Wciąga bardziej niż poker i potrafi być nieobliczalna jak pogoda w górach. Jednych uczy, innych bawi, większość ekscytuje. Niektórych wynosi na finansowe szczyty, innych strąca w otchłań bankructwa. Warszawska Giełda Papierów Wartościowych stała się nie tylko elementem krajowej gospodarki, lecz także pomogła ekonomicznie ucywilizować Polaków. Od poniedziałku będzie można kupić jej udziały, bo sama wchodzi na giełdę.
– Ile do tej pory zarobiłem na giełdzie? Myślę, że w ciągu czterech lat podwoiłem ulokowany kapitał. Choć nie było tego dużo, jakieś cztery średnie krajowe – tak mówi na temat swojej pasji – inwestowania w akcje spółek na GPW – Marek Konieczko z Krakowa, menedżer średniego szczebla w jednej z małopolskich firm budowlanych. Choć sam słowa „inwestowanie” w kontekście giełdy nie używa praktycznie nigdy. – Dla mnie to po prostu gra. Raz jest się w niej przegranym, innym razem wygranym, a najważniejsza jest satysfakcja po zakończonej partii – twierdzi. Gdyby Konieczko wypowiedział te słowa na głos w obecności jednego z polskich milionerów, który dorobił się majątku właśnie na akcjach, zapewne usłyszałby w ramach ciętej riposty, że gra to się na skrzypcach, a na giełdzie się wyłącznie inwestuje. I to poważne sumy. Kto ma rację?
Jak w wielu przypadkach, także i w tym prawda leży pośrodku – na giełdzie można i grać, i inwestować. Jedno i drugie można robić dysponując zarówno niewielkimi sumami, jak i potężnym majątkiem. Wszystko zależy od tego, jakie przyświecają nam cele. Niewątpliwie natomiast GPW okazała się jednym z głównych filarów, na którym zbudowany został polski kapitalizm. Wyrosła na najsilniejszą giełdę w naszym regionie Europy, a pod względem dynamiki rozwoju zostawia w tyle wszystkie giełdy Starego Kontynentu. Wystarczy powiedzieć, że w III kwartale tego roku GPW zajęła pierwsze miejsce pod względem liczby debiutów spółek. Od początku lipca do końca września na warszawskim parkiecie pojawiły się 32 nowe firmy (z czego 29 na rynku alternatywnym New Connect), podczas gdy na największej w Europie giełdzie londyńskiej debiutów było jedynie 20. Szefostwo GPW i Skarb Państwa śmiało mogą przyjąć te dane jako dobrą wróżbę przed zbliżającą się wielkimi krokami prywatyzacją polskiej giełdy.
Już 18 października w domach maklerskich mają ruszyć zapisy na akcje warszawskiego parkietu. Łącznie resort skarbu chce sprzedać 26,8 mln walorów stanowiących prawie 64 proc. kapitalizacji GPW. Biorąc pod uwagę wielkość tej kapitalizacji, debiut giełdy będzie dość skromny w porównaniu z wielkimi prywatyzacjami – PZU czy PKO BP. Nie znaczy to jednak wcale, że będzie nieatrakcyjny. Przeciwnie – akcje GPW niemal na pewno okażą się hitem ze względu na znaczenie firmy i jej rozpoznawalność. Nie bez znaczenia jest także to, że sami Polacy bardzo polubili giełdę. To, jak bardzo, najlepiej obrazują liczby otwartych rachunków maklerskich. Pod koniec września było ich 1,4 mln – o 400 tys. więcej niż na koniec kryzysowego roku 2008.
Reklama
To bardzo dobry wynik, zważywszy na to, że w tym samym czasie giełdy w innych krajach nie mogły zapanować nad exodusem inwestorów i graczy z parkietów. Biorąc pod uwagę stosunek ilości rachunków do liczby ludności, Polacy przeprowadzają giełdowe operacje dwukrotnie częściej niż np. Czesi (rachunki inwestycyjne u naszych południowych sąsiadów ma jedynie 150 tys. osób). Ale nie zawsze tak było.



Drżące ciało

– Gdy 16 kwietnia 1991 r. otwierałem pierwsze notowanie, nogi drżały mi ze strachu bardziej niż dzwon, w który uderzyłem sekundę wcześniej – wspomina Wiesław Rozłucki, współzałożyciel i pierwszy prezes giełdy. Tego dnia w sesji, na której notowano akcje pięciu spółek, udział wzięło siedem domów maklerskich, a łączny dzienny obrót nie przekroczył 2 tys. dol. Obecnie obroty na głównym rynku GPW oscylują w okolicach 500 mln dol., a notowane są na nim 384 spółki. Jednak to niejedyny giełdowy parkiet, na jakim tańczyć mogą inwestorzy. Bo GPW stworzyła jeszcze dwa inne, alternatywne parkiety – NewConnect oraz rynek obligacji Catalyst.
Ten pierwszy ruszył 30 sierpnia 2007 r. i skierowany jest do młodych firm o niewielkiej kapitalizacji, działających głównie w sektorach nowych technologii. Jednak największą zaletą NewConnect okazało się to, że koszty debiutu na nim są znacznie niższe niż w przypadku rynku głównego. Nie jest konieczne ani przygotowanie prospektu emisyjnego, ani nie wymaga się od spółek składania raportów kwartalnych (półroczne muszą przygotowywać, ale nie muszą być one audytowane). Te ułatwienia wywołały prawdziwy boom na NewConnect. Tylko w ciągu pierwszych czterech miesięcy działania zadebiutowały na nim 24 spółki. Dzisiaj jest ich 164, z czego 61 zadebiutowało od stycznia. Ich łączna kapitalizacja przekracza 4,5 mld zł.
Zanim jednak NewConnect nabrał rozpędu, wielu specjalistów wieszało na nim psy. Twierdzili, że brak właściwych regulacji na rynku alternatywnym wpłynie negatywnie także na rynek tradycyjny i odstraszy wielu inwestorów. Przestrzegali przed inwestowaniem w dopiero co powstałe, często wirtualne biznesy i ze zdumieniem obserwowali, jak notowania spółek potrafiły w ciągu jednej sesji zaliczyć skoki liczone w setkach procent, tylko po to, by następnego dnia ostro pikować w dół. Jednak po trzech latach okazuje się, że NewConnect jest zaskakująco stabilnym parkietem. Dotychczas wycofało się z niego zaledwie 8 firm, a roczna stopa zwrotu nie wygląda nadzwyczaj podejrzanie i spektakularnie – w 2009 r. wynosiła 30,1 proc., a od początku tego niecałe 23 proc. To sprzyja rozwojowi, co widać najlepiej po aktywności inwestorów. W ubiegłym roku podczas jednej sesji zawierano średnio niespełna 1,3 tys. transakcji. Dla porównania w ubiegłą środę było ich już prawie 5 tys.

Regulacje przynoszą rewelacje

– Wiedziałem, że GPW odniesie sukces, ale nie spodziewałem się, że będzie on aż tak duży – przyznaje dziś Wiesław Rozłucki. Dlaczego? Bo 20 lat temu miał poważny problem z wytłumaczeniem ludziom jak funkcjonuje giełdowy mechanizm. – W tamtych czasach Polacy znali giełdy wyłącznie z filmów. Kojarzyły się im ze spoconymi maklerami wymachującymi jakimiś papierami, były czymś tajemniczym, a wręcz zakazanym. Z jednej strony giełdowa gra ich intrygowała, z drugiej odstraszała i kojarzyła się z szemranymi interesami – opowiada.
O tym, jak niska na początku lat 90. była wiedza Polaków na temat inwestowania, najlepiej świadczą wyniki przygotowanej wtedy na zlecenie GPW ankiety. Wybranej grupie obywateli zadano w niej pytanie o to, co – ich zdaniem – decyduje o cenach akcji. Prawie 20 proc. ankietowanych stwierdziło, że ceny ustala... prezes giełdy. Jak to? Ano normalnie – Zbiera się ze swoimi współpracownikami za zamkniętymi drzwiami, pstrykają palcami i ustalają, że tego dnia akcje tej a tej spółki będą kosztowały tyle i tyle. GPW nie czekała na to, aż pogląd ten stanie się modny i podzielała go będzie połowa społeczeństwa i postanowiła ruszyć z kampanią informacyjną, mającą na celu przekonać Polaków, że parkietem nie steruje jakaś „grupa trzymająca akcje”, lecz wolny rynek opierający się na popycie i podaży. – Pokazywaliśmy im, że giełda uczy kompromisów i jest miejscem, w którym powstaje równowaga cenowa – opowiada Rozłucki.
Jednak społeczna niewiedza nie była jedynym poważnym problem, przed jakim na początku lat 90. stanęła GPW. Większym był jej skromny akcyjny asortyment. Ustalając wysokie standardy dotyczące prospektów emisyjnych oraz sprawozdawczości spółek chcących wejść na giełdę, GPW sama zniechęcała potencjalnych debiutantów. Nawet zagraniczni specjaliści ostrzegali wtedy, że nasz rynek jest przeregulowany, spółki nie są w stanie spełnić koniecznych warunków i w efekcie giełda będzie permanentnie raczkowała. – Po trzech latach miałem już poważnego pietra. Polskie firmy ciągle uczyły się przygotowywać raporty i rozliczać tak, jak największe zagraniczne koncerny, a na parkiecie było notowanych zaledwie kilkanaście spółek. Tymczasem na parkiet w Pradze w 1993 roku za jednym zamachem wrzucono ponad 1,6 tys. firm bez żadnych regulacji. Mógł zadebiutować każdy, kto chciał – opowiada Rozłucki. Jednak sytuacja szybko się odwróciła o 180 stopni. Dziś na praskim parkiecie notowanych jest łącznie tylko 26 spółek, czyli piętnastokrotnie mniej niż na warszawskim. Okazało się bowiem, że w latach 90. inwestorzy patrzyli na rynek nie przez różowe, a przez racjonalne okulary – uznali, że im bardziej uregulowany jest rynek, tym bezpieczniejsze będą ich inwestycje. W 1993 r. WIG osiągnął niepobity do dzisiaj rekord – roczna stopa zwrotu przekroczyła 1000 proc. Jednak to niejedyny rekord, który padł w tym roku. Inny związany był z debiutem Banku Śląskiego – po jego akcje ustawiła się w kolejkach armia ponad 800 tys. Polaków. Każdy z nich dostał po trzy akcje.



Z ziemi czeskiej do Polski

W całej historii GPW rekordów było całe mnóstwo. 27 października 2007 r. indeks WIG20 osiągnął historyczny poziom niemal 4 tys. punktów i... jednocześnie wyznaczył początek kryzysu, który nie oszczędził także giełdy i inwestorów. I tak w 2008 r. padł inny, znacznie mniej chluby, rekord – indeks WIG stracił 51 proc. Jednak inwestorzy wolą szybko zapominać o takich chwilach, a jak najdłużej wspominać te wspaniałe, świadczące o potędze giełdy. Jak choćby dwa największe pod względem wartości debiuty na GPW. Pierwszy w 2004 r., kiedy na parkiet wchodziło PKO BP (oferta warta była 7,9 mld zł), a drugi w maju tego roku, podczas prywatyzacji PZU. Prawie 30 proc. akcji największego polskiego ubezpieczyciela, które sprzedawał polski rząd i holenderskie Eureko, warte było 8,1 mld zł. Po pięciu miesiącach zyskały na wartości 10 proc.
Po akcje PZU zgłosiło się 250 tys. indywidualnych inwestorów. Nie tylko krajowych, lecz również zagranicznych. Bo polska giełda ich zdaniem świetnie rokuje, w przeciwieństwie do ich własnych. – Nasz parkiet nie spełnia podstawowego kryterium, czyli nie jest miejscem, gdzie można pozyskać kapitał na rozwój firmy – mówi Georg Hotar, współwłaściciel firmy Photon Energy z Czech, która dwa lata temu zdecydowała się odwołać debiut na rodzimej giełdzie w Pradze i wybrała polski NewConnect. – U nas papierami spółek ciągle obraca te same 10 – 15 osób – twierdzi czeski biznesmen. Nic zatem dziwnego, że od początku 2008 r. na giełdzie w Pradze nie miał miejsca ani jeden debiut. W tym samym czasie na GPW pojawiło się 117 nowych spółek (łącznie z rynkiem NewConnect). I będą kolejne, bo nasz rynek jest niezwykle chłonny. Głównie za sprawą rodzimych inwestorów. I to nie tylko wielkich giełdowych rekinów jak Roman Karkosik czy Michał Sołowow (większości ze swoich liczonych w setkach milionów złotych majątków dorobili się na giełdzie), lecz także małych rybek, które w pojedynkę niewiele mogą zdziałać, jednak płynąc w ławicy, stanowią poważną siłę.
To właśnie ta ławica dynamicznie się rozrasta. Płynący w niej narybek inwestuje głównie poprzez fundusze inwestycyjne, lecz coraz częściej także indywidualnie. – 30 proc. wszystkich inwestorów gra na giełdzie na własną rękę – szacuje Jacek Socha, wiceprezes PricewaterhouseCoopers oraz były szef Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Jego zdaniem GPW ma szansę trafić do pierwszej ligi europejskich giełd. Już sam fakt, że wybiła się ponad inne giełdy regionu, dobrze jej wróży. – Czesi czy Węgrzy nie wykorzystali swojego potencjału tak dobrze jak my. GPW dała inwestorom nie tylko dobrą wędkę, lecz także na jej haczyku umieściła robaka. Wędką były w tym wypadku przejrzyste reguły gry i właściwie uregulowany rynek, a robakiem same spółki, stanowiące dla rybek łakomy kąsek – uważa Socha i zwraca uwagę na fakt, że w niemal 20-letniej historii polskiej giełdy nie było jakiś spektakularnych afer, piramid finansowych czy wydarzeń, które by nią wyraźnie wstrząsnęły. Polskiej giełdzie udało się utrzymać dobry wizerunek nawet w czasach ostatniego kryzysu. Co prawda w 2008 r. WIG skurczył się o wspomniane 51 proc., ale już w 2009 r. odrobił większość strat, co po raz kolejny pokazało, że GPW jest stabilną instytucją. Inaczej niż np. giełda w Budapeszcie. Przez długie lata uznawana była ona za tygrysa, który swoimi pazurami poważnie porysuje parkiety sąsiadów, tymczasem skończyła podobnie jak czeska. – Odbiły się na niej złe regulacje oraz stosunkowo mała skala wewnętrznej gospodarki przy zbyt małym zaangażowaniu w jej działalność inwestorów zagranicznych – uważa Jacek Socha. We wrześniu tego roku kapitalizacja węgierskiej giełdy ledwie przekroczyła 22 mld euro, podczas gdy polskiej zbliżyła się do 135 mld dol. Według Federacji Europejskich Giełd Papierów Wartościowych (FESE) pod względem kapitalizacji już jesteśmy większą giełdą niż austriacka (80,6 mld euro), luksemburska (65,3 mld euro) i grecka (53,5 mld euro), a w niedługim czasie mamy szansę przeskoczyć także norweską Oslo B?rs (158,4 mld euro).

Giełda jak poranna toaleta

Dobre wyniki GPW zaczęły przyciągać nie tylko tych, którzy chcą za akcjach dorobić się majątku, bądź po prostu ulokować w nich i pomnożyć oszczędności, lecz także zwykłych graczy, których w pierwszej kolejności interesują przede wszystkim wyzwania i towarzysząca im adrenalina, a dopiero w drugiej – pieniądze. – Jeden z moich przyjaciół wszedł kiedyś na rynek w nieodpowiednim momencie i na samym starcie stracił 30 proc. Wtedy powiedział sobie: skoro potrafię przepuścić tyle kasy w jednym momencie, to znaczy, że jeszcze więcej mogę w jednej chwili zarobić. Gra tak go wciągnęła, że od pięciu lat codziennie gra na akcjach. Niewielkimi sumami, choć jest bardzo zamożny – opowiada Grzegorz Zalewski, niezależny ekspert giełdowy, autor książek poświęconych inwestowaniu. Jego zdaniem gra na giełdzie jest podobna do gry w pokera czy szachy. Mamy realny wpływ na to, jak ustawiamy pionki, karty czy akcje, ale jednocześnie także przeciwnika, którego ruchy trudno przewidzieć. Musimy więc stosować taktykę, poznawać swoje reakcje i starać się zrozumieć, jak gra osoba siedząca po drugiej stronie. To wszystko uczy.
Według Zalewskiego Polacy są społeczeństwem ciekawskim, lubiącym podejmować wyzwania, często próbującym samym sobie coś udowodnić. – Tak jest szczególnie z facetami, którzy tracą pierwsze 100 zł na grze na akcjach. Gdyby te pieniądze zgubili na ulicy, pewnie by tego nawet nie zauważyli, ale już strata takiej samej sumy na inwestowaniu na giełdzie bardzo ich boli. Wtedy zaczynają podchodzić do tematu ambitniej: „Jak to? Mnie się nie uda? No to zobaczymy...”. I tak zostają wkręceni w giełdowe tryby – mówi ekonomista.
Takich graczy będzie przybywało, ponieważ obecnie akcjami zaczyna się interesować pokolenie 20- i 30-latków, czyli ludzi, którzy nie pamiętają w ogóle czasów bez giełdy. Dla nich notowania są zwykłą częścią życia, taką jak zakupy czy poranna toaleta. Tym bardziej że bawić się w maklerów mogą, siedząc niemal w każdym zakątku świata. Wszystkim sterują za pomocą komputera. Dzięki internetowi mają nieograniczony, permanentny dostęp do najświeższego, ciągle poszerzającego się asortymentu giełdowego. Obecnie prawie 80 proc. wszystkich zleceń na akcje składanych jest drogą elektroniczną, podczas gdy jeszcze w 2004 r. było to niespełna 50 proc.



I pomyśleć, że gdy w 1991 r. Wiesław Rozłucki podejmował decyzję dotyczącą tego, czy ryzykować uruchomienie GPW od razu w wersji zelektronizowanej, czyli bez fizycznego udziału papierowych akcji, bał się, że strzeli sobie w kolano. Tym bardziej że zdecydowana większość światowych giełd działała jeszcze wtedy w oparciu o system papierowy (były stopniowo elektronizowane do końca lat 90.). – Obawialiśmy się, że inwestorzy będą chcieli fizycznie odcinać kupony. Byliśmy nawet przygotowani na przeprowadzenie odpowiedniej akcji edukacyjnej – wspomina były prezes. Tymczasem okazało się, że rynek przyjął giełdę w nowoczesnej elektronicznej formie wyjątkowo otwarcie i bez podejrzliwości. Co nie oznacza, że taka błoga atmosfera towarzyszyła całej jej 20-letniej historii.

Pietruszkowa afera

Choć spektakularnych afer, które wywołałyby tsunami pustoszące portfele inwestorów „rzeczywiście” nie odnotowano, to kilka razy parkiet lekko się zatrząsł. Np. 4 lutego 2004 r. punktualnie o godz. 15.15 nagle ktoś wprowadził do systemu zlecenie sprzedaży 4 tys. kontraktów terminowych PKC. Zdezorientował tym inwestorów i kurs momentalnie obniżył się do 1526 punktów. Chwilę potem tajemnicza osoba złożyła zlecenie kupna 4 tys. kontraktów PKC, przez co wykonały one gwałtowny skok wartości – do 1788 punktów. Początkowo cała sprawa wyglądała na pomyłkę maklera BDM PKO BP. Okazało się jednak, że była skrzętnie uknutym przez trzy osoby planem spekulacyjnym, na którym w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund zarobiły łącznie 2,3 mln zł. Rachunek, na którym znalazły się pieniądze, został co prawda szybko zablokowany przez KPWiG, ale następnego dnia spekulantom udało się jakimś cudem przetransferować całą kwotę na Wyspy Dziewicze.
Ta zaplanowana z dużą precyzją i wyrachowaniem akcja jest dowodem na to, że w giełdowej grze także zdarzają się ciosy poniżej pasa. Zresztą nie tylko wirtualne, lecz również fizyczne. W 1994 r. przed siedzibą debiutującej na giełdzie spółki Dom-Plast w ruch poszły pałki i gaz łzawiący. Drobni, spragnieni zysków inwestorzy walczyli o akcje firmy tak zaciekle, że musiała interweniować policja. Jednak zdecydowanie najwięcej pracy stróże prawa, prokuratora i KPWiG miały w związku z aferą związaną z Warszawską Grupą Inwestycyjną. W 2006 r. okazało się, że ten dom maklerski oszukał 1,8 tys. osób. Oszacowały one swoje straty na 200 – 300 mln zł.
Po trwającym prawie trzy lata dochodzeniu, w lutym ubiegłego roku Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych wypłacił pokrzywdzonym odszkodowania – łącznie 30 mln zł plus ok. 40 mln zł, które udało się odzyskać poprzez zablokowanie amerykańskich kont WGI. Ale wierzyciele nie składają broni i żądają wyższych odszkodowań na sądowych wokandach. Najbardziej jednak nie mogą przeboleć tego, że gdyby zainwestowali te pieniądze w jakimś uczciwym biurze maklerskim, od czasu wybuchu afery zarobiliby na akcjach przynajmniej 50 proc. Jak bowiem zauważył już w 1994 r. (tuż po potężnej korekcie na giełdzie) Adam Sorek: „Giełda to nie jest handel pietruszką, którą kupuje się w poniedziałek, a sprzedaje we wtorek. Tu trzeba cierpliwie czekać”. No chyba że zamiast inwestować, woli się grać. Wtedy pietruszkę kupioną w poniedziałek rano można sprzedać jeszcze po południu.