Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej skończyło właśnie prace nad projektem nowelizacji kodeksu pracy. Jedna z najważniejszych dla pracowników zmian dotyczy pełnienia dyżurów - pisze "Gazeta Prawna".
Resortowi spece są zgodni: niezależnie od tego, czy siedzisz w domu, czekając jedynie na telefon od swego przełożonego, czy siedzisz bezczynnie w firmie, musi on być liczony tak, jakbyśmy pełną parą pracowali. I musi zapłacić za niego nadgodziny albo przyznać nam dodatkowy dzień wolny, jeśli dyżur pełnimy poza normalnym czasem przewidzianym w umowie, którą podpisywaliśmy zatrudniając się w danej firmie. Ma to być zapłata za naszą "gotowość", której wymagał od nas szef.
Mało tego, zapisano w nim także, że pracujący na zmiany muszą mieć między nimi co najmniej 11-godzinny odpoczynek. To oznacza, że nie mogą wyjść do domu jednego dnia o godz. 22 a następnego stawić się na godz. 6 czy 8 rano. Najwcześniej powinni wrócić do swych zadań o godz. 9. Jeśli szef im takich warunków nie zapewni, musi dać mu wolne w tym samym tygodniu, kiedy mieli krótszą przerwę.
Czy proponowane zapisy w kodeksie pracy wejdą w życie? To niemal przesądzone, bo musimy dostosować swoje przepisy do unijnych, a one tak właśnie chronią zatrudnionych na etatach. Nowe prawo nie dotyczy jednak pracujących na zlecenie, czy umowę o dzieło, bo oni sami decydują, kiedy daną pracę wykonają, czy skorzystają z pomocy innych osób, czy nie, a zlecającemu mają ją jedynie dostarczyć na określony czas.
Nie musisz nic robić, wystarczy, że szef kazał Ci po godzinach albo w wolny dzień cały czas być na wszelki wypadek np. pod telefonem. Ministerstwo Pracy chce, by taki czas był liczony jak normalna, pełnoetatowa praca, czyli nadgodziny, za które należą ci się pieniądze albo wolne. Teraz pracodawcy często udają, że skoro nie byliśmy w firmie lub nic nie zrobiliśmy, to nic nam za to nie przysługuje.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama