Guo Shuqing to pucołowaty okularnik o charyzmie nauczyciela historii nielubiącego swojego zawodu. Haruhiko Kuroda to typ dziadka szczodrze obdarowującego wnuczki słodyczami. Gdy spojrzysz na Jerome’a Powella, skojarzy ci się ze starym, doświadczonym i odrobinę już cynicznym adwokatem. Mark Carney to przystojniak o sportowej sylwetce (przez lata grał w hokeja), który mógłby w którymś z netflixowych seriali grać burmistrza niewielkiego miasteczka w Teksasie. Tylko Mario Draghi ma w sobie już na pierwszy rzut oka coś z finansisty. Cóż, kariera w Goldman Sachs – nawet jeśli trwała zaledwie trzy lata – musiała odcisnąć na nim swoje piętno.
Żaden z nich nie ma natomiast w swojej powierzchowności nic, co wskazywałoby, że należy stawiać ich w jednym rzędzie z potężnym Donaldem Trumpem, groźnym Władimirem Putinem czy nawet z surową Angelą Merkel, albo obawiać się ich tak samo, jak obawialibyśmy się szalonego dyktatora z dostępem do broni jądrowej. A jednak władza wymienionej piątki jest równie wielka co światowych przywódców, a możliwe skutki ich decyzji niemal tak destrukcyjne jak rozszczepienie atomu. To szefowie banków centralnych Chin, Japonii, USA, Anglii i Eurolandu. Od czasu kryzysu finansowego 2008 r. ich potęga i wpływy stały się tak duże, jak nigdy wcześniej. Gdyby internetowe księgarnie miały półki, załamałyby się one pod ciężarem tomów przestrzegających przed całkowitym oddaniem władzy tej niewielkiej grupie ekonomistów-technokratów.
A że jesteśmy tego momentu blisko, przekonuje nas chociażby książka „Unelected Power” („Niewybrana władza”), która ukazała się w tym roku nakładem Princeton University Press. Każda z jej 670 stron warta jest uważnej lektury. Napisała ją bowiem osoba, która bankowość centralną zna od kuchni – Paul Tucker. Ekonomista ten pocił się nad stopami procentowi w Banku Anglii aż 11 lat, pełniąc m.in. funkcję zastępcy jego gubernatora. Tucker nie owija w bawełnę: „Bankierzy centralni nigdy w historii nie byli tak potężni jak teraz. Na gigantyczną skalę wpływają na warunki kredytowe wielu rynków, nieustannie otrzymują nowe kompetencje regulacyjne. Stanowią, obok sądownictwa i sektora obronnego, trzeci rodzaj władzy, której nikt demokratycznie nie wybiera i nie rozlicza. Wyobraźcie sobie niezależną agencję, która ma wiele władzy, ale cele mgliste. Któż mógłby ocenić, czy wywiązuje się ze swoich zadań? To stoi w sprzeczności z fundamentalnymi wartościami demokracji!” – przekonuje.
Reklama

Centralnie w twojej kieszeni

Reklama
Czym jednak owa potęga bankierów centralnych jest konkretnie? Gdy słucha się uczonych rozpraw o stopach procentowych, podaży pieniądza bazowego, celach inflacyjnych, pełnym zatrudnieniu, bezpieczeństwie systemowym, czyli o wszystkim tym, o co według swoich statutów banki centralne mają dbać, można zasnąć z nudów jeszcze, niestety, przed dojściem do najważniejszego wniosku: że chodzi tu o nasze portfele. A dokładnie – o manipulowanie ich zawartością.
Weźmy nasze oszczędności. Pamiętacie czasy, gdy zwykła lokata w polskim banku była oprocentowana na 4–6 proc. w skali roku i było to rynkowym standardem? Zaskoczę was, ale nie była to epoka dinozaurów. Takie cuda działy się jeszcze w 2012 r. Tyle że nasz bank centralny obniżał przez lata stopy procentowe, a więc cenę, po której pożycza on pieniądze bankom komercyjnym. Niskie stopy procentowe przełożyły się na obniżanie oprocentowania lokat. Dlaczego? Wyobraź sobie, że jesteś prezesem banku Y i masz możliwość pozyskać tanio kapitał od banku centralnego albo drożej od klienta indywidualnego. Kalkulacja jest prosta. Tym sposobem średnie oprocentowanie nowo zakładanych lokat w 2018 r. oscyluje wokół 1,5 proc. Jeśli dołożymy do tego podatek Belki, czyli podatek od zysków kapitałowych, na pytanie o opłacalność trzymania pieniędzy w banku lepiej nie odpowiadać. Co innego kredyty. Jeśli stopy są niskie, kredyty są tańsze. Z końcem 2017 r. polskie banki udzielały najtańszych kredytów w historii.
W obecnym środowisku gospodarczym łatwiej się więc zadłużać niż oszczędzać. Ma to niebanalne znaczenie dla długofalowego rozwoju gospodarki – silna baza oszczędności jest przecież fundamentem zdrowych inwestycji. Co prawda liczba oszczędzających Polaków i wartość ich oszczędności rośnie, ale niski zwrot z oszczędzania spowalnia ten wzrost.
Ale, czy nam się to podoba czy nie, decyzje szefostwa banku centralnego są arbitralne. Nikt ich nie konsultuje ze społeczeństwem w sposób demokratyczny. Wychodzi się z założenia, że w tak skomplikowanej materii jak polityka pieniężna Kowalski i Nowak nie mają wiele do powiedzenia. Decyzje banków centralnych są więc tylko ogłaszane, a o tym, jak naprawdę wyglądają posiedzenia ich zarządów, dowiadujemy się dopiero po kilku latach i to zazwyczaj z niepewnej drugiej ręki, a nie z oficjalnych dokumentów. W Polsce publikuje się co prawda na bieżąco opisy dyskusji z posiedzeń Rady Polityki Pieniężnej, ale są to właśnie opisy, skróty, podsumowania. Na żywo nikt tych posiedzeń, tak jak np. obrad Sejmu RP, nie transmituje.
W Polsce, której kryzys finansowy nie dotknął bezpośrednio i która nie przeszła recesji, arbitralność decyzji banku centralnego wydawać się może problemem niezbyt pilnym, wręcz drugorzędnym. Być może nawet w ogóle nikt nie rozpatruje tego w kategoriach problemu. NBP nie musiał reagować z nagła na nieprzećwiczone scenariusze, nie szukał „niestandardowych narzędzi” i dzięki temu nie uzyskał nadmiernej władzy. Ale USA, Anglia, Euroland to już inna historia.
Obywatele tych krajów nie mogli protestować, gdy w trakcie kryzysowej pożogi podejmowano w ich bankach centralnych decyzje z gatunku „Pozwólmy upaść bankowi X”, „Ratujmy ubezpieczyciela Y i przymknijmy oko na astronomiczne pensje jego zarządu”, „Nie będziemy odciążać z długu kraju Z”, „Wykupimy od nieudacznych prezesów banków ich toksyczne aktywa”, itd. A decyzje te mają wpływ na zamożność zwykłych ludzi, gdyż to oni ponoszą realne ryzyko. Na przykład enigmatyczne „zwiększanie płynności systemu” za pomocą „luzowania ilościowego” (bank centralny skupuje z rynku aktywa banków komercyjnych) mogło zaowocować wysoką inflacją konsumencką. Nie zaowocowało, ale niektórzy zwracają uwagę, że wpompowany w system pieniądz zaczął przekładać się na wyższe ceny w innych niż konsumenckie rejonach gospodarki.
Narzekający na brak przejrzystości banków centralnych Tucker słusznie domaga się uwagi. Nie może być tak, że konferencje prasowe ich szefów stają się dla biznesmenów ważniejsze niż sam biznes; że giełdy całego świata zamierają, gdy ten czy inny bankier wygłasza kolejny enigmatyczny komunikat; że komentatorzy analizując, co kryje się między wierszami, muszą brać pod uwagę ton głosu bankiera i częstotliwości mrugania okiem. Nie może być tak, że produktywna część gospodarki jest zdana na konieczność „wyczuwania” nastroju chimerycznego dyktatora, który nigdy nie mówi wprost, o co mu chodzi. Nie ma w tym przesady: bankierzy centralni to dyktatorzy uzurpujący sobie władzę nad ceną pieniądza.

Rządy jaszczurów

Nieciekawa opinia towarzyszy bankom centralnym już od początku ich istnienia we współczesnej formie, a więc od XIX w. Uważano i właściwie nadal powszechnie się uważa, że są to instytucje służące przede wszystkim samym bankierom, a nie gospodarce i obywatelom.
Szczególnie wielką niechęć do bankierów przejawiali Amerykanie. John Adams, drugi prezydent USA, mawiał, że „banki wyrządziły religii, moralności, prosperity i bogactwu narodu więcej szkód, niż uczyniły dobra i niż mogą go uczynić w przyszłości”, a George Washington podkreślał, że „wprowadzenie banknotów bez pokrycia to śmierć państwa”. Jak na ironię, to właśnie w USA powstał najpotężniejszy bank świata – Rezerwa Federalna (Fed), a jego powstanie nosiło znamiona spisku. Ustawę, która powołała Fed do istnienia, napisano na tajnym spotkaniu magnatów finansjery w 1910 r., a uchwalono 23 grudnia 1913 r., gdy większość kongresmenów wyjechała na święta z Waszyngtonu. Podpisał ją zależny od lobby bankowego prezydent Woodrow Wilson, a jej treść (ustanowienie półprywatnego banku dzierżącego monopol na emisję waluty) naruszała konstytucję amerykańską. Efekty? Po ponad 100 latach działania Fedu są już dość jasne: więcej długich kryzysów finansowych i spadająca siła nabywcza waluty. Jak zauważa Krzysztof Kolany, komentator portalu Bankier.pl, „Przez sto lat koszty życia w Ameryce wzrosły o 2323 proc., podczas gdy przez 80 lat poprzedzających utworzenie Fedu skumulowana inflacja w USA wyniosła... 0,33 proc. Fed zdewastował wartość dolara, który w sto lat utracił 99,96 proc. swej siły nabywczej”. Podobne zjawisko dotyczy wszystkich walut papierowych zarządzanych przez banki centralne. Nic dziwnego, że umysły skłonne do snucia teorii spiskowych obierają sobie bankierów za antybohaterów, a zwariowani fantaści wierzący, że światem rządzą kosmiczne jaszczury, jednego z nich widzieli zwłaszcza w Benie Bernanke, szefie Fedu z okresu, gdy wybuchł ostatni kryzys.
Nie potrzeba jednak szaleńców, by wskazywać na patologie funkcjonowania bankowości centralnej. Nomi Prins, autorka książki „Collusion: How Central Bankers Rigged the World” („Zmowa: jak szefowie banków centralnych manipulują światem”), pracowała na wysokich stanowiskach w Goldman Sachs, Bearn Stearns, Chase Manhattan Bank, a nawet w niesławnym Lehman Brothers i twierdzi, że od podszewki poznała mechanizm niezdrowej symbiozy bankierów komercyjnych i centralnych. „Ich zmowa polega fabrykowaniu przez Fed wspólnie z bankami centralnymi innych państw dużej ilości pieniądza, by przekazać go wybranym instytucjom rynkowym. Sam Fed wyprodukował w ten sposób dodatkowe 4,5 bln dolarów, a kraje G7 w sumie 21 bln. Te pieniądze napompowały giełdy, a przede wszystkim przełożyły się na wyższy popyt na obligacje skarbowe i korporacyjne. Dzisiaj, globalnie patrząc, zadłużenie gospodarki wynosi 224 proc. PKB, a dług w wartościach bezwzględnych ok. 164 bln. dolarów. Budowanie tego zadłużenia odbywa się w oderwaniu od potrzeb realnej, produktywnej gospodarki” – tłumaczyła Prins w jednej z rozmów. Jej zdaniem amerykański Fed gra w tej zmowie pierwsze skrzypce i wraz z amerykańskimi politykami siłą (szantażem politycznym) albo swego rodzaju przekupstwem przeciąga bankierów z innych krajów na swoją stronę. Można mu się opierać, ale opór nie trwa długo. Prins za przykład daje tu banki centralne Brazylii i Meksyku, twierdząc, że gdy te próbowały prowadzić swoją politykę niezależnie od USA, zagrożono im różnego typu ograniczeniami w handlu wzajemnym.

Czy wystarczy demokratyzacja?

Sama relacja między szefami banków centralnych a politykami jest bardzo niejasna. Prawo, na którym oparta jest bankowość centralna, stanowi, że polityka pieniężna powinna być od rządu niezależna. W ten sposób Zachód unika sytuacji rodem z Zimbabwe – gdy rządzący nakazuje bankierom dodruk pieniądza, by pokryć koszt swoich wybryków i wywołuje w ten sposób kryzys.
Niezależność formalna nie oznacza jednak niezależności absolutnej. Profesor Christopher Adolph z University of Washington zbadał kariery zawodowe 400 szefów banków centralnych w 20 rozwiniętych gospodarkach, którzy działali w latach 1950–2000 i ich preferencje ekonomiczne. Owszem, przyznaje Adolph, politycy nie wywierają bezpośrednich nacisków na banki centralne i wybierają ich szefów spośród ekonomicznej elity akademickiej. Można byłoby więc oczekiwać, że owi ekonomiści będą działali bezstronnie. W praktyce jednak z góry wiadomo, czy dana osoba będzie realizować raczej politykę jastrzębią (antyinflacyjną, wysokie stopy), czy gołębią (proinflacyjną, niskie stopy). Jeśli dany rząd chce zadłużać kraj, wybierze bankiera-gołębia, który pozwoli mu to zadłużanie sfinansować. Jak to możliwe? Rządy mianują szefów banków centralnych na podstawie wiedzy o przebiegu ich wcześniejszej kariery. Pozwala to z dużą trafnością ocenić „ideologiczne” nastawienie danego kandydata oraz sprawia, że naciski nie będą potrzebne, bo bankier będzie po prostu działał w pełnej zgodzie z samym sobą.
Według cytowanego już Paula Tuckera kluczem do rozwiązania wielu problemów z bankami centralnymi jest przejrzystość i zreformowanie ich roli w demokracji. Opracował on reguły delegowania, które miałyby określać, co bankom centralnym wolno, a czego nie.
Pierwszy problem, który owe reguły mają rozwiązać, to kwestia, czy w ogóle delegować dane uprawnienie bankierom. Zdaniem Tuckera można to zrobić wyłącznie wtedy, gdy znamy preferencje społeczeństwa, owo uprawnienie można jasno opisać i nie wiąże się to z istotną ingerencją w wartości społeczne i dystrybucję jego zasobów. Drugi problem to kwestia sposobu: jak delegować. Tu kluczowe jest jasne określenie celu działania banku centralnego, narzędzi i procedur podejmowania decyzji oraz wymóg na tyle dużej przejrzystości, by można oceniać, czy bank mieści się w zakresie narzuconego mu reżimu kompetencji. Ważne jest też określenie, czy można stosować pozaproceduralne środki w razie, gdyby bank mógłby zrobić coś jeszcze, by zapobiec kryzysowi, a reżim nie pozwala. Chodzi tu np. o wspomniane już luzowanie ilościowe.
Te wymogi wydają się oczywiste, a jednak o dziwo w bankowości centralnej uznaniowość, tajność, tworzenie procedur ad hoc jest codziennością, np. gdy Ben Bernanke postanowił ratować amerykańskie banki, nie wszystkie wymagały ratunku. Te, które przed kryzysem prowadziły rozsądną politykę kredytową, nie miały problemów z płynnością. A jednak – to historia opisana przez Johna Allisona, byłego prezesa BB&T, jednego z tych zdrowych banków – i tak musiały brać ratunkowe pożyczki. Oficjele z Fedu zaszantażowali je, mówiąc, że jeśli nie zgodzą się przyjąć pieniędzy, to ci podniosą wymogi płynnościowe tak wysoko, że z prawnego punktu widzenia i tak będą musiały to zrobić. Według Allisona chodziło o stworzenie powszechnego wrażenia, że kryzys dotyczy całego sektora bankowego, a nie tylko dużych i nieodpowiedzialnych banków-nieudaczników. Chroniono ich w ten sposób przed utratą zaufania.
Czy jednak rady Tuckera faktycznie poprawią działanie banków centralnych? Tucker uważa, że w ich efekcie pole działania i rola banków centralnych zostaną ograniczone. „Nie widzę żadnych zasadniczych przeszkód, by tak się stało. Pytanie, czy chcemy być zarządzani w sposób zgodny z naszymi wartościami, czy nie” – twierdzi Tucker. I fakt – ograniczenie roli banków centralnych i ich szefów to dobry pomysł. Ale nie dlatego, że jest ona zbyt duża – przyczyna jest inna i zawiera się w pytaniu o sam ekonomiczny sens działania banku centralnego. Szefom banków centralnych wydaje się, że gospodarka zatańczy, jak jej zagrają. Tymczasem istnieją mocne dowody na to, że chociaż zatrudniono ich do gaszenia pożarów i zapewniania stabilności, ich działalność to nieustanne pożarów podkładanie i destabilizacja. Mylą władzę uzurpowaną z władzą realną.

Nieuleczalny bakcyl piromanii

Szefowie banków centralnych to, jak mówi o nich hiszpański ekonomista Daniel Lacalle, finansowi piromani. „Przed kryzysem 2008 r. banki centralne znacznie obniżały stopy procentowe, czym zachęcały ludzi do inwestowania w bezpieczne aktywa, takie jak domy, a banki komercyjne do oferowania tanich kredytów” – tłumaczy Lacalle w jednym z artykułów. Ekonomista ten doradzał trzem szefom banków centralnych i twierdzi, że z jednej strony wierzą oni w swoje kompetencje, a drugiej zupełnie nie rozumieją natury pieniądza. I tak np. utrzymując niskie stopy procentowe po kryzysie, prowadzą nas znów w jego objęcia. W ciągu ostatniego roku Fed zaczął je powoli podnosić, ale mleko się już rozlało. Pieniądze zdaniem Lacalle pompowane są w iluzoryczne inwestycje. Mechanizm ten tłumaczy Merryn Somerset Webb na łamach „The Financial Times”: „Niemal wszystkie globalne rynki giełdowe opanowała drożyzna. Popytowo patrząc, tani pieniądz sprawia, że duże firmy wyglądają na bardziej rentowne, bo obniża on koszty kredytowania, zachęca do fuzji i akwizycji. Z perspektywy podażowej zaś tani pieniądz zachęca do wykupu akcji w obiegu, co dodatkowo podnosi ich ceny. Zyskują na tym tylko ci, którzy już są posiadaczami akcji. Co więcej, chociaż stymuluje to konsumpcję opartą na kredycie, to wytwarza nierównowagę w czasie. Jeśli chcesz wydawać dzisiaj jutrzejsze pieniądze, to jutro musisz albo przestać je wydawać i spłacić kredyt, albo zadłużać się dalej, ryzykując wytworzenie bańki kredytowej”.
Bardziej zniuansowany pogląd na realną władzę banków centralnych ma prof. George Selgin z Cato Institute. Jeśli zazwyczaj mówi się, że pokryzysowe „drukowanie pieniądza” było zbędne, że należało pozwolić upaść niektórym bankom, albo – przeciwnie – że było konieczne, by cały system nie runął jak domino, to Selgin uważa, że cokolwiek banki centralne robią, robią to albo za wcześnie, albo za późno. Z zasady brak im wyczucia. Jego zdaniem przed kryzysem 2008 r. naturalne stopy procentowe (realny rynkowy zwrot z kapitału) były niższe, niż szacowały banki centralne. Ich polityka pieniężna była więc nie zbyt luźna, a zbyt konserwatywna! Banki centralne nie chciały z początku zbyt szybko obniżać stóp procentownych z obawy, że gdy te dotrą do zera, przestaną mieć możliwość wpływania na rynek. Gdy zorientowały się w swoim błędzie, było już za późno. „Jak Edyp, bankierzy centralni byli skazani na rezultat, którego chcieli uniknąć. Normalnie naturalne stopy obniżyłyby się tylko tymczasowo w odpowiedzi na spadek popytu, który sam był efektem zbyt konserwatywnej polityki pieniężnej. W tym przypadku ich spadek zmusił Fed do użycia niekonwencjonalnych metod. Efektem tego był istotny wzrost niepewności, jeśli idzie o przyszłe zmiany stóp, który z kolei obniżył jeszcze bardziej niski już apetyt na inwestycje w gospodarce” – tłumaczy Selgin. O pracy szefa banku centralnego mówi zaś tak: „Choćbyś bardzo tego chciał i bardzo się starał, nigdy nie wykonasz jej dobrze. Nie można być dobrym szefem Fed ani dobrym szefem żadnego banku centralnego. Możesz być wspaniałym ekonomistą, wręcz Einsteinem ekonomii, ale szansa, że będziesz dobrze zarządzał polityką pieniężną, ustalając stopy procentowe na właściwym poziomie, po prostu nie istnieje”. Przyczyna jest prosta: człowiek nie ma odpowiedniej wiedzy, by odgórnie zarządzać ceną pieniądza, nie powodując jednocześnie jego braku lub nadmiaru, a w efekcie nie zaburzając gospodarki.
Nie tylko więc szefowie banku centralnego Niemiec z czasów międzywojennej hiperinflacji, nie tylko szefowie Fed sprzed kryzysu 1929 r., nie tylko Gideon Gono, znany z hiperinflacyjnej polityki szef banku centralnego Zimbawbe, nie tylko Alan Greenspan, który – jak sam przyznał – stracił przed kryzysem kontrolę nad rynkiem, czy Ben Bernanke, który poniewczasie „zalał go płynnością”, ale nawet świecki święty bankowości Paul Volcker nie był dobrym szefem banku centralnego. Volckerowi, który szefował Fedowi za czasów Reagana, przypisuje się wyprowadzenie USA ze ścieżki prowadzącej do wysokiej inflacji. Ochronił dolara przed spadkiem wartości. Czy na pewno? Dobrą miarą upadku waluty są ceny złota, a jak notuje John Tamny na łamach serwisu Forbes.com, „gdy Volcker obejmował fotel prezesa Fed, rozpoczął trzyletni nieudany eksperyment monetarny polegający na planowaniu wzrostu gospodarczego i dostosowywaniu podaży pieniądza. Gdy w 1979 r. rozpoczynał swoje rzekome zacieśnianie polityki pieniężnej, złoto kosztowało 260 dol., by w styczniu 1980 r. osiągnąć rekordową cenę 875 dol.”, innymi słowy: dolar wciąż tracił na wartości.
Wróćmy do George’a Selgina. Nawołuje on, by ducha nie gasić. Jego rozwiązanie to wolna bankowość – system, w którym rola banków centralnych byłaby bardzo ograniczona, a prawo do emisji waluty nie byłoby monopolem państwa. Wówczas podaż pieniądza byłaby kontrolowana przede wszystkim przez naturalny mechanizm konkurencji. Czy te propozycje są realistyczne? Wydarzenia gospodarcze ostatnich lat pokazują, że wszystko jest możliwe. Pojawienie się kryptowalut kazało zastanawiać się nad przyszłością bankowości centralnej nawet szefowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Christine Lagarde.
Dlaczego wobec tego potęga szefów Fed, EBC, Bank of England wciąż rośnie? Cóż, czasami dyktatorzy zagarniają najwięcej władzy tuż przed upadkiem.