Potrzebna mała dziewczynka do sypania kwiatków - czyta ogłoszenie właścicielka zadartego nosa i małych warkoczyków. Na drugiej połowie satyrycznego obrazka widzimy, na czym owo "sypanie kwiatków" polega. Dziewczynka w masce gazowej taszczy na plecach wielki worek z zabójczym nawozem i rozsypuje go wśród grządek. Satyryczny rysunek jest opatrzony komentarzem: "Staże i praktyki rozwijają... w nas poczucie niesprawiedliwości i niespełnienia". Ten prześmiewczy komentarz z sieci doskonale ilustruje powszechne wśród młodych ludzi nastawienie do praktyk i staży. Szydzi też z tego, że półdarmowi pracownicy w czasach kryzysu stali się cennym dobrem, dlatego pracodawcy ochoczo korzystają z ich pracy, szumnie nazywając to "stażem".
- Liczba firm, które korzystają z bezpłatnych staży i praktyk, wyraźnie wzrosła. Kilka lat temu było więcej pracodawców, którzy płacili za staże. Teraz rynek jest trudny, więc wielu młodych ludzi jest skłonnych w zamian za doświadczenie w CV pracować za darmo albo za symboliczne sumy - mówi "DGP" Iwona Cekal, konsultant w międzynarodowej firmie doradczej Kienbaum.
Tę tendencję najlepiej widać po rosnącej liczbie ofert staży. W portalu Pracuj.pl w 2010 r. pracodawcy umieścili nieco ponad 4,3 tys. takich propozycji, a już rok później 30 proc. więcej, czyli 5,6 tys. W ubiegłym roku ich liczba nadal rosła i dostępnych było ponad 5,7 tys. ofert. Część z ogłoszeń to zapewne poważne propozycje, które przewidują program szkolenia młodego pracownika, opracowanie mapy zadań i ich weryfikację oraz pomoc czuwającego nad praktykantem opiekuna. Większość jednak z tym wszystkim nie ma nic wspólnego. To zwykła ciężka i pełnowymiarowa praca, tyle że darmowa.
Pokolenie na zlecenie
- Stażystką byłam przez pierwszy tydzień, potem skończyła się taryfa ulgowa i zaczęła się normalna praca, choć z nazwy nadal była to praktyka - tak o swoim stażowaniu w sekretariacie jednej z warszawskich prywatnych przychodni opowiada 23-letnia Marta, która zrobiła licencjat z zarządzania i kontynuuje studia, by zdobyć tytuł magistra. Opowiada: - Zarabiam 800 zł miesięcznie na umowę o dzieło, pracuję od ośmiu miesięcy. W normalnym etatowym wymiarze przez pięć dni w tygodniu, plus pięć godzin w co trzecią sobotę. Ten ośmiomiesięczny "staż" właśnie mi się kończy i jedyne, co firma mi zaproponowała, to śmieciówka na czas określony za tysiąc złotych brutto. Od miesiąca szukam innych opcji, ale wszędzie tylko bezpłatne lub niemalże bezpłatne praktyki. Wiem, że nie mam oszałamiającego doświadczenia, ale ja za studia płacę, moich rodziców nie stać na to, by mnie finansować, i muszę zarabiać.
Jednak ten sposób wynagradzania młodych ludzi to nie tylko polska specyfika. Europejskie Forum Młodzieży półtora roku temu przebadało, na jakich zasadach praktykują młodzi Europejczycy. Okazało się, że trzech na czterech stażystów z krajów Unii nie dostało za swoją pracę godnego wynagrodzenia, a młodzi ludzie już wtedy powszechnie czuli się wykorzystywani - pracodawcy traktują ich jak tanią siłę roboczą, wysyłają do zadań niezwiązanych z ich celami edukacyjnymi lub dotychczasowym doświadczeniem, nie zapewniają też ubezpieczenia społecznego ani zdrowotnego.
- Nie można akceptować sytuacji, w której staże blokują społeczną mobilność i oznaczają dyskryminację tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na pracę za darmo - grzmiał prezes Europejskiego Forum Młodzieży Peter Matjašič. Forum wystąpiło do Komisji Europejskiej z wnioskiem o uchwalenie unijnego dokumentu o wynagradzaniu stażystów. Postulują obowiązek wynagrodzenia gwarantującego stażyście utrzymanie się (nie wskazują, czy płacić powinien pracodawca, czy państwo), zakaz przeciągania stażu ponad sześć miesięcy, zawierania umowy ze stażystą na wzór umowy o pracę, objęcie stażysty ubezpieczeniem zdrowotnym i ograniczenie liczby stażystów tak, by nie przekraczała 10 proc. zespołu.
Jednak z tego apelu jak dotąd nic nie wynikło. Podobnie jak z rozpoczętej pod koniec 2011 r. akcji PokolenieNaZlecenie.pl. Jej inicjatorzy, czyli Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie, apelowali: Firmy przedstawiają staże jako łaskę wyświadczaną studentom i absolwentom. Tłumaczą, że dzięki nim młodzi mogą zdobyć umiejętności. Jednak praktykanci i stażyści są często darmową siłą roboczą bez żadnych szans na stałe zatrudnienie. Zrzeszenie wnioskowało o obowiązkowe wynagrodzenie dla stażysty w wysokości co najmniej pracy minimalnej. Akcja jednak szybko przygasła, pracodawcy przekonują, że nie stać ich na takie zobowiązanie, związki zawodowe stają w obronie raczej zwalnianych pracowników, a młodzi niskozatrudnieni, jak widać, nie mają politycznej siły przebicia.
Nie parzę kawy
Dlaczego jakość staży pozostawia tak wiele do życzenia? Łukasz Juskowiak, twórca portalu dla studentów i absolwentów NieParzeKawy.pl, twierdzi, że po części jest to wina firm i sektora gospodarczego, który nie zawsze dostarcza na rynek pracy praktyki dobrej jakości. - Jednak to też wina samych studentów, którzy często wybierają praktyki czy staż w danej firmie, "aby zaliczyć", i tyle - mówi rozmówca "DGP". Swój portal Juskowiak stworzył dlatego, że brakowało mu rzetelnych informacji o praktykach, pochodzących od osób, które brały w nich udział. Jego idea jest prosta. Uczestnicy praktyk oceniają pracodawcę i jakość oferowanego stażu. - Wbrew pozorom jest bardzo wiele pozytywnych głosów. Z obecnych ponad 400 opinii tylko niecałe 20 proc. jest negatywne - mówi Juskowiak. Najlepsze praktyki oferują jego zdaniem korporacje spożywcze oraz duże firmy konsultingowe, najsłabsze zaś firmy z sektora MŚP oraz z państwowe spółki i urzędy. - Nie ma tam konkretnego parcia na cele, nikt nikogo za bardzo nie rozlicza z wykonania planu, tak jak jest to w korporacjach, a więc też ludzie mniej się przykładają do procesu rekrutacji i do planu praktyk, o ile w ogóle go mają - mówi Juskowiak.
Sam zaliczył już kilka praktyk i staży, także zagranicznych. Miał szczęście i trafił w ciekawe miejsca, ale doskonale wiedział, że dla swoich pracodawców jest tanią siłą roboczą. - Jedna z greckich firm, w której byłem na stażu, całe swoje istnienie opierała na praktykantach, było nas prawie 40, a etatowych pracowników firmy zaledwie około 10 - wspomina Juskowiak. W różnych miejscach stażował za darmo. Ale nie żałuje. - Potrzebowałem doświadczenia w CV i faktycznego rozwoju, który dała mi każda z tych organizacji - mówi.
Oburzeni stażyści
W Europie krytyka modelu bezpłatnego stażowania trwającego nawet po kilka lat narasta od dawna. Już w 2004 r. we Francji powstało stowarzyszenie Generation Precaire, w rok później w Niemczech organizacje Fairwork i DGBstudent@work - obie reprezentowały wiecznych praktykantów. Dołączyli do nich oburzeni stażyści z Belgii i wspólnie pierwszego kwietnia 2006 r. przez Paryż, Stuttgart i Brukselę pod hasłem "Nie pracujmy za darmo, odmawiajmy stażów!" przeszły protesty Generation P., jak ochrzciły ich media. Szli ubrani na czarno z białymi maskami, by zapewnić sobie anonimowość, bo jak tłumaczyli, nic ich nie chroni na rynku pracy. I to właśnie oni według socjologów byli forpocztą znanego z ubiegłorocznych protestów ruchu Occupy. Nazwa "Generation P." odnosiła się do coraz częściej przywoływanego właśnie przy opisywaniu sytuacji młodych ludzi kryzysu terminu "prekariat". Jego twórca, profesor bezpieczeństwa ekonomicznego na uniwersytecie w Bath Guy Standing, stworzył ten termin z połączenia wyrazów "precarious" (niepewny) ze słowem "proletariat" i jak się okazuje, idealnie opisuje on sytuację dwudziestokilkulatków, którzy utknęli na stażach. Sztandarowymi prekariuszami według Standinga są studenci z tytułami licencjata lub inżyniera, którzy kontynuują naukę i łączą ją ze stażami zawodowymi, oraz młodzi ludzie, którzy zakończyli już edukację i starają się wejść na rynek pracy. Łączy ich niepewność jutra, która nie pozwala niczego planować, i płaca tak marna, że nie stać ich na godne życie. "Precarius" znaczy po łacinie "zdany na prośbę, łaskę", a prekariusz to w dzisiejszej socjologii człowiek zawieszony między dobrobytem a biedą, pozbawiony bezpieczeństwa materialnego i stale zagrożony upadkiem społecznym.
Dopóki ten okres był krótki i prowadził w końcu do pewnej stabilizacji zawodowej i ekonomicznej, nie wywoływał większego poruszenia. Kiedy jednak zaczął się niebezpiecznie przedłużać, zaowocował rosnącym oburzeniem. Już kilka lat temu, jeszcze przez wybuchem kryzysu, młodzi ludzie zaczęli alarmować. Czym grozi wieczne stażowanie, pokazuje właśnie przykład Europy Zachodniej. Podczas gdy młodzi Polacy wciąż mają resztki nadziei na dobrobyt i awans, ich rówieśnicy we Francji, w Hiszpanii i Grecji praktycznie już ją stracili. Nad krajami rozwiniętymi zawisła groźba straconego pokolenia, pierwszego od II wojny światowej, któremu może powieść się gorzej niż poprzedniemu. Zwiastunem kryzysu społecznego są wybuchające od kilku lat niepokoje z udziałem młodych. Zamieszki na płonących przedmieściach Paryża, w Londynie, masowe demonstracje w Madrycie, bitwy uliczne w centrum Aten.
Właśnie pod wpływem protestów stażystów z 2006 r. Europa zaczęła starania o uregulowanie ich prawnego statusu. Ale udało się - i to dosłownie w ostatniej chwili przed wybuchem kryzysu, bo od 1 lutego 2008 r. - tylko we Francji, gdzie stażyści zatrudniani w przedsiębiorstwach dłużej niż trzy miesiące muszą być obowiązkowo wynagradzani, a stawka za miesięczną pracę wynosi co najmniej 380 euro.
Kto płaci
Z negatywnym obrazem stażu od 18 lat walczą organizatorzy konkursu "Grasz o staż", najstarszego i największego konkursu stażowego w naszym kraju. Program zainicjowały „"Gazeta Wyborcza" oraz PricewaterhouseCoopers (obecnie PwC). Do tej pory wzięło w nim udział blisko 2,5 tys. osób, które trafiły do ponad 500 pracodawców w różnych branżach. Wszyscy zdobyli doświadczenie i nie pracowali za darmo. Program od początku przewidywał wynagrodzenie dla swoich uczestników.
Rok temu PwC zlecił przeprowadzenie badania wśród wybranych laureatów z dotychczasowych edycji „Grasz o staż”. Wzięły w nim udział zarówno osoby, które karierę zaczynały w 1996 r., czyli w pierwszej edycji konkursu, jak i obecni studenci. Co się okazało? Ponad 1/3 badanych została zatrudniona w firmach, w których podjęła staż, a 80 proc. badanych stwierdziło, że staż pomógł im w karierze.
- Bez doświadczenia zdobytego w trakcie praktyk czy stażu absolwent uzbrojony tylko w wiedzę teoretyczną ma dziś słabe szanse na rynku - mówi Dominika Staniewicz, ekspert ds. rynku pracy, zarządzania zasobami ludzkimi oraz komunikacji Business Centre Club. Staje w obronie pracodawców, którzy nie płacą praktykantom: - Kiedy idziemy na szkolenie, nikt się nie buntuje, że trzeba za nie zapłacić. A czym jest staż, jeśli nie szkoleniem podnoszącym kwalifikacje młodej osoby? Pracodawca musi oddelegować podwładnego, który będzie się opiekował takim stażystą - poprawiał go, nadzorował i uczył, zaniedbując swoje codzienne obowiązki. To kosztuje. W efekcie okazuje się, że praca stażysty zamiast przynosić zysk, generuje poważne koszty.
Z takiego założenia wyszedł najwyraźniej TVN, który cztery lata temu stał się obiektem kpin, ogłaszając swój program płatnych staży. Branża drwiła, bo "płatny" w tym przypadku miało odwrotne znaczenie niż w powszechnym rozumieniu tego słowa. To nie firma, a student miał płacić za staż. I to, bagatela, 2 tys. zł. Okazało się jednak, że chętnych nie brakowało. Skuszeni wizją telewizyjnej kariery młodzi ludzie - albo ich jeszcze bardziej ambitni rodzice - nie skąpili pieniędzy. Dotychczas z oferty Szkoły TVN 24 skorzystało około 200 osób, co dziesiąta dostała szansę pozostania na dłużej.
Jednak rzecznik stacji uważa, że nazywanie nauki w Szkole TVN 24 jest "niedopuszczalnym nadużyciem", bo bliżej im do uniwersytetu. - Tak jak różne uczelnie i firmy pobierają opłaty za przekazywanie określonej wiedzy i szkolenia, tak samo TVN oferuje zainteresowanym możliwość zdobycia lub podniesienia kwalifikacji - mówi Karol Smoląg. Dodaje, że szkoła TVN 24 miała swój z góry określony program zajęć oparty na wykładach, ćwiczeniach teoretycznych i praktycznych, a zadania wykonywane na nich (np. montaż materiału) były poddawane ocenie osób merytorycznie odpowiedzialnych za ten przedmiot zajęć. Funkcjonowanie projektu zostało chwilowo zawieszone, głównie ze względu na remont studia TVN 24, ale stacja zamierza wkrótce do niego powrócić.
Staniewicz z BCC przyznaje, że nie tylko w Polsce, lecz także w całej Europie zdarzają się nadużycia. - Ale dziś i jedna, i druga strona powinny pójść po rozum do głowy - mówi. Młodym ludziom radzi więcej pokory i zaangażowania w podnoszenie kalifikacji, a pracodawcom przypomina, że dobrego pracownika najlepiej samemu sobie wychować.