Podwyżki cen prądu niepokoją nie tylko miliony Polaków. Przyjrzeć chce się im także Ministerstwo Gospodarki. "Mamy do czynienia z wyjątkową sytuacją. Zleciliśmy pilną analizę sytuacji na tzw. rynku elektroenergetycznym, jeśli chodzi o ceny" - tłumaczy dziennikowi.pl Adam Szejnfeld, wiceszef resortu.
Minister przyznaje, że resort spodziewał się podwyżek na początku roku. Ale nie aż takich. Dlatego zaproponowane przez firmy energetyczne taryfy trafią pod lupę kontrolerów.
O podwyżkach było wiadomo, bo rosły ceny surowców energetycznych. Inna sprawa to certyfikaty ekologiczne, które muszą mieć teraz firmy energetyczne. By je zdobyć, musiały zainwestować. A to oznacza większe wydatki. Stąd podwyżki.
Jednak Adam Szejnfeld tłumaczy, że z żadnych szacunków nie wynikało, by ceny miały rosnąć o kilkadziesiąt procent. "To jest bardzo dziwne, że firmy proponują dwucyfrową podwyżkę" - dodaje wiceminister.
Stąd zlecenie pilnej analizy. Ministerstwo Gospodarki razem z resortem skarbu będzie sprawdzać, czy gdzieś nie ma jakiś nieprawidłowości - czy np. firmy nie zawyżają kosztów inwestycji, by mieć podstawy do wprowadzenia wysokich podwyżek.
Szejnfeld na pytanie, czy mamy do czynienia ze zmową firm, odpowiada tylko, że to, co się dzieje na tzw. giełdzie energii, jest niezrozumiałe. A od początku roku ceny prądu na giełdzie dziwnie wariują - momentami szybują w górę nawet o kilkaset procent.
A co, jeśli okaże się, że nie ma podstaw do takich podwyżek? Wiceminister gospodarki obiecuje interwencję. Co prawda, sam resort nie ma do tego żadnych narzędzi, ale może dopiec dostawcom energii, działając poprzez Urząd Regulacji Energetyki.
Poza tym resort chce przywrócić URE prestiż, jaki - jego zdaniem - ostatnio został porządnie nadwyrężony. Wszystko przez niekonsekwentną politykę - Urząd najpierw ceny uwolnił, a potem to odwołał. To tylko rozochociło firmy do działania poza kontrolą URE - dodaje.