niskiego przychodu raczej będzie zniechęcać do rozwoju. Podobnie rzecz się ma w przypadku firm w formie osób prawnych 9-proc. CIT uzależnionego od rocznych obrotów.
Kolejna koncepcja: potraktujmy równo wszystkie kontrakty o pracę. Równo w sensie podatkowym i składkowym. Dziś jest tak, że np. od umów o dzieło nie płaci się ZUS. To w naturalny sposób zachęca pracodawców (i pracowników) do wybierania tej formy, która jednak bardzo słabo chroni pracownika. I pogarsza jego pozycję przetargową względem pracodawcy. Umowa-zlecenie jest już niby ozusowana – ale tylko do wysokości płacy minimalnej. Czyli nadal opłaca się zatrudniać w ten sposób. Skutek? Pracujący na umowach-zleceniach i umowach o dzieło, a także samozatrudnieni są pozbawieni wielu praw, jak choćby przynależność do związków zawodowych. Nie mogą też używać takich form nacisku, jak strajk.
Można też próbować użyć bardziej skomplikowanych narzędzi, licząc na to, że zadziałają teorie opisywane w podręcznikach ekonomii. Na przykład obniżyć cenę kredytów, by wzbudzić większy popyt w gospodarce, który z kolei przełożyłby się na wzrost cen. Poza ingerencją w rynek pracy zmierzającą do większego uzwiązkowienia bank centralny musiałby zacząć prowadzić bardzo łagodną politykę pieniężną, znacznie łagodniejszą niż dzisiaj. To by oznaczało przyspieszenie płac powyżej wzrostu wydajności, zwiększenia ich udziału w PKB kosztem przejściowo wyższej inflacji - mówi dr Jakub Borowski ze Szkoły Głównej Handlowej. Odbyłoby się to kosztem spadku rentowności sprzedaży przedsiębiorstw.
Nie do końca wiadomo, jak skuteczne byłoby to działanie i czy rzeczywiście popyt na kredyt przełożyłby się na wzrost cen - a te wywołałyby presję płacową. Ekonomiści już od dłuższego czasu zwracają uwagę, że kanały transmisji polityki pieniężnej nie działają w klasyczny sposób. I stawiają wiele hipotez, choćby tę o silnej globalnej konkurencji, która utrudnia przenoszenie wyższych kosztów na ceny.
Michał Myck z CenEA mówi o jeszcze jednym projekcie, ale raczej obliczonym na całe dekady. To zmiana sposobu myślenia o rynku pracy, gdzie słowem kluczem są kompetencje. I chodzi nie tylko o umiejętność korzystania z nowoczesnych urządzeń i linii produkcyjnych, istotne będą także kompetencje miękkie, czyli zdolności adaptowania się do szybko zmieniającego się otoczenia. Rynek pracy czekają zapewne rewolucyjne zmiany związane z nowymi technologiami, co z jednej strony pozwoli podnieść produktywność tych, którzy z tych technologii będą umieli korzystać, a z drugiej strony może okazać się poważnym wyzwaniem dla tych, którzy stosownych umiejętności mieć nie będą - konkluduje Myck.